niedziela, 26 grudnia 2010

Wiwisekcja w wydaniu Patricka Senecala

Korzystając ze świąt, w spokoju - na tyle na ile to jest możliwe, gdy się czyta Patricka Senecala - zagłębiłam się lekturze "Prawa talionu", kolejnej powieści tego autora, której polska premiera jest przewidziana na wiosnę.

Myślę, że po wydaniu czterech pozycji tego autora warto się pokusić o kilka uwag na temat jego pisarstwa. Z Senecalem sprawa wygląda mniej więcej tak:
Bez wątpienia można stwierdzić, że kusi go tajemnica, mroczne sprawy, niewyjaśnione i nie do wyjaśnienia. O ile jednak rozpoczął karierę pisząc prawdziwy, straszny horror (Na progu) - z elementami sił nieczystych - to już od drugiej powieści, a tym bardziej trzeciej i czwartej w kolejności(Ulica Wiązów 5150, Pasażer, Alicya) doszedł do wniosku, że najbardziej przerażające historie rodzą się w ludzkich umysłach i zajął się poważnie thrillerem psychologicznym.

Od tamtej pory Patrick Senecal otwiera kolejne mózgi i dokonuje metodycznego rozbioru dziwactw, nieoczekiwanych motywacji, stanów ekstremalnych nigdy nie określając czy jesteśmy już w krainie szaleństwa, czy też mieścimy się w "normie". A żeby jeszcze bardziej uprawdopodobnić swoje postacie, ciągle przesuwa granice.

Wielbiciele mrocznej strony ludzkiej duszy powinni szczególnie docenić to pisarstwo, ponieważ autor jest wymagającym partnerem, i traktuje swojego czytelnika jak jednostkę bardzo inteligentną, której nie trzeba wykładać kawy na ławę, można dopuścić różne interpretacje, podsuwa wiele możliwości, bawi się, puszcza oko. Choć bywa, że to oko jest przekrwione i łypie ponuro.

Ma też zwyczaj przywoływania w kolejnych powieściach miejsc, nazwisk, postaci znanych już z poprzednich książek. Tworzy tym sposobem świat kręgu "wtajemniczonych" nagradzając wierność czytelników błyskiem porozumienia. Czasem to znacznie więcej niż błysk, bo tych czytelników, którzy znają Ulicę Wiązów 5150, a potem wzięli do ręki Alicyę, czeka raczej uderzenie pioruna niż zwykły błysk.

Co do tej wiwisekcji, to czytelnicy powinni być na nią przegotowani w równym stopniu co bohaterowie powieści Senecala, bo autor dłubie nie tylko w mózgach stworzonych przez siebie (zaczerpniętych z życia?) postaci, ale z dużym zainteresowaniem dotyka różnych obszarów naszej wrażliwości, odporności, wyobraźni testując wiedzę o nas samych.

wtorek, 16 listopada 2010

Alicya (fragm.5) mistrzostwo absurdu, groteski i grozy

Wracam do siebie krokiem automatu. Nadal nie mogę uwierzyć w to, co mi się przytrafiło. W to, co zrobiłam. A jutro mam zacząć. Nie mogę się nadziwić, że Andromacha przyjęła mnie mimo tak słabego pokazu.
Jest dokładnie piąta. Zajrzę do Liszaja i opowiem mu. Ot tak sobie, nie wiem po co.
Bo jest jedyną osobą, z którą mogę porozmawiać...
Wchodząc do niego słyszę gwar dochodzący z pokoju. Ma gości. Co najmniej trzy osoby. Nie wygląda na to, żeby Liszaj był w dobrym nastroju. Dyskusja ożywiona i niezbyt miła.
- Przeklęci zdrajcy! Przecież powiedziałem, że nie chcę widzieć lekarza!
- To prawda, ale są pewne granice, Liszaj!
- Zdechniesz, jeśli czegoś nie zrobimy.
- Oni mają rację. Czy pan wie, że ma pan czterdzieści cztery stopnie gorączki?
Doktor? A więc są w tej okolicy lekarze? Nie zauważyłam przecież ani jednego gabinetu! Pewnie się ukrywają albo co!
Wchodzę do pokoju. Są tu Misha i Hugo. Bez piwa i bez skręta wręcz trudno ich rozpoznać. Razem z nimi przyszedł mężczyzna ubrany w garnitur, pod krawatem, prawie łysy, w okularach i z małą bródką. A Liszaj jak zwykle siedzi na podłodze. Ma wściekłą minę. Z radia ledwo dochodzi jakaś kolejna wspaniała piosenka wielkiego Michela Louvain. Wszystkie spojrzenia odwracają się w moją stronę.
- Tylko jej tu brakowało – zauważa Misha z westchnieniem.
- Taaa, trudno się od niej odczepić – dodaje Hugo.
- Co tu się dzieje? – pytam kompletnie ignorując oboje cwaniaków.
- Ten rzeźnik chce mnie zabrać do siebie! – pomstuje Liszaj.
- Rzeźnik, ha, ha, ha. Bardzo zabawne – mówi lekarz siląc się na uśmiech. – Proszę mnie posłuchać, panie Liszaj. Jeśli nie dokonamy pilnie operacji, to straci pan nie tylko nogę, ale całą resztę. Wdała się gangrena. Rozumie pan co to znaczy? Gangrena: gnicie i obumieranie tkanek.
Oceniam spojrzeniem zakażoną kończynę. Spodnie od piżamy zostały rozcięte, więc dokładnie widać nogę. Jeśli można to jeszcze nazwać nogą. Jest opuchnięte, rozdęte, wilgotne od ropy, żółtawe i zarazem czerwone. Z krateru po kolanie wypływa coś, co wygląda jak flaki, mieszanina majonezu i sosu pomidorowego. Nie znajduję słów, żeby to określić. Wtrącam się zaniepokojona:
- Słyszałeś, Liszaj? Gangrena! Teraz nie masz wyboru.
- Mała nowa ma rację – potakuje Hugo.
- Czasem potrafi powiedzieć coś z sensem, jak widzisz – dodaje jego towarzyszka.
- Nie ruszę się stąd! – upiera się stary waląc dłonią w podłogę, a w jego głosie brzmi zawadiactwo osłabione gorączką. – Nie chcę zniszczyć mojego kokonu! Już niedługo nastąpi wyklucie, nie chcę wszystkiego popsuć!
- Jeśli zostawimy nogę, umrze pan przed upływem trzech dni. Sprawa jest prosta.
Liszaj zamyka oczy i wzdycha. Wygląda jakby miał trzysta lat. Po raz pierwszy jest mi go naprawdę żal. To uczucie do, którego on sam nie jest jednak zdolny. Kracze z zamkniętymi oczami:
- Jeśli chcecie mi obciąć tę nogę, zróbcie to tutaj!
Misha i Hugo wzdychają zniechęceni. Lekarz natomiast zastanawia się chwilę i pyta:
- Właścicielka mieszka na dole, prawda?
- Tak – odpowiadam – pod numerem pierwszym.
- Zaraz wracam.
Wychodzi. Czego też może chcieć od właścicielki?
- To nierozsądne, Liszaj – strofuje go łagodnie Misha.
- Niepotrzebnie się upierasz – dodaje Hugo.
- Jak osioł.
- Jak muł.
- I pogrążasz się.
- Toniesz.
- Przegrasz.
- Sam się przekonasz.
Liszaj wzrusza ramionami. Ja nie za bardzo wiem, co powiedzieć. W każdym razie to nie jest odpowiednia chwila, żeby mu opowiadać o przesłuchaniu.
Michel Louvain nadal fałszuje.
Doktor wraca i oznajmia:
- Wasza właścicielka była tak uprzejma i pożyczyła mi to.
„To” jest siekierą. Z pewnością jakiś kiepski żart.
- Co to jest? – prawie się duszę.
- To? Siekiera przecież. Przyrząd, który służy do rąbania. Składa się z ostrza tnącego, w różnym kształcie przymocowanego do trzonka.
- Nie mówi pan poważnie?!
- Ależ przysięgam, że to siekiera.
- Nie ma pan chyba zamiaru obciąć mu nogi przy pomocy tego?
- A ma pani jakiś lepszy pomysł?
- Bez znieczulenia? Bez narzędzi? Bez usypiania go? Tak bez niczego?
- W torbie mam wszystko co potrzebne, żeby odkazić nogę, zamknąć ranę i obandażować kikut. Jeśli zaś chodzi o znieczulenie, musielibyśmy jechać do mnie. Wybór należy do pana.
- Tutaj – mamrocze ponuro Liszaj. – Zróbmy to tutaj i nie mówmy już o tym!
Pochylam się przerażona nad starcem.
- Liszaj, majaczysz przez tę gorączkę. To niemożliwe! Widzisz przecież, że domniemany doktor jest szaleńcem!
- Nie jest pani zbyt uprzejma, moja panno! Studiowałem na Uniwersytecie Montrealskim! I pracowałem przez dwanaście lat w szpitalu Montreal’s Children!
- Nie rób tego Liszaj! To wykończy cię szybciej niż gangrena! Poza tym będziesz cierpiał. Pomyślałeś o tym, że będziesz cierpiał?
Liszaj chwyta mnie za bluzkę i przysuwa pobrużdżoną twarz do mojej. Jego cuchnący oddech omal mnie nie powalił. Zjadł chyba truchło psa, daję słowo!
- Mam to gdzieś! Ciągle jeszcze nie zrozumiałaś! Ważne jest tylko wyklucie! Koniec, kropka!
Podnoszę się wstrząśnięta. Liszaj rzuca chłodnym tonem.
- Niech pan robi swoje, doktorze.
- Mógłby pan jednak wziąć coś, co pomoże panu znieść cierpienie. Nawet jeśli „ma pan to gdzieś”, jak pan mówi – proponuje pseudo-lekarz. – Nie ma pan czegoś na znieczulenie? Jakiegoś środka uśmierzającego, który zmniejsza wrażliwość na ból?
Liszaj szpera po kieszeniach, wyciąga fiolkę Makro i połyka trzy pigułki na raz!
Dość tego, muszę położyć kres temu szaleństwu! Podchodzę do lekarza wyciągając ręce:
- Halo, panie chory, proszę mi to dać!
- Chce pani sama operować? Nie jestem pewien, czy ma pani odpowiednie kwalifikacje.
- Misha, Hugo, zajmijcie się nią! – rzuca Liszaj.
Tamtych dwoje łapie mnie, każde za jedno ramię, i mocno mnie przytrzymują, a ja się szarpię jak w kiepskim filmie.
- Hej, wy dwoje! Puśćcie mnie natychmiast!
- Uspokój się, mała histeryczko.
- Bądź grzeczna.
- Nie szalej.
- Wyluzuj.
- Odetchnij.
- Posłuchaj śpiewu ptaków.
- Pomyśl o łące kwitnącej.
Przestaję się szamotać ledwo łapiąc oddech... Błagalne spojrzenie w stronę Liszaja... Ale on już mnie nie widzi. Taka dawka Makro działa bardzo szybko. I porządnie! Jego oczy robią się wielkie, prawie eksplodują niczym dwa słupy sztucznych ogni. Całe jego ciało się wypręża, na ustach pojawia się grymas. Mam wrażenie, że odmłodniał o dziesięć lat, a on zaczyna krzyczeć:
- Doskonale, jest doskonale! Dalej, doktorze! Obetnij mi tę nogę! Obetnij i do śmieci z nią! Chcę mieć zdrowe ciało do wyklucia! Ciało czyste! Dalej, obcinaj, ja się nie boję! Gardzę moją nogą, gardzę moim strachem, gardzę cierpieniem, gardzę siekierą! Tobą też gardzę, konowale! I wszystkimi wami gardzę! Gardzę wszystkim co jest ludzkie! Obcinaj! Dalej, jazda! Obcinaj, obcinaj!
- A zatem przystąpię do zabiegu – zauważa spokojnie doktor.
Unosi siekierę wysoko nad głową.
- Przestańcie! – wrzeszczę szamocząc się znowu. – Na litość boską, przestańcie!
I siekiera opada. Nie zamykam oczu, zupełnie jakbym się spodziewała, że siła mojego spojrzenia zmieni tor ruchu siekiery i że ta wbije się w podłogę obok nogi.
Ale nie.
Ostrze wchodzi w nogę nieco powyżej kolana. Słyszę nieprawdopodobny trzask. Bluzga potężny strumień krwi. Wydaję okrzyk, ponieważ czuję ból! Czuję go w sercu, czuję go w duszy! Zagryzam mocno usta, żeby przestać krzyczeć. Ale nadal słychać wrzask. To Liszaj! Długie i potężne wycie. Liszaj wyje i drapie podłogę, ale ma nadal siłę i energię na wyzwiska:
- Aaaaaaaaa! Tak jest! Obcinamy, obcinamy! Jeszcze raz doktorze, tnij jeszcze raz i skończmy z tym! Aaaa, cholera jak boli! Ale mam to gdzieś, mam to gdzieś! Pluję na cierpienie i sram na ból!
Doktor podrywa siekierę, a razem z nią podrywa się też noga, bo ostrze się zaklinowało. Lekarz potrząsa narzędziem, noga drga, krew bryzga wkoło. Dobry boże! To jakiś koszmar! Wydając głuchy pomruk, niezadowolony lekarz zapiera stopę w nogę Liszaja i ciągnie ze wszystkich sił. Coś trzeszczy i Liszaj wyje ze zwielokrotnioną siłą. A ja robię się miękka, coraz bardziej miękka i wszystko zaczyna się kręcić... Ostrze wreszcie wychodzi.
Zaraz zemdleję, to pewne, wydaje mi się, że jeszcze słyszę wycie Liszaja... oraz Michela Louvaina...

A cause d’un regard,
Maintenant plus rien ne nous separe.

Misha i Hugo puszczają mnie, a ja padam bezwładnie na podłogę.
- Lepiej, żebyś sobie stąd poszła.
- Tak, idź sobie gdzie indziej.
- Zajrzyj do innego pokoju.
- Albo odetchnij powietrzem.
- Wyjdź.
- Idź.
Pokój zaczyna wirować. Mimo to widzę lekarza, który z poważną miną, skupiony, znów unosi ociekającą krwią siekierę.
... wyjść... czym prędzej…
Poruszając się na czworakach wychodzę z pokoju. W kuchni czepiam się krzesła i podnoszę się z trudem. Wstaję, głowę mam opuszczoną i staram się powstrzymać odruch wymiotny.
Słyszę drugie uderzenie siekiery. Odgłos jest lepki i suchy zarazem. Kolejne wycie Liszaja, przerażające, zwierzęce.
Misha zaczyna krzyczeć:
- Żesz do cholery, doktorze, mógłby pan przynajmniej uderzyć w to samo miejsce!
- To samo miejsce, to samo miejsce, łatwo powiedzieć. Może się zamienimy?
Liszaj bulgocze jakieś niezrozumiałe słowa. Wydaje mi się, że słyszę „obcinaj” i „gardzę”. Mam nawet wrażenie, że słyszę śmiech między jednym a drugim rzężeniem pełnym cierpienia...
... hałas tłuczonej żarówki... krzyk Liszaja... Michel Louvain niewzruszony.
A ja nadal nie wymiotuję.
Chwiejnym krokiem wychodzę na korytarz. Drzwi tańczą przede mną. Udaje mi się dosięgnąć klamki. Dociera do mnie odgłos kolejnego uderzenia siekierą i jeszcze jedno wycie.
- Już prawie koniec! Jeszcze raz albo dwa i powinniśmy skończyć! Odwagi, mój drogi! Odwagi!
Wyjść, wyjść...
Otwieram drzwi, rzucam się do moich drzwi naprzeciwko. Wchodzę do mieszkania, wędruję zygzakiem i opadam na łóżko.
Przez ścianę, głuche wycie Liszaja ściga mnie i dogania. Zatykam uczy, zamykam oczy i krzyczę.
Szaleni! Wszyscy tutaj poszaleli. Banda wariatów, wariatów, wariatów!
W głowie mi huczy. Co chwila oślepia mnie fioletowy rozbłysk, a mimo to słyszę cichy, drwiący głos:
No jakże to, Alicyo. Jesteś przecież gdzie indziej. Nie zapominaj o tym... Gdzie indziej...

piątek, 12 listopada 2010

Alicya (fragm.4)

Biorę potężny wdech i znów rzucam się w naszą dyskusję.
- No dobrze. kiedy więc Andromacha odeszła, Księżniczka kazała się nazywać Czerwoną Królową.
- Jak najbardziej.
- Troja stała się Pałacem?
- Jak najbardziej.
- Ten nędzny budynek?
- Nie daj się zwieść pozorom. Pałac ma szerokość trzech budynków. Królowa dokonała pewnych przeróbek.
- Pałac stał się najbardziej wziętym burdelem w dzielnicy?
- Pałac nie jest tylko burdelem. Już ci to mówiłem.
- A czym jest?
- To Pałac.
Wybitna precyzja.
- Ale Czerwona Królowa jest więcej niż... niż właścicielką klubu? Jest... dzierży twardą ręką całą dzielnicę.
- Jeśli tak chcesz to widzieć...
- Jak się za to zabrała?
- Stworzyła ekipę, przejęła kontrolę, narzuciła reguły. Tak jest od dwóch lat.
Rozmarzyłam się.
- Czy jest lubiana?
- To zależy. Jedni ją lubią, inni nienawidzą. Niektórzy szanują, inni się jej boją.
- W każdym razie, jeśli dobrze zrozumiałam, nie bardzo macie wybór?
- Zawsze jest wybór, Alicyo.
Nagle spoza uśmiechu mruga do mnie okiem. Chess nie poruszył się ani o jotę, odkąd zaczął mówić. Mam wrażenie, że gdyby uczynił najmniejszy ruch rozsypałby się na drobne kawałki.
- Ty, który widywałeś ją wiele razy, Chess...
- Kogo?
- Przecież Królową, do diabła!
- A, no tak.
- Powiedz mi. Jaka ona jest?
- To pytanie nie jest jasne.
Wkurza mnie, kiedy tak mówi! Zupełnie jak HAL, komputer z filmu „Odyseja kosmiczna 2001”!
- Czym się różni od innych?
- Nie zna granic.
Myślę o Liszaju.
- To czyste zło?
- Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że nie zna żadnych granic, a to co innego.
Przychodzi mi na myśl zdanie z Nietzschego: „przezwyciężać samego siebie...”. Kiwam głową z uśmiechem.
Ledwo zdając sobie sprawę z tego, co robię, mamroczę:
- To dlatego, że ona jest nadkobietą.
- Nadkobietą? Zabawne sfeminizowanie nadczłowieka Nietzschego. Bo o tym przecież mówisz, prawda?
- Oczywiście. To ona! To przecież oczywiste!
Czym jest ten błysk w jego spojrzeniu? Ironia?
- Może powinnaś jeszcze raz przeczytać Nietzschego, Alicyo. Nie jestem pewien, czy go dobrze zrozumiałaś...
Teraz on! Teraz jemu się wydaje, że nic nie rozumiem. Ani chybi apostoł Laurenta Lévy!
- Wytłumacz mi w takim razie, o czym mówi Nietzsche, jeśli jesteś taki dobry!
- Ho! To by była bardzo długa i bardzo skomplikowana dyskusja.
Tak jest, wyłgaj się teraz. I wróćmy do tematu. Mocno zaciągam się skrętem.
- Opowiedz mi jeszcze o Królowej.
- Byłoby najlepiej, gdybyś ją zobaczyła.
- Ale jak? Jeszcze mnie nie wpuszczają do Pałacu!
- Znajdziesz sposób. Kiedy człowiek długo idzie, to wreszcie dociera do celu.
Jego spojrzenie naprawdę błądzi po innym świecie.
- W każdym razie wiedz, że Królowa nie znajduje się aż tak bardzo daleko od ciebie.
- Pałac jest dokładnie naprzeciwko mojego domu, ale...
- Nie to chciałem powiedzieć. Nawet poza Pałacem, towarzyszy ci obecność Królowej, choć nie zdajesz sobie z tego sprawy.
- Przestań mówić zagadkami, Chess. Nic nie rozumiem!
- Dobrze znasz lokatorów w twoim budynku?
Zmiana tematu zbija mnie z tropu.
- Znam jednego, ale odszedł.
- A widziałaś kiedykolwiek pozostałych?
Dziwne, że o tym mówi. Dziś rano sama zastanawiałam się nad wyjątkową dyskrecją moich sąsiadów.
- Nie, nigdy.
- Dziwne, prawda? Sześć mieszkań, a ty, nigdy nie spotkałaś żadnego lokatora.
Dokąd on zmierza? I jak to się dzieje, że zna mój dom?
- Nadkobieta nie może wyłącznie przeć do przodu z opuszczoną głową, Alicyo. Musi mieć czas obserwować to, co się dzieje wokół.
Od jego uśmiechu kręci mi się w głowie. Gdy się pozostaje dłuższy czas w kontakcie z tym gościem, człowiek czuje się oszołomiony. Wyrzucam niedopałek skręta do popielniczki. Wstaję. Nie mogę się powstrzymać i zadaję jeszcze jedno pytanie, choć wiem, że to bezcelowe.
- Powiedz mi. Chess, gdzie jesteśmy? Gdzie jest tutaj?
- W restauracji przecież.
Cholera! Naprawdę jest przyciężki na umyśle, albo udaje takiego. Albo jedno i drugie!
- Przestań Chess. Gdzie jest ta dzielnica?
- To nie jest odpowiednie pytanie.
Byłam pewna, byłam przekonana, dałabym sobie rękę uciąć, założyłabym się o ostatnią koszulę, że to mi właśnie odpowie.
- O, mam was wszystkich dość! Jakie jest więc to odpowiednie pytanie?
- Ależ, Alicyo, sama musisz je znaleźć.
To zaczyna być nużące. A jednak coś mi mówi, że on ma rację.
- Do zobaczenia, Chess.
- Do widzenia, Alicyo. Z całą pewnością spotkamy się na wielkim święcie w Pałacu w przyszłą sobotę.
- Nie, nie zostałam zaproszona.
- Ho! I tak tam będziesz. Przecież bardzo ci na tym zależy.
Przyglądam mu się dłuższą chwilę i na koniec wreszcie pytam:
- Kim ty jesteś tak naprawdę?
- Ja?
Jego uśmiech staje się po prostu kosmiczny.
- Ja jestem wszystkim.
Parskam śmiechem, ale zarazem czuję dreszcz. Dreszczowy śmiech. Ruszam w stronę łazienki, żeby się umalować. Za moimi plecami Chess rzuca:
- Mam nadzieję, że nie masz zamiaru używać toalety, bo jest zajęta przez kogoś, kto może tam zostać na dłużej.
O czym on mówi? A on się uśmiecha jak zwykle.
Wchodzę.
Stawiam torbę na brudnym blacie, a potem rzucam okiem na toaletę. Kabina jest zamknięta. W przestrzeni pod drzwiami widzę stopy. Z całą pewnością ktoś tam siedzi.
Co chciał powiedzieć Chess?
Maluję się i przeglądam w lustrze. Świetnie. Znów rzucam okiem na kabinę. Nogi się nie poruszyły. Żadnego dźwięku.
- Wszystko w porządku? - pytam.
Nic. Wreszcie ośmielam się popchnąć drzwi.
Kobieta ma około trzydziestu lat. Jest ubrana w spódnicę i bawełnianą koszulkę. Siedząc na sedesie patrzy w niebo z nieobecnym wyrazem twarzy. To jasne, że nie żyje. Igła nadal tkwi w jej lewym ręku.
Kurwa! Co mam zrobić? Jakie są instrukcje na wypadek spotkania z dziewczyną martwą z przedawkowania?
Chess! On wiedział.
Wychodzę szybko z łazienki.
Przy stoliku pusto, jego już nie ma.

niedziela, 7 listopada 2010

Alicya (fragm.3)

Schodzę po schodach nieco oszołomiona. Mijam chłopaka, który wchodzi na górę. Ma mniej więcej dwadzieścia lat, czarne, długie włosy związane w koński ogon, skórzana marynarka. Śliczny jak nie wiem co. Nie mogę się powstrzymać i świdruję go spojrzeniem. Kiedy jakiś facet mi się podoba, bez wahania daję mu to do zrozumienia. Przyjaciółki zawsze mnie uważały za zuchwałą w tych sprawach. Często chłopcy opuszczają głowę zawstydzeni. To mnie bawi. On jednak nie tylko wytrzymuje moje spojrzenie, ale rzuca mi bardzo śmiały uśmiech. Odprowadzam go wzrokiem zaskoczona, zmieszana i zachwycona. To ten rodzaj spojrzenia, które mógłoby nas zaprowadzić bardzo daleko, gdybyśmy spotkali się w jakimś barze. Chłopak wchodzi na trzecie piętro do mieszkania numer 6 i słyszę jak woła:
- To niemożliwe, znowu słuchasz tego szajsu!
Zamyka za sobą drzwi.
Czy tu mieszka? Taki przystojny sąsiad bardzo by mnie urządzał. A ten drugi? Mieszkają razem? Śmiech brzmiał dość staro. Może to jego ojciec?
Po wyjściu z budynku ruszam w stronę Lutwidge, prawdopodobnie głównej ulicy w tym rejonie. Na wprost widzę czerwony budynek z metalowymi drzwiami.
Koniecznie muszę odkryć, co się za nimi kryje.
Na fasadzie sąsiedniego budynku, jakieś sześć metrów nad ziemią wisi ogromna imitacja klucza z napisem: ŚLUSARZ. Podsuwa mi to myśl, żeby sobie dorobić klucz do nowego mieszkania.
Wchodzę do warsztatu: długa lada, wszędzie na ścianach wiszą klucze. Za ladą stoi kobieta. Ma skupioną minę i ogląda przez lupę jakiś klucz.
- Dzień dobry.
Podnosi głowę. Włosy ma zmierzwione. Jest po czterdziestce. Przygląda mi się, najpierw zaskoczona, wreszcie się uśmiecha:
- Tak?
- Chciałabym dorobić klucz.
Ona przytakuje.
- Wybrłaś najlpsze miesce do tgo. Ślsarz numr jedn w dzielncy to ja, pni Letndre.
A to co? W jakim języku ona mówi? Zrozumiałam, co powiedziała, ale mam wrażenie, że to jakiś bełkot. Odłożyła lupę i mówi do mnie:
- Dj tyn klcz. Zrbię to od rynki.
Co to za dialekt? Całkiem jakby przybysze z kosmosu naśladowali nasz język. Podaję jej klucz wpatrując się w nią, jakbym patrzyła na kalekę.
- Pani jest panią Letendre?
- Letndre, tk, to ja.
Jest bardzo miła i bierze ode mnie klucz.
- Dskonle, to zamie tlko chwilczkę.
Pochyla się nad maszyną odwrócona do mnie plecami. Niesamowite, to musi być jakaś choroba atakująca wymowę albo coś w tym rodzaju.
- Prsz brdzo. Należ się cły dolr i pdziesiąt cntów.
Biorę klucze i płacę wpatrzona w nią jak cielę. W końcu uzna mnie za niegrzeczną. Ale nie, bierze pieniądze jakby niczego nie zauważała i uśmiecha się do mnie.
- Dzkuję, mja panno. Dwidznia.
Idę do drzwi, a za moimi plecami pani ślusarz rzuca:
- Jśli bdziesz jszcze czgokolwk potrzbwać, przjdź do mnie.
- Czegokolwiek? Przecież pani robi klucze, prawda?
- A czy jst coś wżniejszgo niż klcz, mja panno? On otwira wszstko.
Uśmiecham się z pobłażaniem; chyba zbyt poważnie traktuje swoją pracę.
- dziękuję pani Let... hm, dziękuję pani.
Wychodzę. Coś takiego! To dopiero dziwaczka! Docieram do ulicy Lutwidge, trafiam na małą restaurację. Zjadam lasagnę. Całkiem niezła. W restauracji jest prawie pusto. Tylko kelnerka dziwnie się zachowuje i koniecznie usiłuje mnie przekonać, że posiłek nie będzie mi smakował.
Kawa i chwila refleksji. Co będę robiła pierwszego wieczoru w Montrealu? Wyjdę gdzieś? Do kina? Do klubu? Poczytam książkę? Właściwie na nic nie mam ochoty. Jestem zmęczona, wykończona. To był ciężki dzień.
Wracam więc do mojego nowego mieszkania, rozpakowuję walizkę, wieszam te kilka ubrań, które przywiozłam, układam książki, płyty.
A potem zanurzam się w „Hygiene de l’assassin” powieści Amelie Nothomb. Lektura na kilka dobrych godzin.
Docierają do mnie dźwięki muzyki. Płyną z mieszkania nr 6 obok. Znowu jakiś beznadziejny kawałek. Czy ten gość pali słuchając tych knotów?
Zastanawiam się, czy przystojny chłopak jest teraz razem z nim.
- Ścisz trochę, do cholery, albo zabieram się stąd! – rozlega się głos przytłumiony ale całkiem wyraźny.
Mam odpowiedź.
Muzyka gra ciszej, a towarzyszy jej ten sam chropowaty śmiech co wcześniej.
Staję przy otwartym oknie, opieram się łokciami o parapet i wyglądam na zewnątrz. Obserwuję ulicę słabo oświetloną latarniami. Pusto.
Widzę przechodnia. Znika.
Nieco dalej w prawo, po drugiej stronie ulicy, stoi czerwony budynek. Nad metalowymi drzwiami płonie żarówka, również czerwona.
Wypisz, wymaluj burdel.
Otwierają się drzwi do pozaziemskiej bazy. Ho, ho! Robię się czujna. Kto się pojawi w drzwiach? Karol? Odźwierny? Przybysz z kosmosu?
Dwaj mężczyźni przystają na chodniku. Światło czerwonej żarówki jest dyskretne, niełatwo ich więc zobaczyć. W każdym razie jeden z nich ma dziwny kapelusz. Można by pomyśleć, że to cylinder. Rozmawiają chwilę, potem głośno się śmieją i odchodzą razem w stronę ulicy Lutwidge.
Znów spoglądam na czerwony budynek. To burdel, teraz jestem tego pewna, a ci dwaj, którzy stamtąd wyszli to pewnie klienci.
Karol chodzi do burdelu? Kompletnie nie pasuje...
Chciałabym go znów spotkać.
Ziewam. Godzina dziesiąta, a ja jestem zmęczona. Pora do łóżka. Jutro naprawdę rozpocznę nowe życie, a dzisiaj już się wyłączę.
Łóżko to kolejne wyzwanie. Coś skrzypi, brzęczy, jest zbyt miękkie i z całą pewnością nie jest nowe. Na pewno stało tu już podczas wojny w Korei. Długo leżę z otwartymi oczami.
Pojawiają się drobne igiełki lęku. Ulotne myśli dla taty i mamy.
Trochę obaw. Trochę strachu.
Nie ma co przesadzać, to normalne. Moja pierwsza noc w nowym miejscu. Muszę sobie dać szansę.
Nie mogę się jednak powstrzymać, by nie myśleć o rodzicach, o Brossard, o college’u. A potem zaczynam się cofać: liceum, mój pierwszy chłopak... Cofam się jeszcze: lekcje gry na pianinie. Podstawówka. Już kiedy miałam osiem lat, byłam odważna i wszystkiego chciałam spróbować.
Wielkie drzewo stojące na szkolnym podwórku. Zakazane.
Tak je nazywaliśmy, bo nauczyciele nie pozwalali na nie wchodzić. Ale ja, uparciuch, stanęłam kiedyś podczas przerwy pod drzewem i pomyślałam sobie: „No dalej, właź!”. Wiedziałam, że czeka mnie za to kara, a jednak chciałam to zrobić. Na przekór wszystkim i wszystkiemu. Pewnie, że jest wiele takich dzieci, jednak ja, jeśli już byłam nieposłuszna, to wcale się z tym nie kryłam. Robiłam to na oczach wszystkich. Z dumą afiszowałam moje nieposłuszeństwo.
Już miałam się wspiąć na drzewo, kiedy podeszła dozorczyni. To była zabawna kobieta. Z nikim nie rozmawiała, ale wcale nie wygląda na niedobrą. Spojrzała na mnie i powiedziała łagodnie:
- Jeśli chcesz, dziewczynko, wejdź na to drzewo. Nie jest ważne, czy to dozwolone czy zakazane. Ważne, żebyś umiała ponieść konsekwencje własnych czynów.
Dla ośmioletniej dziewczynki to było dziwne zdanie.
Wlazłam więc na drzewo, na samą górę, na najwyższą gałąź. Tryumfowałam, podczas gdy na dole uczniowie patrzyli na mnie z zachwytem, a nauczyciele wrzeszczeli, żebym natychmiast zeszła.
I spadłam! Ano tak! Paskudny upadek! Upadłam na rękę i ją złamałam. Wrzeszczałam, ryczałam jak bóbr. Myślałam, że wypluję płuca. Wszyscy wpadli w panikę, ale mimo łez i bólu widziałam dozorczynię. Nie denerwowała się ani trochę tylko patrzyła na mnie u uśmiechem. To nie był uśmiech kpiący ani moralizatorski, nie, nie. Tym uśmiechem zdawała się zadawać mi pytanie. A pytała: „No i jak, dziewczynko? Umiesz ponieść konsekwencje swojego czynu?”. Prawie natychmiast przestałam płakać. Właśnie coś zrozumiałam.
Przez trzy tygodnie nosiłam gips na ręku, ale nigdy nie żałowałam, że wlazłam na to drzewo. Nigdy. Zniosłam konsekwencje.
Kiedy wróciłam do szkoły, dozorczyni już tam nie pracowała. Krążyły na jej temat różne historie. A to, że była szalona, a to że popełniła straszną zbrodnię, że uciekła z więzienia. Gadali, co im ślina na język przyniosła. Dzieci wszystko wyolbrzymiają.

piątek, 29 października 2010

Alicya (fragm.2)

Powinnam może pomyśleć o jakimś konkretnym miejscu i tam rozpocząć poszukiwania.
Niedaleko przede mną ulica Sainte-Catherine. Na rogu stoją punki i skiny, „młodzież ulicy”, jak ich nazywają w programie „Enjeux” i innych bardzo, bardzo poważnych audycjach.
Wyciągając ręce żebrzą o pieniądze.
- Może trochę drobnych? Poproszę...
Jeden z nich jest nawet dość nachalny:
- Proszę pana, proszę mi dać trochę drobnych, chociaż ze trzydzieści centów...
Zatrzymuję się i obserwuję ich przez chwilę. Pewnie oni też opuścili domy spragnieni absolutu. Tyle że niczego nie zrozumieli. Ja nie tego szukam, nie chcę się stać taka jak oni. Zgodzę się na wszystko z wyjątkiem inercji. Zarówno ciała jak i umysłu.
Jakiś mężczyzna przechodzi szybkim krokiem obok młodych. Trzy dłonie wyciągają się w jego stronę.
- Może się znajdzie trochę drobnych, proszę pana?
Mężczyzna przystaje, przygląda się im z wahaniem. Nie odchodzi. Wreszcie wyciąga portfel. Klik! Trzy pary oczu zapalają się niczym reflektory samochodu. Mężczyzna wyciąga banknot i podaje go ot tak, nikomu konkretnie. A przecież nie wygląda na bogacza. Ma na sobie zniszczone, stare ubranie, które z pewnością kiedyś było bardzo ładne. Ale od tamtej pory musiało mieć spory przebieg.
Współczująca dusza, litościwa jak sądzę. Osoba z sumieniem.
Czyjaś ręka chwyta banknot. Byle jakie podziękowania. Mężczyzna rusza w swoją stronę krokiem dwa razy szybszym niż przed chwilą. Spoglądam za nim odruchowo. Wsuwa roztargnionym ruchem portfel do kieszeni i siup! Portfel leży na ziemi.
Facet idzie dalej. Niczego nie zauważył.
Kilku przechodniów sunie chodnikiem, ale nikt nie spostrzegł portfela, a mężczyzna jest coraz dalej.
Podnoszę portfel. W środku może być jakieś pięćdziesiąt dolarów, a tamten przechodzi właśnie na drugą stronę Saint-Denis. Bez zastanowienia, trzymając portfel w jednym ręku a walizkę w drugim, rzucam się w pogoń za nim.
Jednocześnie w głowie dudni mi głos mojego profesora filozofii:
Dlaczego nie zatrzymasz tych pieniędzy, Alicjo?
Jak dlaczego? Bo to nie w porządku. Nie są moje! Muszę je oddać.
Rozumiem. Przestrzegasz zatem pewnej społecznej i moralnej umowy, w tym konkretnym przypadku – uczciwości.
A co to za ironia? Znikaj, Laurent Lévy! Nie jesteś już moim nauczycielem, więc nie wciskaj się do mojej świadomości! Chwytam wirtualny rewolwer i pakuję mu kulkę w łeb. Nareszcie będę miała z nim spokój.
Mężczyzna przeszedł na drugą stronę i prawie biegiem zdąża do metra Berri. Chcę mu oddać ten portfel, ale mógłby mi trochę pomóc. W dodatku taszczę walizkę! Zanim przeszłam przez ulicę, on już zniknął. Z pewnością wszedł do metra. Ruszam więc tą samą drogą co on. Zjeżdżam ruchomymi schodami, idę szybko podziemnym korytarzem wytapetowanym reklamami, pełnym ludzi. W dali widzę go, jak kupuje bilet w okienku. Przyśpieszam kroku, wołam nawet „Hej, proszę pana!” całkiem głośno, ale tamten nie słyszy. Kiedy docieram do okienka on jest już za bramką i schodzi na perony.
No to trudno! Przecież nie zapłacę jeszcze za bilet metra, żeby mu oddać portfel! W końcu są jakieś granice!
No ale pięćdziesiąt dolców. Może się poczuć nieszczęśliwy, kiedy sobie zda sprawę, że już ich nie ma. Naprawdę nie wygląda na bogatego.
Ach to wahanie, wahanie, wieczne wahanie.
Płacę wreszcie za bilet, mijam bramkę i wchodzę na perony. Tak czy inaczej kiedyś bym w końcu wsiadła do metra, prawda? Podjeżdża pociąg. Szukam wzrokiem tego pana. Jest tam! Wchodzi do wagonu, szybko, szybko. Rzucam się za nim i pruję w stronę wagonu. Niczym Indiana Jones wślizgnęłam się między drzwiami, który się już, już zamykały.
Stawiam walizkę na podłodze i śmieję się z zadowolenia. Kiedy on zobaczy, ile zrobiłam, żeby go złapać, może mi da dziesięć dolarów w ramach podziękowania. Nigdy nie wiadomo...
W wagonie jedzie czterech innych pasażerów, w tym rzecz jasna i on. Siedząc zaciera nerwowo ręce. Nie wygląda na zbyt pewnego siebie.
- Proszę pana...
Nie słyszy.
- Hej, proszę pana.
Wreszcie spogląda na mnie. Jasny szatyn o kędzierzawych włosach, zdziwione niebieskie oczy. Moim zdaniem ma koło czterdziestki. Jego niepewne spojrzenie zatrzymuje się na mnie, ale zupełnie nie zwraca uwagi na portfel, który mu trzymam tuż przed nosem.
- Zgubił pan to, proszę pana.
Podaję mu „to” nalegając. Wreszcie widzi. Ale nie rozumie. Szuka w kieszeniach starej marynarki, starych spodni. Ma czarny krawat tak samo powycierany jak reszta ubrania. Typ gościa, który pomimo ubóstwa chce zachować wygląd faceta z klasą. Komiczne i smutne zarazem.
Wreszcie zajarzył.
- O! Ja... o! Nooo... coś takiego!
Wyciąga rękę, żeby odebrać swoją własność.
- Dzię... dzię...kuję... baa...baaa... bardzo pa...pa...paaa...
Jąkała. Sprawa nie będzie prosta.
- ...paaaani.
Jego oczy znów spoczywają na mnie i teraz mam wrażenie, że faktycznie mnie widzi. Dłoń, która prawie dotarła do celu nagle zamiera w bezruchu. I w jego oczach dostrzegam przemianę. Zupełnie jakby ktoś wkręcił nową żarówkę. Dłoń opada nie odebrawszy portfela.
- Bardzo pani dziękuję.
No nareszcie. Nie było tak strasznie, co? Stary Krawacie.
Cały czas patrzy na mnie z miną pełną fascynacji, a potem rzuca od niechcenia:
- Uczciwość jest dziś tak rzadką cechą. Zwłaszcza u młodych, którzy odrzucając całkowicie zdanie starszych, odrzucili zarazem podstawowe wartości reprezentowane przez nich.
Ja cię kręcę! Książka! Gadam z książką! Mówi trochę przez nos, ale jakby nie patrzeć to książka.
- Nie trzeba tak uogólniać – zauważam rozbawiona. – Są też młodzi, którzy potrafią się zachować.
- Oczywiście, ma pani rację. Uogólnianie jest niebezpiecznym skrótem intelektualnym. To grubiański błąd z mojej strony. Ale cóż errare humanum est!
Niemożliwe. Musi być profesorem literatury na uniwersytecie, albo pracuje w sekcji kultury Radia Kanada. Jednak w przeciwieństwie do tej bandy pozerów nie ma w nim nic pretensjonalnego, żadnej sztuczności. Jest absolutnie naturalny pewnie sobie nawet nie zdając z tego sprawy.
Metro zatrzymuje się na następnej stacji. Dwóch pasażerów wysiada, jeden wsiada.
- W takim razie życzę miłego dnia.
Już mam wysiąść, gdy sobie uświadamiam, że nadal trzymam w ręku portfel. Podchodzę do Starego Krawata. Za mną drzwi się zamykają. Trudno, wysiądę na kolejnej stacji. Wyciągam do niego portfel.
- Za chwilę zgubi go pan po raz drugi!
- Jak się pani nazywa?
Nie zwraca uwagi na portfel. Chce pogadać. Czyżbym mu wpadła w oko? Ta myśl mnie rozbawiła.
- W sumie nie musi pan mówić do mnie pani. Dopiero skończyłam osiemnaście lat.
- Jak sobie życzysz. W takim razie, jak się nazywasz?
- Alicja.
A to ci reakcja! Gdybym powiedziała „Romuald” pewnie by mniej wytrzeszczył oczy!
- Alicja – wymamrotał – to... to bardzo ładne imię.
- A pan jak się nazywa?
Ma taką minę, jakby nie był pewien, czy nadal powinien ze mną rozmawiać. Na koniec znów się uśmiecha.
- Karol.
- W takim razie, Karolu, oto pański portfel.
I wyciągam do niego ten przeklęty portfel myśląc, że kiedyś go w końcu odbierze, ale on go nawet nie widzi! Pożera mnie wzrokiem. To się już staje prawie kłopotliwe.
- A co Alicja robi w życiu, jeśli mogę sobie pozwolić na taką niewinną niedyskrecję?
- Właśnie opuściłam dom w Brossard, żeby rozpocząć życie tutaj, w Montrealu.
- Ach tak? A szkoła? Wyobrażam sobie, że chodzisz do college’u, prawda?
- Prawda i właśnie już nie będę chodziła. To mnie owszem wzbogaciło, ale było dość mdłe jak na mój gust.
- Co zatem będziesz robić?
- Przeżyję coś innego. Odkryję inne życie. dotrę aż do końca.
- Do końca? Do końca czego?
I tu mnie zaskoczył. Nie bardzo wiem, co odpowiedzieć, więc wzruszam ramionami i rzucam niedbale:
- Do końca wszystkiego.
W porządku, wiem, że to nie jest zbyt błyskotliwa odpowiedź, zgadzam się. Lévy rechocze za moimi plecami. Zamknij gębę, trupie jeden!
- Można zajść bardzo daleko na ten koniec wszystkiego, moja panno. Bardzo daleko, czasem za daleko. Do miejsc, których istnienia nawet się nie podejrzewało.
O nie, tylko bez morałów, proszę. Wyjechałam od taty i mamy właśnie po to, żeby przestać żyć w świecie Walta Disneya! A w ogóle co we mnie wstąpiło, że mu o tym opowiadam?
- A pan, co pan robi?
Znów jest zakłopotany.
- Z wykształcenia jestem matematykiem. Przez piętnaście lat uprawiałem ten trudny, lecz pasjonujący zawód. Nawet przez kilka lat uczyłem w Anglii.
- Tak? Jest pan Anglikiem?
- Nie, ani trochę. Jestem rodowitym Quebekerem. Zaproponowano mi ciekawy kontrakt w kraju mgły...
Kraj mgły! No, no!
- ... i spędziłem tam prawie pięć lat.
- Wrócił pan uczyć tutaj?
- Nie... Powiedzmy, że... Właściwie to już skończyłem z nauką...
- Tak? Dlaczego?
Do licznych oznak braku pewności siebie Karol dodał jeszcze jeden: zaczął zagryzać dolną wargę. Nie wiem czy miał zamiar odpowiedzieć, tymczasem jakiś chłopak wyciągnął go z opresji. Wysoki, chudy, wyglądał na Hiszpana, ubrany super modnie.
- Nie wiesz, która godzina?
Metro zwalniało, w końcu stanęło. To już trzecia albo czwarta stacja od początku naszej rozmowy. W wagonie pozostał tylko Karol, Modny Latino i ja. Wreszcie Karol zrozumiał pytanie skierowane do niego i spojrzał na zegarek.
- Je... jeeeest... sze...eee... snasta... dwa... dwaaa... naście.
Facet podziękował i wyszedł. Drzwi się zamknęły a metro ruszyło dalej. Ale Karol nadal wpatrywał się w zegarek, jakby ten pokazywał mu coś wyjątkowo obscenicznego.
- Sze...szeee... snasta... dwa... dwaaa... naście! Słodki Jezu!
I hop! Zerwał się na równe nogi i zaczął krążyć po pustym przedziale. Wrócił stres i wróciło jąkanie. Przestałam istnieć, a on mówił sam do siebie.
- Poo.. powie... działa, że eee... po sze...eee... snastej... trzyyy... dzieści juuuż jej nieee bę...bę...dzie. A ja... jaaa mu....szę jeee... jeeszcze wpaść dooo do... mu!
- Spóźniony na spotkanie?
Nagle sobie o mnie przypomniał. Stanął jak wryty.
- Nie!... To znaczy tak! To nieco skomplikowane.
Stanął przed drzwiami, a więc wysiada na następnej stacji. Szkoda. Chciałabym się o nim dowiedzieć czegoś więcej. Wydaje mi się dość zabawny.
- Dlaczego właściwie pan już nie uczy matematyki?
Metro zwalnia. Karol patrzy mi w oczy. Z wielką powagą.
- Nie ma już żadnej logiki.
Chwytam to zdanie, rozkładam na stole operacyjnym, kroję na kawałki, przeszukuję i nie znajduję w nim nic. Absolutnie nic.
Co to za odpowiedź?
Metro stanęło, drzwi się otworzyły i Karol wysiada.. zerwałam się i rzuciłam w jego stronę:
- Miłego dnia!
Odwrócił się do mnie. Długo patrzymy na siebie przez drzwi. Drzwi, które zresztą pozostają otwarte.
Coś się dzieje. Czas stanął w miejscu. Zawsze mi się wydawało, że ta metafora jest idiotyczna, ale po raz pierwszy zrozumiałam, co ona znaczy.
Karol i ja nadal patrzymy na siebie stojąc nieruchomo. On na peronie, jakby chciał mi coś powiedzieć, lecz nie śmie, ja w przedziale, pełna różnych przeczuć i niezdecydowana, co mam robić.
A drzwi nadal się nie zamykają.
Nagle Karol rusza przed siebie, prawie biegiem.
Co ja trzymam w ręku? Cholera! Niemożliwe! Portfel!
- Hej, Karolu!
W tejże chwili czas ruszył ponownie i podjął bieg, bo drzwi zaczęły się powoli zasuwać. Chwyciłam walizkę i powtórzyłam numer Indiany Jonesa tyle że w drugą stroną. Ledwo wyskoczyłam z przedziału, a metro za moimi plecami ruszyło.
- Karolu!
Odwrócił się wreszcie stojąc już u wylotu korytarza prowadzącego do wyjścia. Pomachałam portfelem, zrozumiał. Wrócił do mnie. Punkt styczny. Wymiana towarowa. Wreszcie!
- Dziękuję. Roztargnienie to mój najstarszy towarzysz.
- Nic się nie stało – odparłam głupio.
Znowu się zawahał. Ten facet chyba spędza połowę życia w takim stanie. Spojrzał na zegarek i wpadł w panikę.
- Naprawdę muszę lecieć. Do widzenia, Alicjo i... wracaj do siebie.
Co za niemiły, zimny prysznic! Karol ruszył truchtem. Zniknął w korytarzu pędząc w kierunku wyjścia a stukot jego butów pobrzmiewał jeszcze chwilę, aż całkiem ucichł.
Wrócić do siebie? Też mi coś!
Usiadłam na ławce i czekałam na następne metro. Wydaje mi się, że to spotkanie było mimo wszystko dobrą wróżbą dla mojego nowego życia w Montrealu. Jakby portfel, który znalazłam, był znakiem od losu. Zabawne. Bardzo zabawne.
Rozejrzałam się wkoło. Nic. Kompletnie nikogo, zupełna pustka. Prawie słychać jak świerszcze śpiewają. I gdzie ja w ogóle jestem? Patrzę na ścianę za sobą. Nigdzie nie widzę nazwy stacji. Patrzę na peron po przeciwnej stronie torów. Też pusty. I też nie ma nazwy. Kiedy wyjeżdżałam z Berri nie zwracałam uwagi na stacje. Wiem tylko, że jestem na zielonej linii, ale nie wiem, w którym kierunku.
O, widzę kogoś po drugiej stronie, na końcu peronu. Jakaś dziewczyna ubrana w gorset i krótką spódniczkę. Nie wygląda najlepiej. Jej ubranie jest w strzępach a włosy potargane, ciemne długie włosy tak jak moje. Zastanawiam się, czy ślady na jej twarzy i nogach nie są przypadkiem śladami krwi. Siada, a właściwie opada na ławkę. Wydaje się, że jest mniej więcej mojego wzrostu i ma tyle lat co ja, albo coś koło tego...
Wręcz można by powiedzieć, że...
Całkiem jakby ona...
Wpatruję się w nią z niedowierzaniem.
To przecież jakieś szaleństwo? Nie widzę jej dokładnie, ale mogłabym przysiąc, że...
... zupełnie jakby ona...
Wstaję nie spuszczając z niej wzroku. To niemożliwe! Muszę to sprawdzić! Ruszam na drugi koniec peronu, chcę dotrzeć na jej wysokość. Oddzielona tylko torami nie powinnam mieć kłopotu z odróżnieniem rysów twarzy.
Im bardziej się zbliżam, tym wyraźniej ją widzę. Siedzi na ławce jak bezwładny pakunek. Jest naprawdę wykończona. Wygląda, jakby ją przejechał autobus. Nagle z drugiej strony nadjeżdża metro i zasłania dziewczynę. Zaczynam biec. Muszę się jej przyjrzeć przynajmniej przez szybę wagonu. Widzę ją w dali, jak wsiada chwiejnym krokiem do metra. Szybciej, szybciej! Ale metro rusza. Biegnę najszybciej jak umiem, ale metro przyśpiesza! Chwila! Muszę ją zobaczyć! Zaczekajcie! Pociąg jedzie, rzecz jasna, szybciej niż ja biegnę i kiedy trzy sekundy później docieram wreszcie na koniec peronu, kpiące światło reflektorów jest już daleko w tunelu.
Trochę zdyszana wzruszam ramionami, No cóż, trudno. Prawdopodobnie gdybym ją zobaczyła z bliska podobieństwo byłoby mniej uderzające.

poniedziałek, 25 października 2010

Alicya (fragm.1)

ALICYA
czyli
„życie jest gdzie indziej” oraz inne niepokojące prawdy

Nasza opowieść rozpoczyna się, jak przystało na taką opowieść, od wyjściowej pozornej równowagi. Jest maj, świeci słońce i zapowiada się wspaniały dzień. Jeśli się jednak przyjrzymy sprawom z bliska, zauważymy, że nasza bohaterka, Alicja, już podjęła decyzję, która naruszyła tę równowagą i doprowadzi do wielkich zmian w jej życiu. O jaką decyzję chodzi? Podejdź, drogi czytelniku, podejdź bliżej! Alicja jest tu, w tym samochodzie. Jedźmy jej śladem na spotkanie przygody!

Przejeżdżam przez most.
Zabawne uczucie. Nie sam przejazd przez most Jacques-Cartier jako taki, przejeżdżałam przecież tędy setki razy, ale świadomość, że jadę na drugą stronę i już nie wrócę. Przynajmniej nieprędko. Rzeka Świętego Wawrzyńca, metalowe belki całkiem pordzewiałe, wieża Radia Kanada, wielki emblemat piwa Molson, wieżowce w centrum miasta... Nigdy się im nie przyglądałam z taką uwagą.
- Gdzie mam się zatrzymać, moja panno?
- Byle gdzie.
Po raz pierwszy również jechałam autostopem. Gdyby rodzice wiedzieli, nie byliby zadowoleni. Zresztą i tak nie są zadowoleni. Obwieściłam im wreszcie wielką nowinę. Decyzję podjęłam już dwa tygodnie temu, ale czekałam do końca szkoły. A przede wszystkim czekałam do dziś, dwudziestego piątego maja, dnia moich urodzin. Dziś kończę osiemnaście lat. Uważam, że to interesujące z punktu widzenia symboliki. W dodatku jest rok 2000. Skończyć osiemnaście lat w roku 2000 to nie przypadek. To znak. Dowód, że podjęłam właściwą decyzję.
Gdy zapytali mnie, do jakiej restauracji chcę iść świętować urodziny, odpaliłam bombę. Tato, mamo nie wracam do college’u w sierpniu. A w ogóle mam zamiar wyjechać do Montrealu.
Nie uwierzyli. Myśleli, że się wygłupiam. Ha, ha, Alicja jak zwykle żartuje. Ale nie śmieli się długo. W końcu zrozumieli, że to wcale nie są wygłupy.
Wtedy zaczęły się krzyki. Nie moje tylko ich. Można się było tego spodziewać. Zachowałam spokój prawie przez cały czas, nawet próbowałam im coś wyjaśnić. Podkreślam „próbowałam”, bo jeśli mam być całkiem szczera, dla mnie samej decyzja nie była całkiem jasna. Powiedziałam im, że od jakiegoś czasu zadaję sobie mnóstwo pytań i że długo nad tym rozmyślałam. Z pewnością zauważyli, prawda? Powiedziałam, że ich kocham, że kocham moich przyjaciół i że nie było mi źle w życiu, które wiodłam tutaj, ale...
- Ale co? – zagrzmiał ojciec. – Jaki masz z tym problem?
Tata udawał złego i surowego, chciał mnie przestraszyć, ale doskonale widziałam, że był zbity z tropu. Zachowałam spokój. Powiedziałam, że muszę poznać coś innego, bo są przecież inne rzeczy. Wiem o tym. Istnieją inne sposoby życia, inne podejścia do niego. Chcę doświadczyć, jak jest gdzie indziej, poznać własne możliwości aż do końca. Dowiedzieć się, co jest tam na zewnątrz, poza moją rodziną, przyjaciółmi i szkołą, a przede wszystkim poza konwencjami, regułami, poza konformizmem. W czym to życie jest lepsze niż inne? W czym ta linia prosta, którą staramy się podążać, jest słuszniejsza lub ciekawsza niż linia kręta? W tym momencie zobaczyłam, że nie bardzo za mną nadążają i nie wszystko rozumieją... Zeszłam więc na ziemię i zmieniłam temat;
- Może wcale mi się to nie spodoba, może osiądę tutaj. Ale muszę przynajmniej zobaczyć, spróbować, muszę doświadczyć, w przeciwnym razie przez resztę życia nie będę widziała. A na to nie mogę się zgodzić. Znacie mnie przecież dobrze, jestem zbyt ciekawa, zbyt zachłanna. Po prostu chcę spróbować i tyle.
Przyszła kolej na matkę. Jej atutem nie jest złość, ale rozczarowanie, rozżalenie, kiwanie głową, opadanie na krzesło, chowanie twarzy w dłoniach i cały ten cyrk. I w jej przypadku gra była uczciwa. Czułam to.
- Nie poznaję cię, Alicjo. Co ci się stało? Chcesz porzucić naukę?
Sprostowałam: nie porzucam, tylko robię przerwę, spróbować czegoś innego. Może znów wrócę do szkoły, zobaczymy. To wcale nie pocieszyło mojej mamy. Ale za co będziesz żyła w Montrealu, Alicjo? Nie martw się, mamo, znajdę sobie pracę. Ale dlaczego, Alicjo, dlaczego chcesz popełnić takie szaleństwo? Czego właściwie szukasz? Nie wiem, mamo, nie wiem, ale chcę poszukać. Chcę spróbować. Koniec, kropka. A jeśli się pomyliłam, to przecież wrócę. I tyle!
W oczach mojej matki pojawiły się łzy. Ojciec gotował się coraz bardziej. Krążył bez słowa jak lew w klatce. Było mi naprawdę przykro, że wpędziłam ich w taki stan, że ich tak zawiodłam. Nigdy by im nie przyszło do głowy, że podejmę taką decyzję. Po prostu mnie nie poznają, ale może zawsze widzieli tylko to, co było widoczne na powierzchni. Gdyby wiedzieli, co już zrobiłam do tej pory. Rzeczy, o których nie mieli pojęcia.
Znów zadudnił niski głos taty. Tylko kilka słów.
- Nie ma mowy!
Słowa absurdalne, groteskowe. Słowa zgodne z zasadami, a ja, mała grzeczna dziewczynka, przecież zawsze, przynamniej z pozoru, przestrzegałam tych zasad. Ale teraz się skończyło. Mam osiemnaście lat tato. Teraz nie możesz mi niczego zabronić. Jestem dorosła i robię, co chcę. Nie miałam zamiaru prosić was i pozwolenie. Chciałam was tylko uprzedzić, to wszystko. Daję sobie dwa tygodnie na znalezienie mieszkania i pracy w Montrealu, a potem wyjeżdżam, jeśli z waszym błogosławieństwem, będzie cudownie, ale to nie jest konieczne.
- Posłuchaj moja panno. Jadę na ulicę Rachel, a potem Saint-Denis aż do Jean Talon... jedziesz ze mną do końca czy chcesz wysiąść wcześniej?
Krótka chwila namysłu.
- Wysiądę... wysiądę na Saint-Denis.
Co za różnica, skoro i tak nie mam pojęcia, dokąd idę. Bo ostatecznie wyjechałam znacznie wcześniej niż planowałam, na tym właśnie polega problem. Możesz sobie planować różne rzeczy, ale nigdy nie wychodzi tak, jak sobie człowiek wymyśli. Przewidziałam, że rodzice będą smutni i że mnie nie zrozumieją, ale nigdy nie przypuszczałam, że mój ojciec posunie się aż do tego:
- Posłuchaj mnie, Alicjo, słuchaj mnie uważnie! Jeśli natychmiast nie zaniechasz tego szaleństwa, to wyjedziesz nie za dwa tygodnie ale w tej chwili!
To mną wstrząsnęło. A przecież tata zna mnie dość dobrze, żeby wiedzieć, że nie grozi się dziewczynie tak dumnej jak ja! Tak? Świetnie! Mój spokój i smutek ulotniły się w mgnieniu oka. Bez zastanowienia coś wrzasnęłam i poszłam spakować walizkę. Naprawdę małą. A potem było całkiem beznadziejnie. Ojciec mi groził, matka płakała i błagała, żebym się zastanowiła, a ja się czułam wyklęta, obrażona, zraniona, pakowałam walizkę wykrzykując coś w rodzaju: „Wiedziałam, że nie zrozumiecie, ale nie przypuszczałam, że będziecie mi grozić!”, albo „To, co mi powiedziałeś, tato, dowodzi, że słusznie chcę stąd wyjechać!” i inne wielkie słowa godne najbardziej beznadziejnego melodramatu.
Na progu matka błagała mnie po raz ostatni. Ucałowałam ją. Na ojca popatrzyłam i pomimo żalu, który czułam powiedziałam całkiem spokojnym ale i chłodnym tonem:
- Jeśli się pomyliłam, wrócę!
- Jeśli wyjedziesz, nie masz po co wracać!
Co za cholerny atak dumy. To oczywiste, że nie miałam wyboru! Wiem, że nie myślał, co robi, że to była desperacka próba, by mnie zatrzymać, ale też najgorsza rzecz, jaką mógł mi powiedzieć. Wyszłam już bez jednego słowa. Całkiem nieświadomie ojciec dał mi najlepszy powód, żeby odjeść.
No i tak. A wszystko to zdarzyło się niecałe trzy kwadranse temu. Przez całą drogę byłam nabuzowana. Nabuzowana, kiedy zatrzymywałam samochody, nabuzowana, kiedy gość mnie zabrał, nabuzowana, kiedy jechaliśmy bulwarem Taschereau. Zaczęłam się powoli uspokajać dopiero ma moście Jacques-Cartier. Teraz na ulicy Saint-Denis odzyskałam wreszcie panowanie nad sobą. Uświadomiłam sobie, co się wydarzyło i nie mogłam w to uwierzyć.
- Tu będzie dobrze?
- Doskonale.
Wysiadłam trzymając moją małą walizkę i podziękowałam mu.
Rozejrzałam się wkoło. Oto jestem w Montrealu. Na dobre. Nikt o tym nie wie, poza moimi rodzicami, wyjechałam w takim pośpiechu, że nie zdołałam nikogo uprzedzić, ani Melanie ani Juliena, nikogo. Pomyśleć, że dziś wieczór Julien zorganizował u siebie imprezę z okazji moich urodzin! No to się zdziwią.
Będę musiała zadzwonić do Juliena i powiedzieć mu, co się stało. Albo do Melanie. Ale nie chce mi się dzwonić, tłumaczyć, usprawiedliwiać... Nie czuję się teraz na siłach. Zadzwonię później, jak już osiądę, jak sobie znajdę miejsce.
Jest czwarta po południu, a ja stoję w samym środku Montrealu bez mieszkania, bez pracy.
Poczułam lęk, taki prawdziwy.
Lęk był tak silny, że wdarła mi się do głowy podstępna myśl: natychmiast wrócić do domu. W końcu nie byłam w Brossard aż tak nieszczęśliwa. Kilka rzeczy mnie może ograniczało, ale nieszczęśliwa nie byłam. Miałam przed sobą piękną przyszłość, miałam...
Zmusiłam tę część siebie, żeby natychmiast zamilkła. Hej, przecież chciałaś przyjechać do Montrealu. Jesteś tu niecałe pięć minut i już chcesz wracać do taty i mamy?
Pomyślałam wtedy o panu Laurent Lévy, moim profesorze filozofii. Dlaczego właśnie myśl o nim przyszła mi do głowy? Widzę go z tym uśmieszkiem pełnym wyższości i znudzoną miną, która oznacza: znowu coś ci się poplątało, Alicjo. Ale z wiekiem zrozumiesz.... Nic mi się nie poplątało do cholery! To on nie rozumie! Może już nie rozumie? On też był młody i na pewno chciał podbić świat. A teraz się zestarzał, ma stałą pracę, a mając do czynienia z młodymi, którzy przypominają mu jego własną młodość, ukrywa rozczarowanie pod tonem wyższości i ironią! Gdyby wiedział, co teraz robię, jestem pewna, że powiedziałby moim rodzicom: „Nie martwcie się, to chwilowy kryzys, normalny bunt młodej, bystrej dziewczyny, która jeszcze nie rozumie wszystkiego.” Odpieprz się, Laurent Lévy. Odpieprz się pseudointelektualisto, który już nie masz śmiałości!
Próbuję się uspokoić. Okej, sprawy mają się tak, że jestem sama, nieprzygotowana i nie mam niczego. Ale przecież jestem bystra i zaradna, mam też trochę oszczędności. W gruncie rzeczy wyzwanie będzie po prostu większe i ciekawsze! Gdybym wróciła teraz do domu, już bym nigdy nie wyjechała. Nie miałabym odwagi, tego jestem pewna. Wystarczyło sobie wyobrazić zwycięski uśmiech ojca! I matkę mówiącą: „Bardzo dobrze, Alicjo, to mądra decyzja”.
Mądra decyzja! Hej, ale ja właśnie już nie chcę być mądra!
Chwytam walizkę i ruszam przed siebie obserwując przychodniów mijanych po drodze, tę całą faunę montrealską, tak różnorodną, którą zawsze lubiłam.
Trzy miesiące. Daję sobie trzy miesiące, żeby spróbować innego sposobu życia. Jeśli coś pójdzie nie tak, jeśli będę nieszczęśliwa, jeśli nie dam rady, wrócę do rodziców. Mimo tego, co powiedział ojciec wiem, że pozwolą mi wrócić.
Ale muszę przynajmniej spróbować.
Skoro więc rzuciłam sobie wyzwanie, dotrę do końca. Jeszcze dziś muszę znaleźć mieszkanie, wszystko jedno jakie. Jeden warunek: potrzebuję dwóch pokoi, salon i sypialnia osobno, niedrogo i właściciel musi się zgodzić na podpisanie najmu na trzy miesiące. Biorę pierwsze, które mi będzie pasowało. Potem znajdę pracę (nie chcę zbytnio nadwerężyć oszczędności). Spróbuję przez te trzy miesiące, a potem zobaczymy.
Po prostu przygoda.
Doskonała decyzja. Maszerując uśmiecham się do siebie. Nie wiem, dokąd idę, ale idę.

sobota, 23 października 2010

Proszę państwa, oto Alicya

Odkąd Lewis Carroll napisał swoją "Alicję w krainie czarów", a było to w roku 1865 powstało całkiem sporo interpretacji, krytyk, a także "wariacji" i polemik literackich na temat tej niezwykłej książki.
O kolejną pokusił się autor z Quebeku, znany już co nieco czytelnikom tego bloga, Patrick Senecal. On jednak jako mistrz grozy i tym razem pozostał w swoich ulubionych klimatach. Absurd i groteska, których tak chętnie używał Carroll w swojej baśni, tutaj - posunięte do granic dosłowności - jawią się jako koszmar.
Osobiście uważam tę książkę za okrutną, ale mądrą przypowiastkę filozoficzną, zaś jej wielkim atutem jest obserwacja zachowań. Za każdym razem, gdy nam się wydaje, że nie, nie niemożliwe, żeby ludzie... Otóż możliwe jak najbardziej i kiedy tylko my sami przestajemy żyć w krainie czarów, widzimy to doskonale.
Senecal bawi się w "Alicyi" także w rozważania nad pojęciami dobra i zła, ale przywołuje jednych z najbardziej kontrowersyjnych filozofów i pisarzy: Fryderyka Nietzschego i markiza de Sade'a.

"Alicya" aż roi się od skojarzeń literackich i filozoficznych wplecionych w historię, od której jeżą się włosy na głowie.
Dodatkowo czytelników Senecala, którzy znają jego "Ulicę Wiązów 5150" czeka ogromna niespodzianka.

Zamiast jednak pisać o książce, zamieszczę lada dzień kolejne fragmenty. Niech groza broni się sama.

wtorek, 5 października 2010

Czarna woda na finiszu


Napisanie trylogii zajęło Natashy Beaulieu dziesięć lat. Może to jakieś usprawiedliwienie, bo wydawanie drugiego tomu Miast wewnętrznych trochę trwa. Ale już całkiem niedługo. Na samym początku listopada książka powinna być w księgarniach.
Chyba więc warto jeszcze dwa słowa dla przypomnienia i zanim się rzucę na kolejną książkę - a już czeka w kolejce.

Kanadyjska autorka jest godną spadkobierczynią takich twórców jak Clive Barker i Anne Rice, lecz jej trylogię jest bardzo trudno przypisać do konkretnego rodzaju fantastyki. To opowieść pełna niepokojów, mrocznych fantazji, zmysłowej seksualności i dziwnych przestrzeni. Jej bohaterowie to skomplikowane typy psychologiczne bez względu na to czy są ludźmi czy nie-ludźmi. Kim lub czym są? Wielka niewiadoma aż do końca. Przypominają pewne istoty zaludniające powieści fantastyczne i powieści grozy, ale... to nie one. W każdym razie nie są to typowe postacie. Autorka słynie ze swojego zamiłowania do poznawania „dziwnych środowisk”, ludzi o niekonwencjonalnych skłonnościach seksualnych, fetyszystów, osób o niespotykanych talentach żyjących wśród nas jednak bardzo odmiennych.

Beaulieu kładzie wielki nacisk na wiarygodność swoich postaci. Mogą odbiegać od normy, mogą zadziwiać, ale ich zachowania i wybory pozostają dla czytelnika zrozumiałe. Mówi o swoich bohaterach: „Skupiłam się na ewolucji postaci tak, aby dokładnie rozumiano co przeżyli i co przeszli w dwóch pierwszych tomach. Jeśli moi czytelnicy polubili napięcie dwóch pierwszych części, w „Purpurowym cieniu” czekają ich jeszcze większe i bardziej fantastyczne emocje. Jestem przekonana, że przygody moich bohaterów trzymać będą w napięciu i nie sprawią zawodu.”.

W pierwszej części trylogii rozpoczynamy wędrówkę po Miastach Wewnętrznych i poznajemy bohaterów tej historii, która rozpoczęła się w Londynie w 1664 r. Wtedy to Dawid Fox, który żyje już ponad trzysta lat spotkał tajemniczego osobnika i dostał od niego nieśmiertelność w zamian za bardzo nietypową przysługę. Teraz jednak zaistniała realna perspektywa utraty cennego przywileju. A tego Dawid nie chce i nie cofnie się przed najgorszym, by zachować dar. W poszukiwaniu rozwiązania swojego problemu trafia na młodego malarza, Jimmy’ego Novaka, który, choć jeszcze o tym nie wie, jest związany z inną rzeczywistością. Dopiero spotkanie z pewną dominą zapoczątkuje w Jimmym proces gwałtownej transformacji, która odsłoni jego prawdziwą naturę. Naturę nie zawsze piękną, bo często mroczna strona osobowości bierze górę. Wędrując wraz z Jimmym w jego poszukiwaniu własnej tożsamości i prawdy o tym, kim jest i skąd pochodzi, poznajemy stopniowo kolejnych bohaterów, podobnie jak malarz w pewnym sensie bezradnych wobec rzeczywistości, w której żyją, ale uparcie poszukujących, nie godzących się na to, by ich życiem kierowały niezrozumiałe dla nich przypadki. Trochę tak, jakby nagle obudzili się z głębokiego snu i próbowali pojąć lub przypomnieć sobie, skąd się wzięli i kim są otaczające ich krajobrazy i istoty, dlaczego w ich życiu zachodzą konkretne wydarzenia i dokąd one prowadzą.

Każdy z trzech tomów ma własny specyficzny nastrój i prowadzi nas do odrębnego świata, przy czym stopniowo odkrywamy, jak bardzo te światy – w tym również nasz – są ze sobą powiązane. Kolejni bohaterowi przejmują ciężar prowadzenia czytelnika przez własne istnienie i własną rzeczywistość. Trochę jakbyśmy przez pryzmat życia każdego z bohaterów trylogii obserwowali błędne koło przyczyn i skutków, a opowieść prowadziła nas stopniowo do wyjaśnienia zagadki Wewnętrznych Miast.

W Księdze tajemnic Dawid Fox sprawujący od trzech stuleci pieczę nad jednym z miast wewnętrznych będzie musiał zdecydować, czy nieśmiertelność jest rzeczywiście tą wartością, na której mu najbardziej zależy i czy jest warta życia innych ludzi.

Każda część tej złożonej historii jest zaskakująca i przewrotna, bo gdy wydaje się nam, że wiemy, dokąd zmierzamy razem z bohaterami, nagle zostajemy rzuceni w całkiem inny wymiar i następuje kolejny zwrot. Być może dzięki temu postacie stworzone przez Natashę Beaulieu są tak barwne i intrygujące. Nie zawsze i nie wszystkich można darzyć sympatią, nie z każdym można się identyfikować. Bohaterowie, których, jak nam się zdaje, poznaliśmy nagle pokazują całkiem inne oblicze. Okazują się nie być tymi, za których ich uważaliśmy i nie tymi, za których uważali sami siebie. Również światy, w których żyją nie są ani przyjazne ani piękne. To dziwne i okrutne rzeczywistości, mroczne i niesprzyjające żyjącym w nim istotom choć pozornie, na powierzchni miast życie toczy się zwykłym trybem.

Struktura tej wyjątkowej trylogii i jej bohaterowie nie dają się ani łatwo sklasyfikować, ani też porównać z innymi, znanymi nam zjawiskami literackimi. Taka jest właśnie specyfika twórczości francuskojęzycznych twórców z Quebeku. Ani to amerykańskie ani europejskie pisanie.

wtorek, 7 września 2010

Czarna Woda (5)

Jacques Moreau trzasnął drzwiczkami czarnej Toyoty. Cztery policyjne samochody, jeden ambulans i garstka ciekawskich byli już na miejscu.
Rozglądając się wkoło nie zauważył ani jednego samochodu prasy. Tym lepiej, pomyślał, muchy kompostowe jeszcze się nie zleciały do gówna.
Wielkimi krokami ruszył ścieżką prowadzącą do północnego stawu w parku LaFontaine. Przywitało go po drodze kilku kolegów, lecz on się nie zatrzymał sunąc prosto do mężczyzny o siwiejących skroniach, który dyskutował z kimś z ekipy technicznej.
Gdy Moreau pojawił się w zasięgu jego wzroku, Guy Leblond przeprosił swojego rozmówcę i ruszył na spotkanie kolegi.
- No i co? – zapytał Jacques.
- Chodź, zobacz.
Sierżant ruszył za lekarzem sądowym aż do miejsca, gdzie nasiąknięta wodą biała płachta zakrywała kształt, który mógł być tylko zwłokami. Bez słowa Guy Leblond pochylił się i uniósł jej skraj zasłaniający twarz trupa. Jacques Moreau również się pochylił.
To, co zobaczył pod płachtą, zrobiło na nim potężne wrażenie.

*

Alex wszedł przez okno. Dygoczący, rozgorączkowany, nawet nie zdjął płaszcza, tylko usiadł przed komputerem. Jego dłonie nadal drżały, gdy zaczął pisać:

Drogi Samie Rozpruwaczu,
Znajduję się obecnie w posiadaniu dowodu, który czyni mnie członkiem CFC. Ponieważ dopiero co go zdobyłem, musi minąć kilka dni, zanim go do ciebie przyślę. Najpierw go sfotografuję, wprowadzę zdjęcie do komputera i przekażę ci wraz z artykułem z gazety, w którym mowa o samobójstwie lub morderstwie, tego jeszcze nie wiem. Już się cieszę na myśl, że wkrótce oficjalnie będę jednym z was.
Oddany ci Alex z Montrealu.

Nacisnął na „wyślij”, a potem wsunął dłoń do prawej kieszeni płaszcza. Wyjął z niej przezroczystą, plastikową saszetkę, w której znajdował się duży pukiel mokrych włosów i położył ją na biurku.
Nie mógł się pozbierać. Jakim cudem zdobył się na odwagę, by obciąć włosy trupowi? A jednak to zrobił. I był dumny. Na szczęście cały czas nosił przy sobie niezbędnik członka CFC: rękawiczki, żeby nie pozostawić śladów, scyzoryk, nożyczki i saszetki na próbki.
Alex zdjął płaszcz i wyciągnął się na łóżku. Jego ręce nadal drżały. Był zdenerwowany nie tyle czynem, który popełnił, ile myślą, że może zostać przyłapany. Czy ktoś go widział? Czy będzie można go odnaleźć i oskarżyć? Przecież obcięcie włosów zmarłemu nie może być uznane za kradzież! Niektórzy CFC wykazywali się znacznie większą zuchwałością zbierając trofea. Przynajmniej tak mówili. W każdym razie po wykonaniu powinności członka CFC, Alex dopełnił też obowiązku obywatelskiego dzwoniąc z kabiny telefonicznej pod 911, żeby zgłosić obecność trupa w parku, a następnie biegiem wrócił do domu.
Chłopak nie był w stanie wyjaśnić, jak to się stało, że trup pojawił się nagle na powierzchni wody tuż obok niego. Może to była nagroda za uporczywe starania, by wejść w szeregi CFC? Tego przynajmniej oczekiwał.

*

Noc była piękna i gorąca, toteż François nie myślał, żeby się kłaść spać. Skórzaną kurtkę przewiesił przez ramię i wędrował na wschód ulicą Rachel uśmiechając się kącikiem ust; specjalnie zostawił paczkę papierosów na stoliku w Delikatessen.
Już miał skręcić na rogu Saint-André, gdy zobaczył błyski policyjnych świateł nieco dalej przed sobą. Postanowił sprawdzić, co się dzieje.
Skrzyżowanie Rachel i alei przy parku LaFontaine było zablokowane przez policyjny samochód. François wmieszał się w tłumek ciekawskich zebranych na rogu ulicy.
- Znaleźli trupa! – powiedziała kobieta w średnim wieku ubrana w różowy szlafrok.
- A skąd pani o tym wie? – spytał wąsacz trzymający na smyczy dobermana.
- Na ziemi leży ciało przykryte białym prześcieradłem – wyjaśniła kobieta. – Widziałam je, zanim odgrodzili to miejsce żółtymi taśmami.
Policjanci nie wpuszczali nikogo do parku, przynajmniej od tej strony. Zaciekawiony François ruszył alejką i skręcił na ścieżkę prowadzącą do kładki, która oddzielała obydwa stawy. I tutaj ludzie usiłowali zobaczyć, co się dzieje. Udało mu się prześlizgnąć aż do rampy. Obok niego dwóch młodzieńców dyskutowało podnieconymi głosami.
- Za daleko, nie da się zrobić zdjęcia!
- Tak czy inaczej ma prześcieradło na głowie. Trzeba się było zjawić wcześniej, szkoda, była okazja, żeby zobaczyć trupa.
François już miał im zasugerować, żeby sobie kupili jakiegoś szmatławca, ale pomyślał tylko, że widać ludzie w każdym wieku miewają zamiłowanie do ponurych widoków.
Faktycznie był trup i sądząc po wilgotnym płótnie wyłowiono go ze stawu. Ten szczegół nie umknął François. Przypomniał mu, że poprzedniej jesieni siostra bliźniaczka Jana Béluterre’ a zatonęła w tym samym miejscu.
Wiedziony ciekawością młody człowiek ruszył w prawo. Okrążył drzewa owinięte żółtą taśmą, nie spuszczając oka z tego, co działo się nieco niżej, nad stawem. Gdy rozpoznał sylwetkę ojca stojącego tyłem, prześlizgnął się szybko pod taśmą policyjną.
- Hej, cofnij się młody – zawołał policjant w jego wieku.
Lekceważąc ostrzeżenie François zszedł w dół i dołączył do ojca stojącego obok trupa.
- Cześć!
Sierżant detektyw odwrócił się, spostrzegł syna i dał znak policjantowi, że wszystko w porządku po czym znów się odwrócił do François. Ten wyjaśnił w odpowiedzi na nieme pytanie:
- Przechodziłem niedaleko.
Przez chwilę Jacques przyglądał się synowi przypominając sobie liczne pytania, jakie ten zadawał na temat zwłok wyłowionych w tym samym miejscu kilka miesięcy wcześniej. Pytań, na które nie mógł odpowiedzieć. „Szkoda marnować czas próbując zrozumieć rzeczy, których się zrozumieć nie da,” – powiedział w końcu synowi.
Jacques zastanawiał się czasami, dlaczego ten trup tak bardzo interesował François. Uznał jednak, że lepiej nie dyskutować, ponieważ był to ten „przypadek”, o którym należało raczej zapomnieć.
- Kobieta czy mężczyzna? – podjął François patrząc na białe prześcieradło.
- Kobieta.
- Młoda?
- Dlaczego chcesz to wiedzieć?
- Bo jestem ciekawy i tyle – odparł François wzruszając ramionami.
Jacques pochylił się i, tak jak uczynił to kilka minut wcześniej Guy Leblond, lekarz sądowy, uniósł płótno zakrywające twarz topielicy.
Stojący obok François otworzył szeroko oczy:
- Przecież to niemożliwe! – rzucił.
- Co jest niemożliwe? – zapytał sierżant Moreau bardzo zaintrygowany gwałtowną reakcją syna.
François odwrócił się do ojca. W jego oczach malowały się sprzeczne uczucia.
- Nie wiem – odparł. Niemożliwe, żeby umierać tak młodo – bąknął.
- Czy coś jest nie w porządku, François?
- Nic, nic. Po prostu nie jestem przyzwyczajony do widoku trupów – dodał patrząc cały czas na twarz topielicy.
Cofnął się kilka kroków i powiedział.
- To ja już pójdę. Musisz pracować.
Nie czekając na reakcję ojca François ruszył szybkim krokiem. Lekarz sądowy, który był świadkiem sceny, podszedł do Jacques’a.
- Wiesz dlaczego François zareagował tak żywo? – zapytał.
- Pojęcia nie mam – odparł sierżant. – Ale postaram się dowiedzieć.

środa, 25 sierpnia 2010

Czarna Woda (4)

Głos Roberta Smitha zamilkł. Z głośników dobiegał teraz dark metal. Nastolatki goth metal rzuciły się na parkiet. Alex, który nie znosił tego rodzaju muzyki, porzucił swój spokojny kąt, w którym zawsze tańczył odwrócony twarzą do ściany. Spojrzał na Swatcha. Nie było jeszcze trzeciej, ale miał już dość. Postanowił wrócić do domu.
W ciągu krótkiego wieczoru wypił dwa piwa, ponieważ jednak nie zjadł kolacji, poczuł ich działanie. W milczeniu rozegrał partię bilardu z chłopakiem sprytniejszym od siebie. Potem rozmawiał z jakąś dziewczyną, ale alkohol nie wystarczył, by pokonać nieśmiałość. Ponieważ rozmowa zmierzała do nikąd, młoda gotka uznała, że nie interesuje Alexa i wróciła do swoich przyjaciółek. Tak bardzo chciał wiedzieć, co należy mówić. Marzył o dziewczynie o długich czarnych włosach i białej skórze. Zająłby się nią tak troskliwie, że nigdy nie chciałaby go opuścić. Byłaby w nim tak zakochana, że cierpiałaby na samą myśl o spędzeniu kilku godzin bez niego. Byliby tak mocno złączeni, że tylko śmierć mogłaby ich rozdzielić...
Aleksander zabrał skórzany płaszcz, który schował za jednym z głośników i wyszedł. Wolał przejść się spacerem do domu niż jechać taksówką, choć to było daleko. Dyskretny niczym miejski Nosferatu szedł słabo oświetlonymi ulicami i zaułkami w nadziei, że spotka na swej drodze siostrzaną duszę.

*

Gdy policjantka odzyskała świadomość, nadal stała przed otwartym oknem. Tkwiła w tej pozycji jeszcze kilka sekund szukając w pamięci logicznego wyjaśnienia tego, co się właśnie wydarzyło. Zauważyła młodą kobietę w białej peruce i srebrnym ubraniu kierującą się w stronę toalet. Poszła za nią i przyłapała na próbie ucieczki przez okno. Ostrzegła ją, że to niemożliwe, ale ponieważ uciekinierka wydawała się bardzo zdecydowana, próbowała chwycić ją za kostkę. Jednak nie zdołała uczynić najmniejszego ruchu. Między chwilą, w której zdecydowała się działać, a tą, gdy odzyskała świadomość, była pustka. Co się wydarzyło? Ile czasu minęło między tymi dwiema sytuacjami? Wydawało się, że niecała minuta.
Policjantka wspięła się na rezerwuar i rzuciła okiem na zewnątrz. Żadne ciało nie zdobiło chodnika cztery piętra niżej. Odległość do ziemi była imponująca. Nawet kaskader odmówiłby skoku z tej wysokości bez siatki zabezpieczającej.
Sprawdziła, czy nie było jakiegoś sznura zaczepionego przy oknie, lecz nie dostrzegła niczego. Ani sznura, ani drabinki ani haków, które mogłyby pomóc wspiąć się lub zejść po ścianie. Gdzie się więc podziała młoda kobieta?
Następne pół godziny funkcjonariuszka spędziła na przeszukiwaniu wszystkich zakamarków Obutego Androida i pytaniu kolegów:
- Nie widziałeś przypadkiem drobnej dziewczyny w białej peruce i srebrnym kombinezonie?
Nikt jej jednak nie widział. Policjanci zaczęli wreszcie sami zadawać pytania, bo ich koleżanka wydawała się bardzo poruszona. Co mogła powiedzieć? Że szukała kobiety, która „zniknęła” a ona nie była w stanie wytłumaczyć, jak to się stało?
W policji źle przyjmowano nieprawdopodobne historie. Zainteresowana wspinaniem się po kolejnych szczeblach kariery, która wydawała się jej całkiem kusząca, młoda policjantka postanowiła umieścić incydent w tajemnej skrytce własnego mózgu. Nie było mowy o zrujnowaniu sobie obiecującej przyszłości!

*

Aleksander ruszył ścieżką prowadzącą do stawów w parku LaFontaine, jednego z ulubionych miejsc jego nocnych wypraw. Wiedział, że po północy nie wolno było przebywać w parku, ale ponieważ nikt go dotychczas nie przyłapał, więc wracał.
Nagle bardzo wysoka postać o długich włosach spływających na plecy wyprzedziła Alexa z prawej strony. Nastolatek aż podskoczył z wrażenia. Nie tylko nie słyszał, jak ten ktoś nadchodzi, ale nie spodziewał się, że można chodzić tak szybko (właściwie prawie biegiem) i być o tej porze w parku. Nawet nie wiedział czy to kobieta czy mężczyzna.
Alex odwrócił się, żeby sprawdzić, czy ktoś nie ściga tajemniczej postaci, ale nikogo nie zobaczył. Raczej zaintrygowany niż wystraszony, szedł dalej nie przejmując się zbytnio tym spotkaniem zatopiony w rozmyślaniach o bratniej duszy. Czego właściwie oczekiwał? Że to będzie dziewczyna ubrana na czarno, która lubi taką samą muzykę jak on? Czy powinna była przeczytać Drakulę, Frankesteina i wszystkie książki Anny Rice? Czy powinna również interesować się CFC? Alex uznał, że to wszystko jest niezbędne i jeszcze coś ponadto. Tylko co? Co się dzieje, gdy się spotykają dwie bratnie dusze?
Z głową pełną myśli, okrążał teraz północny staw parku. Powierzchnia wody, czarna i gładka, połyskiwała w bezwietrzną noc. Młody człowiek przesunął dłonią po wilgotnym karku. Poczuł, że musi się ochłodzić. Uklęknął na skraju stawu i zanurzył dłoń w letniej wodzie. Potem pochylił głowę i przycisnął zmoczoną dłoń do karku. Poczuł się rześko, wyprostował i w tym momencie, niecały metr od niego na powierzchnię wody wypłynęło ciało.

*

Karolina Moreau już miała ugryźć swoją mini pizzę, gdy drzwi do kuchni się otworzyły i stanął w nich sierżant detektyw Jacques Moreau z policji miejskiej Montrealu.
- Cześć, tato! – powitała go z szerokim uśmiechem i jak zwykle w dobrym nastroju.
- Cześć, Karo.
Jacques zdjął kurtkę. Dziewczyna spojrzała najpierw na zegar, który wskazywał trzecią trzydzieści, a potem na twarz ojca o ściągniętych rysach, zmarszczonym czole, podkrążonych oczach. Z powodu wakacji w ostatnich tygodniach miał mnóstwo godzin nadliczbowych.
- Czemu nie śpisz o tej porze? – zapytał Jacques opadając na krzesło.
- Oglądałam film. Chcesz coś zjeść? Zostało jeszcze.
- Świetna myśl.
W niecałe pięć minut Karolina odgrzała makaron z serem. Wyłożyła go do miseczki i postawiła ją na kwiecistym obrusie przed ojcem. Popchnęła w jego stronę ketchup.
- Nie lej za dużo, bo to niedobre na wrzody.
- Jakie wrzody?
- Jeśli będziesz tyle pracował, to się ich w końcu dorobisz!
Karolina ugryzła wreszcie kawałek pizzy i odłożyła ją na talerz. Krzywiąc się machała dłonią przed otwartą buzią, skąd wydobywała się para.
Patrząc na nią, taką kobiecą i pełną uroku, Jacques poczuł nagle, że serce mu się ściska. Jasne blond włosy, niebieskie oczy, zadarty nosek, kuszące usta, radosny uśmiech... Karolina była tak podobna do Heleny.
To było w 1970 roku. Jacques miał wtedy dwadzieścia lat. Podczas jakiejś imprezy na basenie u przyjaciół uratował Helenę przed utonięciem. Dziewczyna była od niego dwa lata młodsza. Gdy ją wyciągnął z wody i ułożył na trawniku wydała mu się tak krucha, że miał ochotę chronić ją już zawsze. Chodzili ze sobą przez rok, a potem poprosił ją o rękę, zaś ona powiedziała tak. Dwa lata później urodził się François, upragniony syn. Dziesięć lat później wpadka z Karoliną nie zdołała już uratować pary, której groziła rozłąka. Brat i siostra dorastali między sfrustrowaną i mało serdeczną matką, a ojcem, który coraz więcej czasu poświęcał pracy. Helena spotkała wreszcie innego mężczyznę i zostawiła Jacques’a. Na szczęście dzieci pozostały mu wierne. Bez François i Karoliny, Jacques nie zdołałby pokonać etapu, który uważał za największą porażkę swojego życia.
Mała rodzina radziła sobie całkiem dobrze. Mieszkali w sporym mieszkaniu na parterze kompleksu złożonego z trzech budynków przy ulicy Saint-André. Każdy miał własny pokój. Jacques przeznaczył czwarte pomieszczenie na biuro wyposażone w komputer z Internetem. Od czasu do czasu wszyscy zbierali się w salonie, żeby wspólnie obejrzeć jakiś film, ale od rozwodu nigdy nie jedli wspólnie w jadalni pełnej wspomnień, o których wszyscy woleli zapomnieć.
- Wiesz, tato, masz mocno podkrążone oczy. Kiedy za dużo pracujesz, wydajesz się starszy niż jesteś.
Jacques uśmiechnął się przepraszająco, a potem zanurzył widelec w pomarańczowych kluskach. Nie było przyjemnie usłyszeć, że się wygląda starzej niż na swoje pięćdziesiąt lat. Już tę pięćdziesiątkę trudno było przełknąć. Czas mijał, kiedyś przejdzie na emeryturę, dzieci odejdą, a co jemu pozostanie? Jacques nie chciał dożyć końca swoich dni w samotności. Zaczynał rozważać możliwość znalezienia sobie nowej towarzyszki życia. Nie mając jednak żadnego doświadczenia w tej dziedzinie, nie wiedział, jak się za to zabrać. Trudno mu było wyobrazić sobie siebie w klubie organizującym spotkania towarzyskie dla singli, a jeszcze trudniej sprawdzać anonsy w Internecie. Jak by to wyglądało, gdyby przyłapali go na tym Karo albo François?
Przełknął kolejny łyk, gdy zadzwonił telefon.
- Och nie! – rzuciła Karolina. – Żadnych pilnych spraw. Nie powinieneś odbierać.
Telefon o tej porze mógł oznaczać tylko nagły przypadek i dotyczyć wyłącznie jego.
Sierżant detektyw Moreau wstał i odebrał telefon. Rozmowa trwała zaledwie dziesięć sekund.
- Już jadę – zakończył.
Odłożył słuchawkę, złapał kurtkę i ruszył w stronę drzwi.
- Co się dzieje? – spytała Karolina walcząc nadal ze zbyt gorącą pizzą.
- Wyjątkowy przypadek – odparł wychodząc z domu.
A wrzód coraz bliżej, pomyślała dziewczyna.

*

Mercury wchodziła po metalowych schodach wlokąc się z trudem z jednego stopnia na drugi i trzymając się poręczy. Odległość dzielącą jej dom od Obutego Androida przebyła kuśtykając.
Na trzecim i ostatnim piętrze westchnęła z ulgą. Wsunęła klucz do zamka drzwi kuchennych, weszła do środka i opadła na najbliżej stojące krzesło. Zaraz potem rozpięła długi zamek błyskawiczny srebrnego kombinezonu, z niejakim trudem odkleiła cienki materiał od wilgotnej skóry i uwolniła się z ubrania, które ułożyła na stole. Wyciągnęła lewą nogę i oparła ją na tapicerowanym krześle stojącym obok. Siedząc w samej bieliźnie i czarnych skarpetkach, znieruchomiała.
Odpoczywała w ten sposób jakiś czas, a potem zgięła nogę i delikatnie zdjęła z niej skarpetkę zniszczoną długim marszem po asfalcie. W samym środku stopy tkwił odprysk szkła wielkości dziesięciocentówki. Na szczęście rana nie była jakoś szczególnie skomplikowana. Zwykła pęseta do regulowania brwi powinna wystarczyć. Mercury zdjęła drugą skarpetkę. Wstała i przeszła przez kuchnię poruszając się na piętach. Kilka minut później odłamek szkła leżał na dnie śmietniczki w toalecie. Siedząc na skraju wanny, dziewczyna dezynfekowała ranę.
Musiała po drodze wyrzucić perukę do pojemnika na śmieci. I tak w srebrnym kombinezonie wyglądała niezbyt dyskretnie. W dodatku nie mogła biec, ale nie miała wielkiego wyboru. Nie mogła podjąć ryzyka, że zostanie zatrzymana. Unikanie policji było częścią strategii przetrwania, której musiała ściśle przestrzegać. Mercury nie mogła więc wrócić do Obutego Androida. Przynajmniej niezbyt prędko. Tak czy inaczej zostawiła za sobą niewiarygodne buty lego, w pewnym sensie paszport, który pozwalał jej na wstęp do tego specyficznego baru.
Gdy rana była już zakryta szerokim, wodoodpornym plastrem, Mercury wślizgnęła się pod prysznic. Namydlając drobne ciało, pomyślała, że dzięki szczególnym talentom, ale także odrobinie szczęścia, ta noc zakończyła się bez większych komplikacji. Tak naprawdę mogła nie nieć okazji do wykorzystania swojej mocy, albo policja mogła podążyć jej tropem. Co gorsze, rana mogłaby się okazać groźna i wymagać opieki szpitalnej. A Mercury unikała szpitali co najmniej tak samo pilnie jak komisariatów.
Wyszła spod prysznica, wytarła się szybko i sprawdziła, czy opatrunek się trzyma. Zadowolona wyszła z łazienki. Po lewej stronie korytarza drzwi były uchylone. Mercury popchnęła je.
Pokoik, mały ale urządzony z wdziękiem, pachniał przyjemnie świeżą lawendą. Okno z firankami z bladoniebieskiej organdyny, było szeroko otwarte. W łóżku spała stara kobieta leżąc na wznak. Jej dłonie szwaczki, jeszcze ładne i zręczne, spoczywały na liliowej pościeli. Głowa, okolona gęstą, białą czupryną, sprawiała wrażenie, jakby spoczywała na kłębku waty. Spokojny wyraz jej twarzy dodawał otuchy; Rosaline czuła się dobrze. Mercury przymknęła drzwi wychodząc z pokoju.
Po tej samej stronie wąskiego korytarza nieco z prawej, naprzeciwko łazienki znajdował się jej własny pokój. Trudno go było nazwać ładnym. Był raczej praktyczny. Ściany pomalowane na kolor ciemnej zieleni i fiolet sprawiały, że pokój wydawał się mniejszy niż pokój Rosaline. Był za to wypchany do granic możliwości. Poza miejscem, na którym znajdowały się drzwi do garderoby i drzwi wejściowe oraz okno, poza prostym łóżkiem i biurkiem do pracy, ściany były pokryte półkami, na których stały książki i starannie rozmieszczone pudełka. Mercury sama zrobiła te półki.
Chociaż Rosaline zostawiła włączony wentylator, który stał na rogu biurka, w pokoju było bardzo gorąco. Mercury założyła białe, bawełniane wdzianko, a potem usiadła na łóżku. Jedną po drugiej wyjęła z oczu soczewki kontaktowe w kolorze ametystu, które skrywały jej naturalne tęczówki, włożyła je do roztworu soli i zamknęła w pojemniczku.
Mercury Chesterfield oparła łysą głowę na białej poduszczę. Zanim zamknęła oczy jej srebrzyste tęczówki zalśniły w półmroku niczym rtęć.

sobota, 7 sierpnia 2010

Czarna Woda (3)

MONTREAL

François Moreau wszedł do Delikatessen na rogu Mont-Royal i Saint-Denis. Przywitał się z szefem lokalu, Robertem, szpakowatym Włochem, który stał niewzruszony za kasą, po czym ruszył do „swojego” stolika, ostatniego po lewej, obok okna. Rzucił rudobrązową skórzaną kurtkę na ławkę obitą pomarańczowym winylem i usiadł.
Późnym wieczorem w ten piątek pod koniec sierpnia, w restauracji siedziało zaledwie dziesięciu klientów. Największy ruch zaczynał się około trzeciej trzydzieści, zaraz po zamknięciu barów. François przychodził do Delikatessen prawie każdego wieczoru. Zapach podawanych tu frytek z sosem był mu tak samo znajomy jak zapach mini pizzy, którą odgrzewał u siebie w domu.
Zapalił papierosa w chwili gdy Anna, która wyszła z kuchni trzymając jeden talerz w ręku z drugim ustawionym w doskonałej równowadze na przedramieniu, mrugnęła do niego okiem. Ulubiona kelnerka François, niegdyś ruda, od lata miała włosy w kolorze złotego blondu. Krążąc w swoim nieśmiertelnym, zbyt dopasowanym stroju, rozstawiła talerze i zniknęła za wahadłowymi drzwiami do kuchni. Minutę później przyniosła czarną kawę swojemu wiernemu klientowi.
- Wszystko w porządku, mój śliczny François?
- Jak zwykle, moja Złota.
Anna usiadła naprzeciwko François. Była najstarszą z kelnerek i czasem mogła sobie pozwolić na krótką pauzę bez docinków Roberto. Miała czterdzieści dwa lata i choć nigdy nie żywiła złudnych nadziei, zawsze czuła lekkie podniecenie, kiedy jej spojrzenie krzyżowało się z pięknymi, ciemnoniebieskimi oczami François. Jego ciemne, niesforne włosy i twarz prawie nigdy nie ogolona na gładko nadawały mu wygląd łobuziaka. Jednak przychodził do Delikatessen już od tak dawna, że nie zdołałby wyglądem zmylić Anny. François był porządnym gościem.
- Widziałeś ostatnio jakieś filmy? – spytała wiedząc o jego pasji do kina.
- Widziałem sporo, ale żaden nie był tak ekscytujący jak filmy wytwórni FantAsia.
François spędził część lata w kinie Imperial, gdzie odbywał się festiwal filmów fantastycznych.
- A ja w tym tygodniu widziałam film, który bardzo mi się nie podobał – powiedziała Anna. – Przyszedł brat, żeby wspólnie spędzić wieczór i wypożyczył film dla wariatów! „Mad Max. Pod kopułą gromu”.
François się roześmiał.
- W życiu nie widziałam nic równie absurdalnego – ciągnęła Anna. – Wiesz co było najgorsze w tym wszystkim? Że mój brat po raz trzeci oglądał ten stary film!
- Hm, nawet Mel Gibson ci się nie podobał?
- Całe szczęście, że tam był, bo ta cała reszta... Szczerze mówiąc... Wiesz kogo mi przypominali ci wielcy faceci ogoleni na łyso i przebrani za coś w rodzaju pustynnych gwiazd rocka?
- Bo ja wiem? Chyba nie.
- Tego gościa, który przychodził napić się z tobą herbaty zeszłej jesieni.
Jan Béluterre, który wyglądał na wojownika przyszłości w długim płaszczu i w butach na grubej podeszwie nie mógł przejść niezauważony.
- Nie wiesz, co się z nim dzieje? – ciągnęła Anna.
Po raz pierwszy François spotkał Jana Béluterre’a niecały rok wcześniej. Dziwny mężczyzna usiadł naprzeciwko niego w tym samym miejscu, w którym siedziała teraz Złota. I zaczęli ze sobą rozmawiać. Stopniowo ich rozmowy przekształciły się w swego rodzaju zażyłość, która niestety zakończyła się trzy tygodnie później, dziewiętnastego października. Tamtego dnia, samochodem swojego najlepszego przyjaciela Stefana, François wywiózł Béluterre’a i jego towarzyszkę, Turę Sherman alias Szkarłatnego Anioła, daleko od Montrealu. Półtora miesiąca później, dokładnie czwartego grudnia, dostał krótki list:

Drogi François,
U nas wszystko w porządku. Mam nadzieję, że u ciebie też jest okej. Jeszcze raz dziękuję za to, co zrobiłeś dla Tury i dla mnie. Życzę ci, byś spotkał fascynującą kobietę.
Nie zapomnę cię.
Jan

Od tamtej pory nic.
- Nie – odparł François. – Właściwie nic o nim nie wiem. Był w Montrealu tylko przejazdem. Ale wygląda na to, że Hugh Grant i Julia Roberts też zajrzeli do Montrealu – dodał patrząc na parę, która właśnie weszła.
Anna odwróciła się szybkim ruchem. Nowoprzybyłymi gośćmi było dwóch solidnie zbudowanych mężczyzn. Spojrzała na François z uśmiechem.
- Żartowniś. Przynieść ci frytki z sosem?
- Bądź tak miła.
Kelnerka wstała. Czas wrócić do obowiązków. Odeszła kręcąc biodrami nieco zbyt ostentacyjnie.
Z uśmiechem w kąciku ust François zgasił papierosa w czystej popielniczce. Obserwował niedopałek zastanawiając się, dlaczego zawsze odkłada do jutra zerwanie z nałogiem. Zniechęcony własnym brakiem silnej woli odsunął od siebie paczkę niebieskich gauloise’ów i usiadł bokiem podciągając jedną nogę pod siebie. Postawił na udzie filiżankę z kawą i przyglądał się ludziom na zewnątrz. Patrzył właściwie nie ich widząc. Myślał o czymś innym.
Całymi tygodniami, które nastąpiły po wyjeździe Jana Béluterre’a i Tury Sherman, François sądził, że odnalazł cel swojego istnienia: odkrycie, kim był zadziwiający Béluterre. Na koniec jednak się poddał. Poznanie prawdziwej tożsamości Jana nie miało najmniejszego znaczenia, skoro jego samego już tu nie było! A w chwili obecnej, on i jego towarzyszka mogli się znajdować w dowolnym miejscu na świecie. Nawet jeśli François czasem o tym myślał, to i tak wiedział, że nie będzie próbował ich odnaleźć, przynajmniej nie bez solidnej przyczyny. Pomimo sympatii, jaką Béluterre żywił do niego, François zgadywał, że jest mało prawdopodobne, by starał się go znowu spotkać.
Bez Jana życie François znów się stało monotonne. Banalne. Stefan Brazeau był niestety tak bardzo przewidywalny. Żyli jak bracia. Przyjaciele z dzieciństwa, razem chodzili do szkoły podstawowej i średniej. Potem ich drogi nieco się rozeszły. Stefan zaczął studiować komunikację i skończył szkołę z ogromną łatwością. Trzy lata później miał w garści dyplom uniwersytetu. Życie François nie było równie proste. Pasjonat kina, miał zamiar studiować tę dziedzinę, gdy zachwiał się jego rodzinny wszechświat. To było w 1990. Miał wtedy dziewiętnaście lat, a Karolina, jego siostra, była ledwie siedmiolatką, kiedy rodzice się rozeszli. W życiu Heleny, ich matki, pojawił się inny mężczyzna. Ponieważ nigdy nie była szczególnie wylewna ani czuła, nie zwróciła się o opiekę nad dziećmi. Nie chciała ich w swoim nowym życiu. Tak czy inaczej François by się nie zgodził, żeby on i jego siostra mieszkali z niby ojcem. Zbyt wielu kolegów z jego klasy żyło w rozbitych rodzinach, by on sam nie zdawał sobie sprawy ze skutków takiego nieszczęścia. Był już całkiem dorosły i mógł się jeszcze jakoś z tym pogodzić, ale nie było mowy o tym, żeby Karolina miała jeździć z jednego miejsca w drugie, od jednego weekendu do następnego, nie czując się nigdzie we własnym domu. Tak więc, podczas gdy Stefan pracował nad karierą, François zajmował się siostrą i wspierał – raczej w sposób praktyczny niż emocjonalny – ojca, który przez dwa lata po rozwodzie był kompletnie rozbity. Tylko praca w policji nie pozwoliła mu popaść nieodwołalnie w depresję.
Minęło osiem lat, odkąd Helena zniknęła z portretu rodzinnego i jeśli Jacques się z kimś spotykał, to nic nie mówił dzieciom. Karolina i François uważali, że ojcu przydałaby się obecność kobiety, lecz nie mieli odwagi rozmawiać z nim na ten delikatny temat. Ciągle żywili nadzieję, że pewnego dnia przedstawi im swoją wybrankę.
Karolina miała teraz piętnaście lat i darzyła brata bezgranicznym uczuciem. On ją wychował, on się nią opiekował, on odbierał ją ze szkoły aż do dwunastego roku życia. On słuchał jej śmiechu albo płaczu, jemu mogła zadać wszystkie pytania na temat życia, prosić o radę i do niego mogła dzwonić, wieczorem, żeby ją odebrał od koleżanki, jeśli bała się wracać do domu sama.
François nie podjął studiów po szkole średniej. Nigdy też naprawdę nie pracował. Latem zarabiał trochę kieszonkowego pomagając w przeprowadzkach albo pracach ogrodniczych. Resztę roku jakoś sobie radził dzięki drobnym remontom, naprawom i malowaniu mieszkań. No i rzecz jasna dostawał pieniądze od ojca. Jacques Moreau nigdy nie wypominał synowi, że ten nie pracuje. Jednak François uznał, że sytuacja staje się trudna. Miał dwadzieścia pięć lat, był bez pracy, nie miał dziewczyny i nie miał celu.
Opróżnił filiżankę kawy i odwrócił się; zobaczył Stefana, który żwawym krokiem zdążał w jego stronę ubrany w zielone polo, luźne, beżowe spodnie i sportowe buty z całą pewnością bielsze od jego butów.
Przyjaciele byli w tym samym wieku, tego samego wzrostu, ale na tym podobieństwa się kończyły. Pełne policzki Stefana zdradzały skłonność do tycia. Jego wielkie, orzechowe oczy otwierały się na świat szczerze, a w spojrzeniu nie było złośliwości. Zupełnie różny od introwertycznego i niespokojnego François, który nigdy nie wydawał się zadowolony z życia.
Stefan usiadł na ławce naprzeciwko przyjaciela. Ten zaś uniósł pustą filiżankę i dał znak Annie, by przyniosła dwie kawy.
- Telecomnica organizuje wieczór integracyjny. Mam dla ciebie zaproszenie.
Od trzech lat Brazeau pracował w grupie telekomunikacyjnej noszącej nazwę Telecomnica.
- A co ja tam niby będę robił?
- Bawił się?
François nie potrafił zmylić Anny, a ze zmyleniem przyjaciela szło mu jeszcze gorzej. Nie było sensu próbować go przekonać, że bawi go łażenie po barach, upijanie się i flirty z kobietami, które były mu w głębi duszy obojętne.
Anna przyniosła frytki i kawę.
- Chcesz coś? – zapytała Stefana, który był stałym klientem w każdy piątek wieczór.
- Nie, dziękuję.
Puściła oko do swojego faworyta i odwróciła się na pięcie.
- Co to właściwie za impreza? – spytał François.
- Nazywa się „Plumisteria” i wygląda na to, że będzie nieźle odjechana.
Rzucając nerwowe spojrzenia na paczkę gauloise’ów roztargniony François słuchał przyjaciela, który opisywał mu „imprezkę”. Wszystko niby zapowiadało się obiecująco, ale czy było warte tyle co spotkania z Janem Béluterre? O tym jednak Stefan nie mógł wiedzieć. Nigdy nie spotkał Béluterre’a, a François nigdy mu o nim nie mówił.
- No to jak? Przyjdziesz?
- Tak, tak. Przyjdę na tę twoją „Plumisterię”.

*

Aleksander Trottier zamknął ostatni numer „Rencontres-chocs”. W świetle kilku czarnych świec przeczytał właśnie czwarty artykuł na temat brytyjskiego ruchu Crazy for Corpes.
Alex dobrze znał londyńskich CFC. Od wielu tygodni prowadził korespondencję mailową z ich przywódcą o przydomku Sam Rozpruwacz. Chciał przystąpić do klanu, ale mimo dobrych intencji i nienagannej angielszczyzny (matka była angielskojęzyczna), nie posiadał najważniejszego elementu, który by mu pozwolił zostać jednym z CFC. Jeszcze go nie posiadał.
Spojrzał na stertę czarnych ubrań leżących na krześle i zastanawiał się, co założyć. Już dawno powinien był wrzucić wszystko do pralki, ale wybierze coś jeszcze na ten wieczór. Wyjął ze sterty obcisłe jeansy i przejrzysty sweter. Rzucił je na łóżko, a potem włożył do czytnika CD w swoim komputerze płytę Mask zespołu Bauhauss. Odkręcił dźwięk do oporu. Jakiś czas wcześniej, gdy rodzice zauważyli, że znosi wszystkie swoje rzeczy – z wyjątkiem mebli z pokoju – z drugiego piętra do piwnicy, miał usprawiedliwienie:
- Wrzeszczycie, kiedy muzyka gra za głośno. Z piwnicy nie będziecie jej słyszeć!
Alex objął w posiadanie pokój gościnny (czy ktoś tu kiedykolwiek spał?). Jeśli zaś chodzi o inne powody, dla których wolał mieć pokój w piwnicy, to nie wyjawił ich rodzicom, nie zrozumieliby go. Nawet by nie słuchali.
Założył jeansy i sweter, po czym wszedł do łazienki przyległej do nowego pokoju. Stojąc przy zlewie przyglądał się sobie w lustrze, rozzłoszczony trzema pryszczami, które przetrwały przemywanie płynem gwarantującym zniknięcie wszystkich krostek. Na szczęście, kiedy jego twarz pokryje podkład w kolorze „kostnego proszku” nie będzie ich widać. Prawie nie będzie ich widać.
- Alex? – zawołał nosowy, kobiecy głos.
Matka. Czego też mogła chcieć?
Wyszedł z łazienki i otworzył drzwi do pokoju na tyle szeroko, na ile pozwalał założony łańcuch.
- Co robisz w ciemnościach? – spytała po angielsku.
Nie chciało mu się przypominać jej po raz kolejny, że woli światło świec niż żarówek. Tak czy inaczej matka nie oczekiwała odpowiedzi na swoje pytanie, bo natychmiast podjęła:
- Wyjeżdżam na weekend. Twój ojciec powinien niedługo wrócić. Dasz sobie radę?
Pani Trottier nie doczekała się żadnej reakcji syna. Widziała zresztą tylko połowę jego twarzy w uchylonych drzwiach.
- Odpowiedz, kiedy do ciebie mówię, Alex! – zdenerwowała się. – Staję na głowie, więc może i ty mógłbyś się trochę postarać? Już od dwóch tygodni proszę, żebyś zdjął ten łańcuch z drzwi!
Alex zamontował łańcuch w dniu swoich osiemnastych urodzin.
- Nie czekaj aż powiem o tym ojcu – ciągnęła nieświadoma jak bardzo żałosna jest to groźba. – Muszę już iść, czekają na mnie. Bądź grzeczny!
Pani Trottier weszła po schodach tak szybko, jak pozwalały jej na to krótkie nogi. Spieszyło się jej nie tyle, żeby zdążyć na czas, ile żeby uciec przed tym nienormalnym synem.
Rodzice Alexa właściwie nie mieszkali w imponującym domu naprzeciwko parku LaFontaine. Raczej przebiegali przezeń w galopie, żeby zabrać jakieś ubrania albo dokumenty, przejrzeć pocztę i zapłacić rachunki, włożyć zakupy do lodówki i zostawić w szufladzie w bufecie pieniądze dla syna. No i przespać się, jeśli nie przebywali akurat poza Montrealem w związku z interesami. Alex nie znał przyjemności rodzinnego posiłku, a w tych rzadkich przypadkach, kiedy to miało miejsce, jego rodzice kłócili się i na koniec każde z nich szło w swoją stronę pozostawiając go samotnego w jadalni. Zupełnie jakby nie istniał. Aleksander wracał wówczas do swojego pokoju, do tajemnego świata, do którego nikt nie miał dostępu. Słuchał muzyki i surfował po necie w poszukiwaniu czegoś, co pozwoli mu zostać jednym z CFC.
Gdy już pokrył twarz kostnym proszkiem i zaczesał na żel czarne włosy – były trochę zbyt długie, by się chciały same trzymać – Alex sprawdził godzinę na zegarze wieży stereo: dwudziesta trzecia trzydzieści. Dotrze na imprezę do Ezry, najnowszego baru gotyckiego mieszczącego się przy Avenue du Parc, nieco po północy. Doskonała pora. Parkiet będzie już zapełniony i łatwo będzie się przemknąć między tańczącymi pozostając niezauważonym. Wróci późno, ale przecież matki nie będzie, a jeśli ojciec zdąży wrócić, to Alex wejdzie do swojego pokoju przez okno i nikt niczego nie zauważy.
Poszperał w kieszeniach długiego płaszcza z czarnej skóry. Znalazł tam pięć banknotów dwudziestodolarowych. Nie mogąc dać mu tego, czego rzeczywiście potrzebował, rodzice czuwali, by mu nigdy nie zabrakło pieniędzy.

*

Głośniki w klubie Obuty Android trzeszczały z powodu rekordowej ilości decybeli. W tym nielegalnym barze o futurystycznym wystroju tancerki nosiły niesamowite botki prześcigając się w ekstrawagancji. Tańczyły na specjalnym parkiecie zgodnie z dziwacznym rytmem muzyki, której nie można było usłyszeć nigdzie indziej. Monochromatyczne i punktowe światło, fioletowe, zielone, a najczęściej czerwone nurkowało w tłumie pośród innych, jaskrawych świateł.
W opiętym kombinezonie z winylu, który wyglądał jak folia aluminiowa, Mercury Chesterfield poruszała się niczym android nękany mechanicznymi spazmami. Jej ciężkie botki na czerwonych platformach z naklejonymi drobnymi klockami lego w tym samym kolorze pozwalały poruszać wyłącznie tułowiem. Na głowie miała perukę i spod długich, białych dredów, jej oczy o fioletowych tęczówkach połyskiwały srebrnymi cieniami. Na ustach lśnił czarny błyszczyk. Wokół niej kobiety ubrane i umalowane równie starannie poruszały w tańcu górną częścią ciała gładząc się wzajemnie po twarzach, ramionach lub talii gestami pełnymi gracji. Lalki-roboty wykonywały na parkiecie dziwny balet.
Po kawałku bardziej szalonym niż poprzednie, Mercury przeszła wolno na skraj parkietu, gdzie tancerki spragnione chwili wytchnienia mogły przysiąść na ławeczkach, których kolor zmieniał się z zielonego na czerwony pod wpływem dotyku. Mercury usiadła i zdjęła botki, a następnie wsunęła je do szuflady pod ławką. Rzuciła okiem na kontuar, gdzie zostawiła butelkę wody i stwierdziła, że butelka zniknęła. Kodeks honorowy nakazywał, by nikt nie kradł butów. Co do reszty było jak wszędzie. Żadnej gwarancji.
Niższa o piętnaście centymetrów Mercury chodziła w samych rajstopach. Buty wolno było nosić wyłącznie na parkiecie do tańca. Ruszyła do toalety, żeby się nieco odświeżyć, gdy nagle muzyka umilkła. Białe światło zapłonęło ostrym blaskiem. Zewsząd rozległy się protesty. W Obutym Androidzie pojawiła się policja.
Nie tracąc ani sekundy, lekka i szybka, a także przekonana, że tylne wyjście było już strzeżone, Mercury ruszyła błyskawicznie tam, dokąd zmierzała pierwotnie. Znalazłszy się w łazience, weszła do kabiny na samym końcu, jedynej, w której znajdowało się okno wychodzące na przeciwną stronę niż wyjście bezpieczeństwa. Prawdopodobieństwo, że policja obstawi również tę stronę było nikłe. Kto wpadłby na pomysł ucieczki skacząc z czwartego piętra?
Mercury Chesterfield wspięła się zręcznie na rezerwuar. Już miała wyjść przez okno przymykane na łańcuch, kiedy drzwi do toalety otworzyły się z kukiem. Policjantka dopadła do niej w kilku susach. Mercury się odwróciła.
- Naprawdę myślisz, że tędy wyjdziesz, moja śliczna?
Zanim jednak przedstawicielka władzy zdołała dodać cokolwiek, zanim nawet zdołała wykonać choćby jeden gest, Mercury popchnęła okno, podciągnęła się na jego skraj i wyskoczyła pozostawiając tamtą skamieniałą niczym posąg.

piątek, 30 lipca 2010

Czarna Woda (2)

PENLOCKE


Różne dziwadła widywałem w Sensatrip, ale nigdy nie widziałem nikogo podobnego do istoty, która weszła tego wieczoru. Trąciłem łokciem ciastowatą rękę Buldoga, który odwrócił się w stronę drzwi tak szybko, jak mu na to pozwalały zwały tłuszczu. Nie byłbym w stanie powiedzieć, co wyrażało jego spojrzenie w tej chwili, ani zresztą w żadnej innej, ponieważ oczy Buldoga były wiecznie schowane pod krzaczastymi, czarnymi brwiami, które wyglądały jak okapy.
- W tych ciuszkach długo nie pożyje w naszej dzielnicy – stwierdził Buldog.
To detektyw Keen kiedyś tak ochrzcił Henry’ego. „Buldog” się przyjął, bo Henry miał rzeczywiście faflaste policzki i wystającą szczękę.
Ja się nazywam Randy. To znaczy gorący chłop. Nikt nie pomyślał, żeby mi dać jakiś przydomek, bo to imię pasuje do mnie jak ulał.
Istota miała na sobie obcisły fioletowy sweter, spod którego było widać płaski brzuch o niezwykle białej skórze. Długie nogi wystające spod czarnej winylowej spódniczki oblekał nylon. Ale bardziej niż to dziwkarskie przebranie fascynowała mnie fryzura. Długie, czarne włosy były zebrane na górze głowy w czarną skórzaną tulejkę, przebitą dwiema chińskimi pałeczkami w zielonym fluorescencyjnym kolorze. Istota wyglądała jak perwersyjny demon, który bardzo mi się podobał. A kiedy wspaniałe, ciemne oczy podkreślone cieniami napotkały moje spojrzenie natychmiast stwardniałem w erekcji. A potem patrzyłem, jak się oddala na tyły Sensatrip w szpilkach wysokich jak pantofle tancerek.
Wieczór mijał jak zwykle: klienci popijali trunki, ci którzy byli tu zadomowieni, rozmawiali między sobą, inni interesowali się panienkami.
Miałem nadzieję, że istota usiądzie przy barze, lecz ona wolała siedzieć sama w ciemnym kącie. Zapaliła pierwszego papierosa i siedziała tak paląc bez przerwy i popijając whisky. Zazdrościłem Scanowi, który tego wieczoru obsługiwał stoliki.
Mijały długie minuty, a istota paliła, piła i rzucała na lewo i prawo spojrzenia pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Nie interesowała się nikim w szczególności ani też nie ciekawiły jej kolejne przedstawienia na scenie Sensatrip. Sprawiała wrażenie kruchej lalki, co zupełnie nie pasowało do jej drapieżnego wyglądu. Nikt się nie przysiadł do jej stolika. Dużo później, gdy napełniałem szklankę poczułem jak łokieć Buldoga wbija się przyjacielsko w moje nerki.
- Obsłużysz cudowną istotę? – zaproponował cichym głosem.
Odwróciłem się: skóra twarzy, którą zobaczyłem naprzeciwko, była tak biała i czysta, że jej widok mnie oślepił. Potem pochłonęło mnie intensywne czarne spojrzenie, w którym lśnił jakiś niepokojący blask. I niezwykle podniecający. Zamiast zapytać na co ma ochotę, podałem whisky. Podziękowała cynicznym uśmiechem. Następnie zaciągnęła się mocno papierosem i wypuściła dym odchylając głowę do tyłu.
Byłem zahipnotyzowany fluorescencyjnymi pałeczkami, które krzyżowały się na czubku jej głowy. U kogoś innego wyglądałyby idiotycznie. Ale u tej istoty wyglądały jak element niezbędny do zharmonizowania kreacji.
- Do jutra, Randy – powiedział Buldog.
- Cześć – odpowiedziałem nie odrywając wzroku od istoty.
Kilku klientów jeszcze zostało, ale spektakle już się skończyły. Scan sprzątał stoły. Lalka skorzystała z chwili względnego spokoju i przemówiła:
- Poproszę jeszcze jedną.
Miała niski, zmysłowy głos. Podałem jej jeszcze jedną whisky i podparłem się łokciami o ladę stając naprzeciwko.
- Jak się nazywasz?
Długim paznokciem pomalowanym czerwonym lakierem pstryknęła w jedną z zielonych pałeczek.
- Stick.
Stick. Nawet mi się podobało. Mogło to być imię męskie albo żeńskie, albo trochę takie i takie. Nieważne. Miałem ochotę przelecieć tę istotę i chyba ochota była wzajemna, bo jakieś dwadzieścia minut później wychodząc w towarzystwie istoty o imieniu Stick, żegnałem się ze Scanem, który zamiatał podłogę.
Tylne drzwi Sensatrip wychodzą na jedną z brzydkich i przerażających uliczek Penlocke. Ledwo cokolwiek tam widać, ponieważ większość żarówek w latarniach jest przepalona i nikt ich nie wymienia. Jeśli chodzi o śmieci to jeszcze inna sprawa. Owszem przyjeżdża od czasu do czasu ciężarówka, ale nie ma żadnej gwarancji, że śmieciarze wszystko pozbierają.
Poruszając się zadziwiająco wdzięcznie na szpilkach Stick wisiała na moim ramieniu. Nocny wiatr rozdmuchiwał jej włosy pachnące egzotyczną wonią, która tłumiła okoliczny smród.
Minęliśmy doktora Scotcha, a potem tancerkę, której imienia nie pamiętam i pana Sing Songa, właściciela Tumono House. Rzucił mi pełne ciekawości spojrzenie, lecz nie zdołałem go rozszyfrować. Nikt z tej trójki nie był niebezpieczny. Mogliśmy jednak trafić na zwyrodnialców. Gdyby oni mieli ochotę zabawić się z lalką, nawet będącą w moim towarzystwie, to dziewczyna nie dotarłaby żywa do końca uliczki.
Wielki szczur przemknął nam nagle między nogami i istota o imieniu Stick straciła równowagę. Zanim zdołałem ją podtrzymać, upadła na wilgotny bruk tuż obok kałuży błota. Spódniczka uniesiona na udach odsłaniała podwiązki. Wyciągnąłem rękę, żeby się jej pomóc podnieść, ale ona zignorowała mój gest, ze śmiechem tarzając się w błocie. Gdy znieruchomiała leżąc na brzuchu z twarzą przytuloną do bruku, rękami wyciągniętymi nad głową i tyłkiem prawie na wierzchu, nie zdołałem się oprzeć. Rozpiąłem pasek, opuściłem spodnie i położyłem się na niej.
Cały czas, kiedy ja się uwijałem, on się śmiał.
Potem, Stick tam został. Leżąc w uwalanym błotem ubraniu dziwki.
Wróciłem do domu i wziąłem zimny prysznic. Położyłem się na moim nędznym materacu i zapaliłem papierosa. Wolną dłonią turlałem w palcach jedną z zielonych fluorescencyjnych pałeczek, którą wyjąłem z włosów lalki z jajami.

*

Sensatrip był tak pełny, że aż pękał w szwach. Buldogowi, w nadzwyczajnej dziś formie umysłowej, gęba się nie zamykała.
- No i co? Dziwka warta była zachodu?
- Paskudne dmuchanko - odpowiedziałem nie precyzując, że Stick okazał się facetem i przez cały czas się śmiał.
- Widziałeś kto do nas dziś zawitał? Tam w głębi po lewej. Stół pod oknem.
Zmarszczyłem brwi, żeby wyostrzyć wzrok i spojrzałem w kierunku wskazanym przez Buldoga. Rozpoznałem pana Sing Songa.
Scan, wyposażony w tacę pełną zamówionych trunków, pochylił się do mnie.
- Ten gość nie przemieszcza się bez wyraźnej przyczyny – powiedział. – Musi mieć solidny powód.
Nieco później, kiedy Scan przyszedł mi powiedzieć, że pan Sing Song chciałby ze mną porozmawiać, wcale nie byłem tym zdziwiony. A to dlatego, że poprzedniej nocy patrzył na mnie tak intensywnym wzrokiem. Powiedziałem Buldogowi, że zostawiam mu bar na kilka minut. Przemknąłem się do stolika Chińczyka i usiadłem. Pan Sing Song, drobny i kruchy, narzucał jednak respekt.
- Gdzie jest mężczyzna, z którym byłeś wczoraj wieczorem? – zapytał z dziwnym akcentem jednocześnie śpiewnym i urywanym.
- Nie wiem.
Chińczyk świdrował mnie spojrzeniem.
- Wiesz jak się nazywa?
- Stick.
- Znajdź go i przyprowadź do mnie, do Tumono House.
Tej nocy leżąc na materacu z papierosem w kąciku ust pomyślałem sobie, że odnalezienie Sticka będzie interesujące z dwóch przyczyn. Jedną z nich była ta, że podobnie jak wielu mieszkańców Miasta miałem ogromną ochotę zobaczyć, co się kryje za intrygującą fasadą Tumono House.

*

Myślałem naiwnie, że łatwo będzie w Penlocke odnaleźć transwestytę. Ale Miasto jest aglomeracją, w której chaotycznie przecina się ze sobą nieskończona ilość ulic, uliczek i zaułków, a ja nie miałem najmniejszej wskazówki co do kierunku poszukiwań. Po sześciu tygodniach, kiedy cały wolny czas spędziłem błądząc w labiryncie Miasta, dałem sobie wreszcie spokój. Byłem zawiedziony tym, że się nie dowiem, czemu pan Sing Song interesuje się Stickiem i zawiedziony, ponieważ w związku z tym nie zobaczę wnętrza Tumono House.
Moje życie toczyło się nadal własnym trybem: spałem w dzień, pracowałem wieczorami, a potem, prawie każdej nocy, pieprzyłem się z kim popadło, kto sobie tego życzył. Nieważne mężczyzna czy kobieta.
Tego wieczoru wyszedłem sam z Sensatrip. Odległy brzęk łańcuchów, ulubionej broni zwyrodnialców, skłonił mnie, by przyśpieszyć kroku, gdy nagle inny dźwięk, słabszy ale znacznie bliżej, przyciągnął moją uwagę. Zatrzymałem się i znieruchomiałem. Coś toczyło się w moją stronę po bruku. Pałeczka w zielonym fluorescencyjnym kolorze zatrzymała się tuż przed moim butem. Spojrzałem w kierunku, z którego rzucono przedmiot. Stick stał tam oparty o ścianę z czerwonej cegły. W kilku susach znalazł się przy mnie. Ciemne rozpuszczone włosy, twarz o androgenicznych rysach i ciało ukryte pod długim, czarnym płaszczem. Stick wyglądał jak zagadka seksualna, dla tych, którzy tak jak ja nie mieli okazji sprawdzić, kim jest.
Podniósł pałeczkę i wsunął ją do lewej kieszeni mojej kurtki. Kącikiem szkarłatnych warg pocałował mnie w usta, a potem wsunął mi rękę pod ramię.
Dziwne, ale przez te tygodnie, gdy szukałem Sticka, nigdy mi nie przyszło do głowy, że to on przyjdzie do mnie.

*

W porze, gdy całe Miasto jest pogrążone we śnie, ktoś stukał do moich drzwi. Wstałem i otworzyłem niezbyt entuzjastycznie nastawiony. Stoickie spojrzenie pana Sing Songa podziałało na mnie jak zimny prysznic.
Stick mieszkał u mnie od tygodnia. Skróciłem godziny pracy w Sensatrip, aby większą część nocy móc spędzać na pieprzeniu się z nim. Skoro znalazłem kochanka równie niezmordowanego jak ja, myśl, żeby zawiadomić pana Sing Songa o jego powrocie nie była dla mnie najważniejsza.
- Gdzie on jest?
- W moim łóżku.
Chińczyk nie czekał na zaproszenie. Wszedł. Wyprostowany jak struna, ubrany w ciemnogranatową tunikę stanął przed zamkniętymi drzwiami i dał mi znak szybkim ruchem palców, żebym obudził Sticka.
Istota spała jak zabita. Potrząsnąłem nim trochę, potem klepnąłem delikatnie w twarz, lecz na próżno. Próbowałem powiedzieć coś bardziej konstruktywnego niż stek przekleństw, kiedy właściciel Tumono House podszedł do łóżka. Szybkim ruchem ściągnął kołdrę i ze spojrzeniem, w którym lśnił spryt, chwycił Sticka za jądra. Ten zerwał się szybko jak zwierzę i z zadziwiającą siłą złapał dłoń, która go dotykała. Chińczyk i istota patrzyli na siebie ponurym wzrokiem, potem obaj zwolnili uścisk. Pan Sing Song wyprostował się dumnie, podczas gdy istota zasiadła na łóżku ze splątanymi włosami i okiem podbitym tuszem.
- Ubieraj się – rozkazał Chińczyk.
Stick podniósł paczkę papierosów, która leżała na podłodze obok łóżka. Oparł się o spękaną ścianę podciągając kolana pod brodę i zapalił.
- Zaczekam w korytarzu – powiedział pan Sing Song, po czym wyszedł.
Zadowolony, że nie muszę dłużej znosić obecności właściciela Tumono House w moim domu usiadłem na łóżku naprzeciwko Sticka.
- Możesz wyjść przez okno – zasugerowałem
Spojrzał na mnie, ale nie zdołałem wypatrzyć najmniejszej emocji w jego czarnych, nieprzeniknionych oczach. Nie miałem pojęcia, o co chodziło, a Stick wolał palić niż mówić. Nie wiedziałem o nim nic, a ponieważ on nie zadawał pytań, nie wiedział też nic o mnie.
Teraz ja zapaliłem papierosa i zacząłem gładzić chude nogi Sticka. Wynagrodził mnie kopniakiem. Spróbowałem złapać go za kostkę, ale wtedy kopnął mnie po raz drugi nieco mocniej. Poczułem nagle ochotę na seks, ale nie nalegałem.
Stick wyszedł z łóżka, wziął swoją winylową spódnicę i sweter leżące na oparciu jednego z krzeseł. Przez chwilę patrzył na nie – miałem wrażenie, jakby się zastanawiał, czy to ubranie rzeczywiście należy do niego – i rzucił je na podłogę. Następnie wszedł do maleńkiej łazienki nie zamykając drzwi. Widziałem go, jak czesze swoją długą grzywę, sprawdza, w jakim stanie znajdują się paznokcie i odświeża twarz zmoczonym ręcznikiem, kobiecy rytuał nagle został przerwany siknięciem spływającym z wysokości do sedesu. Ten kontrast wywołał uśmiech na mojej twarzy. Wtedy zastanowiłem się od jak dawna już się nie uśmiechałem.
Stick wyszedł z łazienki. Jego oczy nadal były podbite cieniami, a członek prężył się w pełnym wzwodzie. A więc i on miał na to ochotę? Jego odmowa była tylko natury praktycznej; pan Sing Song czekał.
- Potrzebne mi ubranie.
Nie zapytałem, dlaczego nie chce założyć swojego.
- Zajrzyj za kotarę.
Odsunął kawałek materiału w kolorze khaki, za którym wisiały moje ubrania i wybrał jedyny garnitur, ciemnoszary w drobne prążki. Założył spodnie i marynarkę na gołe ciało. Do nieco za dużego stroju, w którym mimo to wyglądał bardzo dobrze, założył parę sfatygowanych butów w wojskowym stylu. Zarzucił na ramiona swój długi płaszcz i podszedł, by mnie pocałować w usta. Pozwoliłem sobie na szybką i śmiałą pieszczotę, której mi nie odmówił.
Stick dołączył do pana Sing Songa czekającego w korytarzu. Kiedy znów znalazłem się sam w łóżku, uśmiechnąłem się po raz drugi; przez te kilka tygodni, kiedy szukałem Sticka, nigdy nie pomyślałem, że mógł mieć na sobie męskie ubranie.

*

Następne dwa miesiące minęły mi jak zwykle. Nie miałem żadnej wiadomości od Sticka ani od pana Sing Songa. Ponieważ to Chińczyk przyszedł do mnie po istotę, z pewnością straciłem jedyną okazję, żeby znaleźć się we wnętrzu Tumono House.
Potem, pewnej chłodnej nocy, kiedy prowadziłem do siebie jakąś dziewczynę, zobaczyłem Sticka krążącego wokół mojego domu.
Niczego nie wyjaśniając dziewczynie, powiedziałem tylko, by sobie poszła.

*

Otworzyłem oczy; Stick mnie obserwował. W jego czarnych źrenicach lśniły niejasne i niewypowiedziane pomysły.
Oparte o ścianę, z podciągniętymi pod brodę kolanami, androgeniczne stworzenie o białej twarzy paliło papierosa. Zastanawiałem się, dlaczego jego ciało, chude i niezbyt pociągające, wywoływało we mnie silniejsze podniecenie niż inne ciała. A przecież pieprzyłem się już ze znacznie ładniejszymi od niego.
- Mieszkam w Tumono House – powiedział nagle. – Będziesz mógł mnie odwiedzić.

*

Jak wieść niesie mniej więcej dwanaście lat wcześniej pewien Chińczyk zainteresował się terenem na północno-wschodnim krańcu Miasta. Wciśnięty między dwie ulice, jedną z przodu drugą z tyłu, mając po obu stronach budynki mieszkalne, plac był na tyle szeroki, by wybudować na nim dom... gdyby nie to, że w samym jego środku znajdowało się bajoro. Nigdy żaden mieszkaniec Miasta Penlocke nie wykazał ochoty, by zbudować cokolwiek w tym miejscu, więc nikt nie sprzeciwił się i Chińczyk, dla którego woda nie wydawała się być przeszkodą, został właścicielem działki. Rozpoczął wówczas wędrówkę po uliczkach przeszukując sterty odpadów. Odzyskał wszystko, co mogło się choć trochę przydać: kawałki drewna, cegły, kamienie, metalowe płytki, łańcuchy, krzesła na trzech nogach, strzępy materiałów, kawałki szyb, itd. na własnych, drobnych lecz silnych plecach, zaledwie w kilka tygodni zdołał przetransportować w okolicę wody imponującą ilość materiałów. Następnie rozpoczął budowę zwykłego – jak sądzili mieszkańcy Miasta – domu. Wykonywał to zadanie powoli i dokładnie śpiewając cicho we własnym języku. Ponieważ nikt nie znał jego imienia, Chińczyk został panem Sing Song.
Całymi miesiącami jego praca była ulubionym widowiskiem mieszkańców Miasta. Każdej nocy dziesiątki osób przychodziły przyglądać się, z przodu lub z tyłu, jak dom zwolna rośnie. Wielu oferowało pomoc, jednak Chińczyk nigdy jej nie przyjął. Pracował bez wytchnienia całą noc, a o świcie kładł się na lichym wyrku. Przykryty lekkim kocem zasypiał niewrażliwy na słońce i wiatr.
Kiedy struktura zewnętrzna domu została ukończona, Chińczyk zniknął na wiele tygodni. Wreszcie pewnego wieczoru wyszedł z domu i na ścianie z cegły i kamienia obok drzwi wejściowych zamontował metalowy pręt skierowany czubkiem w stronę ulicy. Na krótkich kawałkach łańcucha zawiesił drewniany szyld z napisem:

Tumono House
Wstęp tylko za zaproszeniem

Stałem teraz przed szyldem Tumono House. W drzwiach nie było klamki, tylko zamek. Znajdował się w nich również niewielki zakratowany otwór w kształcie prostokąta i grube żelazne kółko, którego już miałem użyć, by obwieścić, że przyszedłem z wizytą. Trzymając jednak w ręku to kółko stwierdziłem, że jest ono przywiązane do sznura i nie służy, by nim uderzać w drzwi, lecz by za nie pociągnąć. Pociągnąłem więc i usłyszałem, jak wewnątrz rozbrzmiewa dźwięk dzwonka. Kilka sekund później skośne oko pana Sing Songa pojawiło się w zakratowanym otworze. Odemknął drzwi nie zadając pytań. Lekkim ruchem głowy dał mi znak, bym wszedł szybko do środka. Zamknął za mną drzwi i porozumiewając się cały czas znakami, zachęcił mnie, bym podążył za nim.
Minęliśmy kilka wąskich korytarzy oświetlonych latarenkami. W ich świetle pojawiały się ściany pokryte delikatnymi materiałami w kolorze ciemnoczerwonym lub fioletowym z wyhaftowanymi na złoto chińskimi znakami. Nie często widywałem równie wyrafinowane wnętrza.
Idąc za panem Sing Songiem skręciłem w prawo, potem w lewo. Wszedłem po kilku stopniach, a następnie zszedłem po kilku innych. Wkrótce straciłem orientację i nie potrafiłem powiedzieć, gdzie się znajduje wejście do domu. Zapach dymu kadzidlanego unoszący się w powietrzu przyprawiał mnie o lekki zawrót głowy. Weszliśmy po krętych schodach i dotarliśmy do zamkniętych drzwi. Pan Sing Song skinął mi głową i ulotnił się w chwili, gdy do nich zapukałem.
Drzwi otworzył Stick. Uliczna lalka przemieniła się w lalkę domową ubraną skromnie w długą szatę z czarnego materiału. Włosy miał zaczesane w ciężki kok, w którym krzyżowały się dwie pałeczki w tym samym jaskrawoczerwonym kolorze co usta. Jego twarz, choć bielsza niż zwykle i jaśniejąca, wyrażała tajemnicę.
W pokoju androgenicznej istoty wszystko było czarne. Drewno na suficie i na podłodze, kamień na ścianach, kotary zwisające przy wąskich oknach bez szyb, pościel na łóżku ustawionym pośrodku pokoju.
Stick pocałował mnie bez słowa. Jego usta smakowały delikatną miętą. Jego włosy pachniały podobnie jak podczas naszego pierwszego spotkania. Materiał jego ubrania był zadziwiająco miękki.
W tym dziwnym czarnym pokoju zmysłowość Sticka przebudziła się w zaskakujący sposób. Długie godziny głaskał moje ciało i obdarowywał pieszczotami tak subtelnymi i urzekającymi jak tylko zręczne kobiece dłonie to potrafią.

*

Tej nocy w Penlocke padał ulewny deszcz. Sensatrip był prawie pusty. Nawet stali bywalcy nie mieli ochoty wychodzić w tak paskudną pogodę. Wierny swojemu stanowisku za barem Buldog rozmawiał z jedną z tancerek. Scan i ja siedzieliśmy przy stole sącząc wódkę.
- Już ponad miesiąc nie wychodzisz z nikim po pracy – powiedział Scan. To mnie intryguje.
- Mam stałego kochanka.
Scan się uśmiechnął.
- Coś poważnego?
- Wygląda na to, że tak – odpowiedziałem.
Nigdy się nie zastanawiałem nad tym pytaniem, ale sam fakt, że ktoś mi je zadał skłonił mnie, bym sobie zdał sprawę, jak bardzo się uzależniłem od Sticka.
Jakiś kwadrans później, zdjęty pilną potrzebą zobaczenia hermafrodyty, pożegnałem Scana i Buldoga, i wyszedłem z Sensatrip tylnymi drzwiami.
Każdej nocy po pracy szedłem do Sticka, który mieszkał w Tumono House. Najpierw się pieprzyliśmy, a potem paliliśmy w milczeniu aż do pierwszych blasków świtu. Cały dzień spaliśmy, jak zresztą wszyscy mieszkańcy Penlocke.
Tego wieczoru pan Sing Song otworzył mi drzwi Tumono House, a potem zaprowadził do swojej strefy, która wyglądała jak maleńki buduar mieszczący ledwie kozetkę, fotel i drewnianą skrzynię, na której stał zapalony lampion i żarzące się kadzidełka.
- Stick przyjdzie po ciebie – powiedział, a potem zniknął za ciemnogranatową zasłoną haftowaną w barwne ptaki, która zastępowała drzwi.
Po raz pierwszy nie zaprowadził mnie prosto do pokoju mojego kochanka.
Usiadłem w fotelu i żeby zabić zapach kadzidła, którego nie lubiłem, zapaliłem papierosa. Niezwykle miękki materiał, na którym siedziałem przypominał mi materiał z płaszcza Sticka. Ale ten był koloru ochry, jak mi się zdaje. Trudno to było stwierdzić z powodu słabego oświetlenia.
Moja lewa dłoń gładziła jeszcze aksamitny materiał, gdy duża dziewczyna o krótkich blond włosach i zielonych oczach odsunęła haftowaną w ptaki zasłonę. Przyglądała mi się kila sekund.
- Czeka pan na kogoś?
- Tak.
Ubrana w długą, czerwoną szatę, usiadła na kozetce.
- Jestem Shandra. Czy mogę panu podać koftee?
- A co to jest?
- Ciepły napój.
- Nie. Nie mam ochoty.
- Życzy pan sobie, żebym panu dotrzymała towarzystwa przez ten czas, gdy pan będzie czekał?
Nie byłem przyzwyczajony, by używać formy pan, pani.
- Wszystko mi jedno.
Uśmiechnęła się; była piękną dziewczyną jak wszystkie, które mijałem w tym luksusowym burdelu, jakim był Tumono House. Niewielu mieszkańców Miasta mogło poszczycić się tym, że je widziało. Prawie wszyscy klienci przybywali spoza Penlocke. Byli to dostawcy towarów, kupcy, podróżnicy. Bez znaczenia, w każdym razie wszyscy mieli paszporty, które im pozwalały na wejście do Miasta, pozostanie w nim tak długo, jak będą chcieli i wyjście. Przy czym nikomu nie wolno było zadawać żadnych pytań. Wszyscy ci mężczyźni, a czasami kobiety spędzali większość czasu u pana Sing Songa.
- Wie pan, dlaczego to miejsce nazywa się Tumono House? – zapytała.
- Nie.
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
- Tumono to nazwa ubrania, które nosimy – powiedziała wstając. – To tunika, która, podobnie jak tradycyjne japońskie kimono została uszyta z jednego kawałka materiału. Jest bardziej dopasowana niż kimono, ale rękawy są równie szerokie. Kimono zapina się krzyżując je z przodu i owijając szerokim pasem noszącym nazwę obi. Tumono zapinamy na guziki, które się znajdują na nie zszytym boku.
Shandra uniosła lewe ramię i odwróciła się nieco tak, bym mógł zobaczyć rząd małych czerwonych guzików, które zdobiły rękaw i bok długiego ubrania aż do obrębka na dole. Przypomniałem sobie, jak wielką przyjemność mi sprawiało odpinanie tych guzików na tumonach Sticka...
- To hybryda między tuniką a kimonem. Pan Sing Song nazwał to ubranie tumono – dodała. – sam je szyje. Każde tumono jest unikalnym egzemplarzem.
- Czy pan Sing Song nie jest Chińczykiem?
- Owszem, ale zna się i na japońskiej kulturze.
Pytanie, które zadałem było idiotyczne. Nie miałem zielonego pojęcia na temat różnic między kulturą chińską a japońską.
Stick wszedł nagle do buduaru. Włosy miał rozpuszczone i ubrany był w tumono. Tego wieczoru nosił biały strój. Przy skórze koloru kredy i czarnych oczach wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie niż zwykle.
- Zostawię was – powiedziała Shandra wychodząc z pokoju najwyraźniej przestraszona obecnością mojego kochanka.
Kilka minut później byłem w pokoju Sticka. Zaciekawiony szeroką kartką przybitą do jednej ze ścian z czarnego kamienia, podszedłem bliżej. Na błękitnym tle widać było plamy w różnych kolorach pokryte mnóstwem drobnych napisów. Były też linie przecinające się w różnych miejscach i liczby wypisane drobnym pismem.
- Co to jest? – zapytałem
- Mapa – odparł Stick stojąc za mną.
Nie znałem map. Podobne do nich, ale znacznie mniej skomplikowane były jedynie karty do gry.
- Przedstawia inny świat, do którego mam dostęp – dodał.
- Nie rozumiem.
- Muszę wyjechać i udać się w pewne miejsce na tej mapie.
- Ale, gdzie to jest?
- Gdzie indziej.
Odwróciłem się do Sticka, lecz zanim zdążyłem zadać mu jeszcze jedno pytanie, powiedział:
- Wytłumaczę ci to innym razem.
- A więc wrócisz?
- Tak.
Uspokojony tym, że Stick powróci, bez względu na to, dokąd się udawał, wykorzystałem resztę nocy by go pieprzyć z wielkim zapałem.

*

Nazajutrz wieczorem biegłem plątaniną ulic prowadzących do Tumono House.
Jak zwykle otworzył mi pan Sing Song i jak zwykle poszedłem za nim. Zaprowadził mnie do małego pomieszczenia, którego jeszcze nie miałem okazji widzieć. Jego wyposażenie stanowiła niska szafa, okrągły stół i cztery krzesła. Mój gospodarz zamknął za sobą drzwi.
- Chcesz się czegoś napić?
- Wódki.
Usiadłem, a Chińczyk w tym czasie szperał w szafie. Latarenka zawieszona na jednej ze ścian pomalowanych na ciemnoniebieski kolor dawała złote, ciepłe światło. Wokół tego jednego źródła światła rysunki kwiatów oprawione w ramki zdobiły większą część ściany. Uznałem ten szczegół za dziwny, być może dlatego, że nigdy w Penlocke nie wiedziałem kwiatów. Nad szafą, w słoiku wypełnionym piaskiem, tkwiło kilka trociczek, na szczęście dla mnie nie zapalonych.
Gospodarz postawił na stole pełną butelkę wódki i dwa kieliszki.
- Stick wyjechał – oznajmił.
- Wyjechał gdzie indziej?
Po raz pierwszy, odkąd go znałem, pan Sing Song miał zaskoczoną minę.
- Co masz na myśli mówiąc gdzie indziej?
- Stick powiedział mi, że jest w stanie dotrzeć do innego świata.
Chińczyk usiadł naprzeciwko mnie. Otworzył butelkę i nalał nam po kieliszku.
- Jak udaje mu się dotrzeć gdzie indziej? – spytałem.
- Nie mogę ci tego wytłumaczyć, bo sam nie rozumiem.
- Z tego właśnie powodu pan się nim interesuje?
- Tak. I mamy jedną cechę wspólną ty i ja, obaj go potrzebujemy. Ty zależysz od niego fizycznie, a ja zależę od niego, ponieważ od tej pory to on będzie mi regularnie przynosić z innego świata piękne materiały i rzadkie przedmioty, które widzisz w moim domu, a których nie znajdziesz nigdzie indziej w Penlocke. Dzięki Stickowi nie będę musiał czekać na ewentualnych przejezdnych, którzy trafią do mnie po to, bym mógł im odebrać ich dobra.
W milczeniu opróżniliśmy kieliszki.
- Dlaczego mi to opowiadasz?
- Potrzebuję cię, Randy. Stick musi cały czas chcieć wracać do Penlocke.
- Nie rozumiem, w jaki sposób mogę pomóc.
Czarne oczka Chińczyka zmrużyły się chytrze.
- Więzy ciała kryją czasami tajemnicze więzy duchowe.
- Tak sądzisz?
Nalał sobie i mnie drugi kieliszek, i pozwolił mi się nad tym zastanowić. Na koniec zrozumiałem, że tylko ja mogę sobie odpowiedzieć na to pytanie.