sobota, 27 lutego 2010

Ulica Wiązów 5150 (fragm. 2)

W salonie stół z szachownicą stoi gotowy i czeka na nas. Wydaje mi się, że uśmiechnąłem się wbrew sobie. Siadam po stronie czarnych, Beaulieu po stronie białych. Nie potrzebujemy nic mówić. To już nasz rytuał. Po kilku ruchach pytam możliwie najbardziej niewinnym tonem:
– Może mógłbyś mi zdjąć ten łańcuch przynajmniej na czas gry, co? Mógłbym się skoncentrować...
Bada mnie spojrzeniem i zastanawia się, gdzie jest haczyk. Wzruszam ramionami i rzucam niedbale:
– Chyba że się boisz, że cię pokonam...
Trafiony. Uśmiecha się porozumiewawczo, wstaje i idzie do kuchni. Słyszę, że Maude coś do niego mówi, a Beaulieu odpowiada jej oschłym tonem, po czym wraca. W ręku trzyma pęk kluczy. Podaje mi go i mówi:
– Sam się rozkuj. To ten mały klucz.
Rozkuwam się więc i obręcze spadają na podłogę. Powoli się prostuję, podaję Beaulieumu pęk kluczy ponad szachownicą. On go odbiera, nie spuszczając mnie z oczu, gotowy na wszystko. Przez dłuższy czas patrzymy na siebie, po czym on się odzywa:
– Ufam ci. Zawarliśmy umowę... Jestem pewien, że będziesz jej przestrzegał.
– Oczywiście – przytakuję, wyzywając go w duchu od kompletnych kretynów.
Kontynuujemy partię. Po raz pierwszy od tygodni nie interesuję się grą. Zastanawiam się nad ucieczką. W pewnej chwili wstanie, żeby pójść po lemoniadę, jak to robi zawsze podczas gry. Nie ma powodu, żeby tego nie zrobił dziś wieczór. Kuchnia jest tuż obok, ale i tak pozostawi mnie samego na kilka chwil. A ja je wykorzystam, żeby podejść do okna. Ot i tyle.
Gdy rozmyślam o tym wszystkim, Beaulieu w niecałe pięć minut zabiera mi laufra, wieżę i dwa pionki. Głosem, w którym słychać rozczarowanie, oznajmia, że da mi mata w trzech ruchach. Przyglądam się szkodom. Ustawiając szachy na miejsce, mój gospodarz zauważa, że coś dziś jestem nie w sosie.
– Grasz mniej więcej tak, jak wtedy, gdy graliśmy po raz pierwszy...
Jego uwaga jest dla mnie obraźliwa. Czuję się upokorzony, że rozegrałem tak kiepską ostatnią partię teraz, gdy jestem dobrym graczem. Ponieważ opracowałem już plan ucieczki, skupiam się na grze i poświęcam temu całą energię. Nie pozwolę, żeby Beaulieu zachował wspomnienie kiepskiego gracza!
Żałosne. Jak mogę rozumować w ten sposób? Teraz, gdy jest noc i wszystko należy do przeszłości, trudno mi sobie wytłumaczyć moje zachowanie. A przecież to, co nastąpiło potem, okazało się znacznie bardziej absurdalne...
Gram na poważnie, mając cały czas w pamięci, że Beaulieu może w każdej chwili wstać i wyjść do kuchni. Do salonu wchodzi mała Anna i zwraca ku nam trupią twarz. Beaulieu zdaje się tym zupełnie wytrącony z równowagi i zniecierpliwiony woła żonę.
– Zaprowadź ją do pokoju, Maude, nie mogę się skupić!
Maude przychodzi po córkę, która pokornie pozwala się wy¬prowadzić, kiedy jednak wychodzą z salonu, mała cały czas trzyma głowę zwróconą w stronę ojca i nie spuszcza z niego oczu. A ja dosłownie widzę pot spływający po czole Beaulieugo...
Gramy od ponad dziesięciu minut. Cały czas czekam, aż Beaulieu wstanie i wyjdzie do kuchni (zrobi to, bo zawsze to robi!). I nagle doznaję olśnienia. Gra jawi mi się z całkowitą jasnością i niewiarygodna, fantastyczna strategia staje mi przed oczami! Błyskotliwa kombinacja! Teraz, w dwóch ruchach mogę mu dać szacha! On zareaguje, przesuwając wieżę, bo nie będzie miał wyboru... A potem w trzech ruchach daję mu mata!
Tak, „i mat”! Widzę to, widzę wyraźnie na szachownicy. Mam wygraną w kieszeni! W kieszeni!
Zagrywam nerwowym ruchem. Błyskawicznie Beaulieu gra swoje. Wszystko się dobrze układa, tak jak przewidziałem. To nazbyt piękne! Przesuwam więc laufra przesadnie wolno, jakby szachy były z kryształu. Mija cała wieczność, zanim wreszcie ośmielam się wypuścić figurę z palców i wymawiam słowo, o którym od tak dawna marzyłem:
– Szach.
Zmuszam się, żeby wyszeptać to słowo, bo w przeciwnym razie wywrzeszczałbym je. Jednak w głowie słyszę krzyk. Moje uszy to dwa ogromne głośniki a w nich pełno skrzeczenia i trza¬sków. Beaulieu oszołomiony siedzi z miną pełną szczerego podziwu.
– Wysłałeś mnie w daleką podróż! Coś takiego, młody, szacunek! Po raz pierwszy dałeś mi szacha! Niewielu może się tym poszczycić!
Zamknij się i graj! Przesuń wieżę, żeby spróbować mi się wymknąć. Zrób tak, to jedyna rzecz, jaką możesz zrobić! Zrób tak, a wtedy ja będę mógł powiedzieć: „I mat w trzech ruchach”. Tak, „i mat”, ty cholerny czubku, „i mat” twoim debilnym teoriom na temat sprawiedliwości, „i mat” twojej pewności, że masz rację, „i mat” raz na zawsze! Potem będę mógł stąd wyjść jako wygrany! A wygram, ponieważ pokonałem twoje szaleństwo! Ja mam rację, a nie ty! Nie ty!
Dłoń Beaulieugo zawisa nad szachownicą, ale zamiast dotknąć wieży, przesuwa się na jej kraniec, chwyta laufra i wykonuje nieprzewidziany ruch...
– Nie odpuszczaj, młody – mówi Beaulieu bez cienia ironii. – Idzie ci naprawdę bardzo dobrze.
Nie poznaję już gry. Nie tylko nie ma szacha, ale niemożliwe jest danie mu mata. Moje arcydzieło strategii zostało właśnie starte w proch jednym posunięciem, którego nie przewidziałem...
Jak mogłem? Jak mogłem tego nie widzieć!
Nie tracić odwagi... Jeszcze nie jest za późno...
Wykonuję inny ruch, zbyt szybki. Beaulieu odpowiada pewnie i zabiera mi wieżę. Ja natychmiast wykonuję kolejny ruch. Beaulieu zabiera mi królową i łagodnym głosem oznajmia:
– I mat w sześciu ruchach.
Ma rację. Ma rację. Ma rację!
Powinienem poczuć się zdruzgotany, zrozpaczony, złamany. Tak niewiele brakowało... Właśnie! A ja przeciwnie, czuję się pełen energii, jestem pewny siebie, wypełniony ślepym zaufaniem! Udało mi się go zaszachować, a to jest znak! Zwycięstwo jest bliskie! Jeszcze dziś wieczór, tak, dziś wieczór go pokonam!
Drżącymi dłońmi ustawiam szachy i rozpoczynamy następną partię. W tej chwili nie myślę o niczym innym, tylko o tym, żeby go pokonać, chociaż... On wstaje, tak jak się tego spodziewałem, w samym środku czwartej partii, gdy przyszła kolej na mój ruch. Odchodzi od szachownicy, kierując się w stronę kuchni... A ja...
... ja...
... Siedzę tu! Siedzę! I zastanawiam się nad ruchem! Koncentruję się na grze!
I w tym momencie myśl o ucieczce nawet nie przychodzi mi do głowy! Dopiero teraz, kiedy jest już po fakcie, zdaję sobie z tego sprawę. A gdy Beaulieu wraca ze swoją lemoniadą i stawia dla mnie szklankę na stole, kompletnie go ignoruję... Rozgrywka trwa dalej. Rozgrywamy w ten sposób sześć lub siedem kolejnych partii. Cały czas gram w milczeniu, jak w transie, przekonany, że zaraz wygram... Po ósmym zwycięstwie Beaulieu przeciąga się i oznajmia:
– Znakomity wieczór! Na tym dziś skończymy...

środa, 24 lutego 2010

Przypadek

Autorzy powieści grozy chętnie wykorzystują niewinne z pozoru wydarzenie w charakterze łagodnego wprowadzenia w... efekt śniegowej kuli czyli narastające i nieuniknione wpadanie do mrocznej i głębokiej studni. Fragment mojej ulubionej powieści Patricka Senecala pt. "Ulica Wiązów 5150":

Zawracam rower i ruszam z powrotem.
Pokonuję niecałe trzysta metrów, kiedy pojawia się ten cholerny kot.
I pomyśleć, że niektórzy ludzie nie wierzą w przypadek... Przypadek istnieje, bez cienia wątpliwości. Omal go nie przejeżdżam rowerem. Ten kot wyskoczył nie wiadomo skąd, prze¬biegając metr od przedniego koła. Chcę go ominąć, ale nie sposób ominąć przypadek. Szarpię wściekle kierownicę i czuję, że wszystko się blokuje. Przerzutka wydaje zgrzytliwy jęk i sekundę później poznaję na własnej skórze ekstremalne emocje związane ze swobodnym lotem.
Wstaję, trzymając się za rękę i klnąc niczym stary związkowiec. Poza jednym czy dwoma zadrapaniami na rękach i leciutko otartą dumą nic mi nie jest. Powinienem przeżyć. Rozglądam się. Na ulicy nie ma żywego ducha, a dwie czy trzy osoby zajęte pracą przy własnych domach niczego nie zauważają. Doskonale. Czuję, jak moje poranione ego się zasklepia. Rower miał znacznie mniej szczęścia niż ja. Łańcuch zleciał, kierownica jest skrzywiona, a koło wygięte. Ponieważ nie należę do najzdolniejszych majsterkowiczów i nie potrafię wbić gwoździa, nie kalecząc sobie palców, myślę, żeby wezwać taksówkę. Nie podnosząc nawet z ulicy wraka roweru, ruszam w stronę dużego, dwupiętrowego domu, tego, który znajduje się nieco dalej od innych. Kolejny dowód na to, jak przypadek bawi się z nami; gdybym się przewrócił troszeczkę dalej, nic by się nie wydarzyło.
Na samą myśl o tym, płaczę z furii.
Dostrzegam, jak kot znika za ogrodzeniem. Jeśli zdołam wyjść żywy z tego koszmaru, wyznaczę nagrodę tysiąca dolarów dla tego, kto mi przyniesie jego obdartego ze skóry trupa. Nie, poprawka, dla tego, kto przyniesie kota żywego. Sam go obedrę z skóry.
Na parterze domu są trzy zakratowane okna; między drugim a pierwszym znajdują się drzwi wejściowe. Na drugim piętrze również są trzy okna. Dziwnym zrządzeniem losu pierwsze jest ciemniejsze od pozostałych. Zasłony? Nie, nie wygląda na to.
Po lewej widzę podwórze i jeszcze jedne drzwi z boku domu. Wchodzę na wylany asfaltem podjazd, na którym stoi samochód: stary, brązowy chevrolet z kogutem na dachu. Taksówka. Odrobina szczęścia zawsze się przydaje.
Dzwonię do drzwi. Za domem rozciąga się duży teren otoczony wysokim żywopłotem z cedrów, a dalej las. Spoglądam na zegarek – wpół do trzeciej. Dzwonię po raz drugi. Zaparkowana w podwórzu taksówka zachęca mnie, żebym się nie pod¬dawał.
Wreszcie drzwi się otwierają. Mężczyzna około czterdziestki jest ciut niższy niż moje 180 cm wzrostu. Mruga oczami niezdecydowany i wygląda na mocno zdziwionego moim widokiem. Wyjaśniam mu, co się stało, i wskazuję na pozostałości mojego roweru leżące na ulicy. Mężczyzna słucha mnie odrobinę nie¬ufny. Ma mały, ciemny wąsik i kasztanowe, kręcone włosy, nieco skołtunione – wygląda jak ćwok. Typowy mieszkaniec przedmieścia. Wychodzi na zewnątrz i wygląda na ulicę. Widząc mój rower uśmiecha się z rozbawieniem, a jego idiotyczny wąsik unosi się nieco. Najwyraźniej wszelkie podejrzenia znikły.
– A, wypadek rowerowy!
No cóż, jego to uspokaja, nie wiem czemu. Przygląda mi się z uśmiechem, jakbym opowiedział mu świetny dowcip. Śmieje się zresztą na głos.
– Z powodu kota! Ha, ha! To dopiero dobre. Gdybyś w niego uderzył, poniósłbyś mniejsze straty! Nigdy nie miałem zaufania do rowerów. Bardziej zdradzieckie niż samochód. – Moja sytuacja najwyraźniej go bawi, a ja uśmiecham się wbrew sobie. Facet w typie „dobrego wujaszka” wygląda raczej sympatycznie.
Wyjaśniam mu, że miałem zamiar wezwać taksówkę.
– Ja jestem kierowcą taksówki! Co za przypadek, nie? Tyle że dziś po południu akurat nie pracuję. Mam trochę innych za¬jęć...
Wygląda na to, że jest mu rzeczywiście przykro.
– Nie ma problemu... Czy nie będę przeszkadzał, jeśli wejdę do pana, żeby wezwać taksówkę?
Waha się chwilę i rzuca okiem do wnętrza domu. Pociera wąsik, jakby rozważał wszystkie za i przeciw. Czyżbym przeszkadzał mu do tego stopnia? Ma na sobie stare dżinsy, stary podkoszulek i jakieś plamy na ubraniach... Pewnie coś tam majstruje.
– Proszę posłuchać... Wie pan co, pójdę do domu obok, jeśli jest pan zbyt...
– Ależ nie, ależ nie! – wykrzykuje nagle znowu uśmiechnięty. – Wejdź.
Wchodzę bezpośrednio do dużej, dziwnie urządzonej kuchni. Zielona tapeta w fioletowe kwiaty, karmelowo brązowe szafki i lodówka w kolorze kukurydzy. Aż zęby bolą. Po lewej schody prowadzące na drugie piętro, a pod nimi małe drzwi zamknięte na kłódkę. Z przodu obok pieca obszerne wejście prowadzące do jadalni.
Gość wskazuje mi, gdzie znajduje się telefon, gdy drzwi wejściowe, które dopiero co przekroczyłem, otwierają się i wchodzi przez nie kobieta. Nieruchomieje, przygląda mi się zaskoczona. Trzyma za rękę małą dziewczynkę stojącą po jej prawej stronie.
– Maude! – Dziwi się facet. – Niedługo spacerowałaś.
Mówi to, jakby trochę zażenowany, jakby czynił jej wyrzut.
Kobieta natomiast cały czas przygląda mi się bardzo uważnie, wręcz z obawą.
– To chłopak, który rozwalił rower naprzeciwko nas. Przez kota!
I śmieje się. Najwyraźniej moja kraksa stanowi dla niego niewyczerpane źródło uciechy. Kobieta wydaje się wreszcie spokojniejsza. Przynajmniej odrobinę. Jest dość wysoką szatynką o siwiejących lekko włosach obciętych w kwadrat, niezbyt ładną. Na jej twarzy pojawia się wymuszony uśmiech. Daję jej przynajmniej czterdzieści pięć lat, ale być może zmęczony wyraz twarzy ją postarza.
– Moja żona, Maude.
Uśmiecham się grzecznie. Ona się czerwieni, unika mojego spojrzenia i rzuca szybko słabym głosem:
– Zaprowadzę Annę do pokoju.
Dziewczynka mniej więcej sześcioletnia jest drobniutka, chuda, ma długie, czarne włosy. Nie mówi ani słowa i stoi bez ruchu, bezwolna. Matka bierze ją za rękę, podprowadza do schodów, lecz nagle zatrzymuje się z wahaniem i bąka pod adresem męża:
– Chyba, że... Jest może za wcześnie, żebym szła na górę?
Facet zmienia się nagle na twarzy, jakby się poczuł nieswojo. Głosem, w którym słychać przymus, zadaje pytanie:
– No nie, dlaczego o to pytasz?
Fałszywemu pytaniu towarzyszy lodowate i pełne potępienia spojrzenie. Nic nie rozumiem z tego, co się dzieje, ale nie po¬doba mi się atmosfera. Nie mam ochoty uczestniczyć w scenach małżeńskich. Chcę tylko wezwać taksówkę i wyjść. Wreszcie kobieta opuszcza oczy zmieszana i wchodzi po schodach, nie puszczając dłoni milczącej dziewczynki.

niedziela, 21 lutego 2010

Na progu - fragment powieści (2)

Długie sekundy milczymy, siedząc jeden naprzeciw drugiego. Poorana zmarszczkami twarz ojca Lemaya przypomina antyczny posąg. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że nie powinno mnie tu być, że nie powinienem był tu przychodzić. Teraz jednak nie potrafiłbym wyjść.
Wkrótce wątpliwości zostaną rozwiane. Jedne z dwojga drzwi się otworzą. Na oścież. Zaczynam trochę niezręcznie:
-Musi mi ksiądz powiedzieć, co ksiądz wie.
Zdaję sobie sprawę z tego, że moja prośba jest zbyt ogólna. Ojciec Lemay potrząsa głową niewzruszony.
-Nie, nie od razu. Najpierw pan musi mi powiedzieć, co pan wie.
Głos ma spokojny, głęboki, zużyty wiekiem i zgnębiony, ale mimo to subtelny.
Potakuję głową. Przyznaję księdzu rację. Zakładam nogę na nogę, żeby wyglądać na człowieka rozluźnionego, ale nic z tego. Zażenowany zdejmuję więc nogę i kładę dłonie na kolanach.
-Więc tak... Jakiś miesiąc temu znaleźliśmy Roya w...
-Czytam gazety i wszystko to wiem – przerywa mi łagodnie ksiądz. – Proszę przejść do sprawy zasadniczej.
Odchrząkuję.
-Nazywam się Paul Lacasse. Od czasu przyjęcia Roya do szpitala opiekuję się nim.
Wyjaśniam mu przypadek Roya, jego sny, jak również nasze odkrycia związane z ojcem Pivotem i ojcem Boudraultem. Ojciec Lemay słucha mnie uważnie, trzymając złączone palcami dłonie pod brodą. Na koniec pyta mnie:
-A dlaczego pan Roy śni o ojcu Pivocie?
-Ksiądz chce mnie sprawdzić, czy rzeczywiście nie zna odpowiedzi?
On chwilę milczy.
-Mam niejasne pojęcie o tym... ale mam nadzieję, że jestem w błędzie. Dzięki temu przetrwałem przez te wszystkie lata. Dzięki nadziei, że się mylę...
Jest o wiele bardziej spokojny niż przed chwilą. Przestał walczyć.
Wzdycham.
-Nie wiem, czy ksiądz się pomylił, ale to, co powiem, z całą pewnością księdza nie podniesie na duchu.
Pozostaje nieruchomy. Jego jasnoniebieskie oczy wpatrują się we mnie. Drapię się w ucho, a potem, czując się niezręcznie, zaczynam wyjaśniać:
-Roy zdaje się wierzyć, że... za każdym razem, gdy przychodzi mu na myśl jakaś przerażająca scena, a potem zaczyna ją opisywać, pojawia mu się we śnie ojciec Pivot, żeby doprowadzić go w miejsce, w którym pomysł Roya się urzeczywistnia.
Przerywam i obserwuję reakcję mojego rozmówcy. Półcień nie pozwala mi zobaczyć wyraźnie, ale wydaje mi się, że jego twarz lekko się skrzywiła, a ciało zesztywniało.
-I pan w to wierzy? – pyta obojętnym tonem, ale trochę głośniej niż przed chwilą.
Przez moment mam wrażenie, że siedzę przy konfesjonale. Przeganiam niemiły obraz.
-Wiem, że to pokręcone. Moja praca nie upoważnia mnie, bym wierzył w takie rzeczy, ale... odkryliśmy szczegóły, które, muszę przyznać, są raczej niepokojące. Na przykład to, że Roy w ciągu ostatnich dwudziestu lat był świadkiem wielu krwawych tragedii... tragedii, które opisywał w swoich książkach... I zdołaliśmy udowodnić, że faktycznie o niektórych z tych tragedii myślał, zanim doszło do nich w rzeczywistości.
Zmartwiony potrząsam głową:
-Muszę przyznać, że już nie bardzo wiem, co o tym myśleć, ojcze... Ale cała ta historia jest na tyle bulwersująca, że poświęciłem się jej z całej duszy. Już nie zawodowo, ale osobiście. To coś, czego nigdy wcześniej nie zrobiłem.
Widzę, że ojciec Lemay podnosi dłoń do twarzy. Czubkami palców pociera czoło z łagodnością pełną smutku.
-Mój Boże – szepcze ledwo słyszalnym głosem.
Jego reakcja mnie przeraża. Moje ciało jest napięte aż po czubki palców.
-Czy to prawda? Czy to, co opowiada Roy, jest prawdą?
Moje pytanie brzmi nieco naiwnie. Jestem jak dziec-ko, które pyta, czy święty Mikołaj istnieje naprawdę. Ale nic sobie z tego nie robię. To jedyne prawdziwe pytanie. Jedyne ważne.
Dłoń księdza opada na oparcie fotela. Ledwo się poru-sza, a jego twarz pozostaje w cieniu.
-Naprawdę pan uważa, że mam na to odpowiedź?
-W każdym razie wie ksiądz więcej niż ja.
-Nie wiem wszystkiego...
Słowa padają każde z osobna.
-Niech ksiądz tak nie mówi! – wykrzykuję. – Proszę nie mówić, że przyjechałem tu nadaremnie!
On przechyla głowę na bok zaintrygowany.
-Dlaczego tak panu zależy na odpowiedzi? Tylko w związku z poszukiwaniem prawdy, czy też po to, by rozproszyć swoje wątpliwości?
Źle przyjmuję ten cios. Znów mam wrażenie spowiedzi. Ale odpowiadam, jak mi się wydaje, możliwie najszczerzej:
-Obydwa.
Następuje krótka chwila ciszy, a potem słyszę, jak stary ksiądz znów wzdycha.
-Co za ironia, nieprawdaż? Konfrontacja religii z nauką. Piętnaście lat temu, gdy ludzie chcieli znać prawdę, zwracali się ku religii, a potem sfrustro-wani stopniowo zwracali się w stronę nauki. Teraz siedzimy jeden naprzeciw drugiego... bez jasnej odpowiedzi.
Słucham go zaniepokojony, a potem pytam:
-Kto więc zdaniem księdza zna prawdę?
-Nikt. I tak będzie zawsze.
Krzywię się. Zalatuje podstawowym kursem filozofii. Mam wrażenie, że odbiegamy od tematu. Podejmuję go więc ponownie z większą siłą:
-Proszę przynajmniej powiedzieć, co ksiądz wie! Jestem pewien, że to mi pomoże!
On milczy przez sekundę.
-W każdym razie mnie pomoże z pewnością – stwierdza. – Pomoże mi oczyścić duszę. Albo-wiem jeśli Roy mówi prawdę, jestem przeklęty. I ojciec Boudrault także. Być może to ostatnia próba przed śmiercią. Mam sześćdziesiąt osiem lat, ale moja dusza ma lat tysiąc...
Sześćdziesiąt osiem lat! Jego twarz wydaje się o wiele starsza! Powtarzam z prośbą w głosie:
-Proszę mi powiedzieć, co ksiądz wie! Jaki jest związek między Royem a ojcem Pivotem? To jego syn, prawda?
Potrząsa głową.
-Nie, gdyby to było tak proste...
Dziwię się, jestem rozczarowany.
-Ale ksiądz zna związek między nimi, jestem tego pewien...
Cisza. Ksiądz oddycha nieco głośniej, a ja ciągnę niecierpliwie:
-Pivot kierował sektą, prawda? Ksiądz i ojciec Boudrault wiedzieliście o tym...
Spogląda w bok, w kierunku bladego okienka w ścianie i wreszcie się zwierza, nie odrywając oczu od tego okna. Opowiada. Jego głos jest spokojny, ale nieszczęśliwy. Pojmuję, że robi to po raz pierwszy.
-Przyjechałem tu w sierpniu 1955 roku, około dziesięć miesięcy przed tymi przerażającymi wydarzeniami... Miałem dwadzieścia siedem lat i byłem świeżo upieczonym księdzem. Przed rozpoczęciem pracy w parafii chciałem przeprowadzić obszerne badania nad praktykami religijnymi mieszkańców małych miast. Na teren badań wybrałem Mont-Mathieu. Władze archidiecezji zachwycone moim projektem przedstawiły mi ojca Boudraulta. Ten bez wahania zgodził się udzielić mi gościny na czas moich poszukiwań, czyli mniej więcej na rok. Mieszkaliśmy więc we czworo na plebani: ojciec Boudrault, służąca Gervaise, ja i ojciec Pivot...
Ojciec Boudrault miał wtedy czterdzieści cztery lata i od dziesięciu lat pracował w parafii w Mont-Mathieu. Był odrobinę fanatyczny, tak jak niektórzy księża w tamtych czasach. Żyliśmy w epoce Duplessisa?* i władza religii była totalna. Ojciec Boudrault wierzył we Wszechmocny Kościół i uważał, że ci, którzy nie przychodzili na niedzielną mszę, byli skazani na męki piekielne. Krótko mówiąc, religia katolicka była dla niego jedyną drogą zbawienia. Przyznaję, uważałem go za nieco surowego. Niemniej bardzo go lubiłem. Była to jedna z najbardziej miłosiernych dusz zawsze gotowa nieść pomóc każdemu, kto się znalazł w potrzebie.
Gervaise to zagadka. Jest niema, jak pan bez wątpienia zauważył. Była gospodynią ojca Boudraulta od chwili jego przybycia do Mont-Mathieu. On sam niewiele o niej wiedział. Znaleziono ją błąkającą się w jednym z miasteczek. Nie miała rodziców, przyjaciół, domu. Zakonnicy otoczyli ją opieką i przysposobili do służby u księży. Była już wtedy dorosła, więc nikt nie wie, ile właściwie ma lat. Wówczas dawano jej między czterdzieści a pięćdziesiąt. A więc dziś miałaby coś między osiemdziesiąt a dziewięćdziesiąt.
-I cały czas jest gospodynią?
-Cały czas. Od wielu lat próbuję ją przekonać, żeby dała sobie z tym spokój, żeby dożyła spokojnie swoich dni w jakimś domu opieki, ale ona odma-wia. Zawsze służyła księżom w Mont-Mathieu i będzie to robiła aż do śmierci, jak sądzę. Jest zresztą zadziwiająco dobrego zdrowia. Znacznie lepszego niż ja w każdym razie.
Jego spojrzenie staje się nieobecne.
-Początkowo uważałem ją za dziwną. Nie tylko dlatego, że jest niema, lecz także z powodu jej zachowania. Nigdy nie widziałem, żeby się uśmiechnęła, ani razu w ciągu czterdziestu lat, żeby płakała, żeby wyrażała jakąkolwiek inną emocję. Pomimo kamiennej twarzy jest zawsze skuteczna. Wypełnia wszystkie obowiązki bez cienia zmęczenia lub irytacji. Całkiem tak jak dziś.
-W sumie prawdziwe błogosławieństwo.
Osobliwy błysk pojawia się oczach księdza.
-Nie jestem tego taki pewien.
Ta uwaga zaciekawia mnie, ale ojciec Lemay wraca do tematu:
-Jednym słowem mimo jej dziwnej obecności i nie-zbyt przyjaznego wyrazu twarzy Gervaise stała się w probostwie nieodzowna. Ojciec Boudrault nie okazywał jej specjalnego przywiązania, ale wiem, że bardzo ją lubił. Jeśli zaś chodzi o ojca Pivota...
Przez chwilę milczy. Unoszę brodę, podwajając uwagę. Ojciec Lemay odchrząkuje. Jego głos jest nadal łagodny, ale bardziej posępny.
-Ojciec Pivot pełnił obowiązki wikariusza w Mont-Mathieu od pięciu lat. Był chodzącą łagodnością. Podczas naszych wspólnych kolacji, gdy ojciec Boudrault złościł się na bezbożność niektórych parafian i życzył im, by spłonęli w piekle, ojciec Pivot zawsze ze spokojem brał stronę grzeszników. Bardzo lubiłem ojca Pivota. Uważałem jednak, że jego relacje z ojcem Boudraultem nie są do końca jasne. Dobrze się rozumieli, często ze sobą rozmawiali, grali w szachy, ale czasami ojciec Boudrault patrzył na niego z dziwnym niepokojem...
Przeprowadzając swoje badania, zadawałem wiele pytań mieszkańcom okolicznych miasteczek i zauważyłem, że bardzo lubili ojca Pivota, doceniali jego kazania. Ojciec Pivot zaś był bardzo uprzejmy wobec wszystkich. Wyglądał zadziwiająco: wysoki, postawny, łysa głowa... ale biła od niego łagodność. Prawie cały czas się uśmiechał. Zauważyłem jednak, że w jego zielonych oczach bezustannie czaiło się rozgoryczenie, jakiś odprysk smutku, który nie pasował do jego osobowości.
Ojciec Lemay delikatnie się gładzi po policzku. Przez okno widać niebo, które nabiera płomiennych barw. Ksiądz mówi dalej:
-Przypominam sobie, że pewnego wiosennego wieczoru ojca Boudraulta nie było z nami. Ojciec Pivot i ja siedzieliśmy tu, w tym salonie. Na dworze szalała burza, a mój kolega wydawał się zamyślony. Smutek w jego spojrzeniu widać było szczególnie mocno tego wieczoru, dlatego zapyta-łem go, czy wszystko w porządku... On się zawahał, ale wreszcie przemówił. Przyjął święcenia, ponieważ wierzył w Moc Dobra. Chciał dostąpić tej mocy, służąc Dobru najlepiej, jak potrafił. Ale przyznał się, że od kilku miesięcy ma pewne wątpliwości... Nie czuł tego, żeby dobroczynna moc wywoływała rzeczywiste skutki. Widział wokół siebie nieszczęścia, niesprawiedliwość, ludzi coraz słabszej wiary. Wierzył, że Dobro da mu moc rozwiązywania problemów, ale zdał sobie sprawę, że to bardziej skomplikowane. Wydał mi się wtedy trochę próżny. Ale on uśmiechnął się do mnie tym swoim ciepłym uśmiechem i powiedział: „Nadal jednak czynię Dobro... Nadal mam nadzieję...”. I zmieniliśmy temat.
Kilka dni później powiedziałem o tej rozmowie ojcu Boudraultowi, a on się rozgniewał i oznajmił: „Proszę więcej z nim nie rozmawiać, André! Zrozumiałeś mnie?”. Wiedział więc o wątpliwościach wikariusza i uznawał je za niezdrowe. Nie naciskałem.

czwartek, 18 lutego 2010

Dla kogo pisarz pisze?

Jasne, że dla czytelnika. Pisarz pisze, żeby go czytali, rysownik rysuje, żeby go oglądali, a muzyk gra, żeby go słuchali... To swoista wymiana odczuć, myśli, czasem zabawa, ale dzieło żyje wtedy, gdy po narodzinach samodzielnie rusza w świat.

Wydawałoby się, że gdy książka została napisana, niewiele można już zrobić. Autor i wydawca oddają ją w ręce czytelnika i na tym się kończy ich rola. Ale są autorzy, którzy nawiązują swoisty dialog. Książka ma owszem zakończenie, ale nie dziwi nas, gdy w następnej, która wcale nie jest kolejnym tomem, odnajdujemy znane sobie wątki, myśli, drobiazgi. Między czytelnikiem, autorem i książkami wytwarza się stopniowo więź i właściwie czytelnik zaczyna się spodziewać, oczekuje od "swojego" autora kolejnej niespodzianki.

Gdy w "Ulicy Wiązów 5051" odnalazłam na samym końcu postać znaną mi już z "Na progu" poczułam zdziwienie, konsternację, radość... choć scena nie była specjalnie ku temu. To reakcja na "znajome", "swojskie". A kiedy w "Alicyi" (jeszcze się nie ukazała) odkryłam dobrą znajomą z "Ulicy Wiązów", dopiero byłam zaskoczona. Ale też bardzo usatysfakcjonowana, że postać, która dość gwałtownie zniknęła, oto wypływa... jest ciąg dalszy, jest następstwo, jest logiczna ciągłość... i ja to rozumiem, akceptuję.

Technika jest w sumie prosta, a buduje cały mikrokosmos autora. Każdy najbardziej absurdalny pomysł będzie miał teraz solidne podłoże i umocowanie w tym konkretnym świecie, w konwencji, o której już wie czytelnik, w mrugnięciu okiem od autora. Ot taka sobie ciekawa interakcja.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Fantastyka Quebeku

Literatura fantastyczna pojawiła się w Quebeku podobnie jak w Europie w pierwszej połowie XIX wieku. W tym samym czasie, we Francji pisał Teofil Gautier, a w Stanach Zjednoczonych Edgar Allan Poe, w Rosji Aleksander Puszkin.

Początkowo to pisarstwo było inspirowane romantyzmem w jego "niesamowitej" wersji, ale bardzo szybko historia wymogła na Kanadyjczykach udowodnienia, że nie są narodem znikąd i mają własne dzieje. Wtedy pojawiły się w literaturze ślady legend, a wraz z nimi wzmianki o zjawiskach nadnaturalnych, pojawiła się powieść gotycka z makabrycznymi opisami, dziwnymi miejscami, gwałtownymi emocjami i dziwacznymi postaciami nie z tego świata. W fantastyce kanadyjskiej duża rola przypada legendom miejscowym, czyli indiańskim, co ją zdecydowanie wyróżnia.

Drugą cechą charakterystyczną jest swego rodzaju „izolacja” – to literatura francuska na stosunkowo niewielkim obszarze kraju angielskojęzycznego oparta na tradycjach miejscowych połączonych z tradycjami Starego kontynentu. Odmienna od amerykańskich i od francuskich korzeni.

Bez względu jednak na źródła inspiracji kanadyjskie thrillery, horrory, powieści gotyckie, historie o wampirach są pisane zdecydowanie dla dorosłych. Uwiarygodnienie postaci pod względem psychologicznym, emocjonalnym, seksualnym jest bardzo wyraźne. Mamy do czynienia z samym „mięsem” analizy ciemnej strony ludzkiej psychiki. Takie są powieści Patricka Senecala, Natashy Beaulieu (którzy już zostali przedstawieni polskim czytelnikom), a także Joela Champetier i wielu innych, którzy dopiero się pojawią w naszych księgarniach.

"Izolacja" językowa - Quebek jest wysepką na angielskojęzycznym oceanie, przy czym język współczesny, zwłaszcza młodzieżowy, został bardzo mocno przesycony zwrotami i słowami zaczerpniętymi z angielskiego - wywołała bardzo ciekawy efekt; jeśli francuskojęzyczny Kanadyjczyk nie przeklina akurat po angielsku, to zasób - przebogaty - jego przekleństw pochodzi w całości z języka... liturgii.
Wyjątkowo mnie to zadziwiło, gdy po raz pierwszy miałam do czynienia z francuskim kanadyjskim. Zaniemówiłam z wrażenia,kiedy się okazało, że nawet niewinna kropielnica, czy kielich do przechowywania opłatków (cyborium) to przekleństwa i to solidnego kalibru. Derywaty od imienia Chrystusa funkcjonują jako przymiotniki i czasowniki o wydźwięku bynajmniej niepochlebnym.
Zagadnienie przekleństw używanych w Quebeku wymagałoby osobnej solidnej pracy językoznawczej ;)

piątek, 12 lutego 2010

Na progu - fragment powieści

To pierwsza powieść Patricka Senecala. Kanadyjczycy nakręcili film na jej podstawie. "Na progu" to powieść grozy i śmiało można powiedzieć, że jej bohaterem jest Zło wcielone. Poniżej fragment:

"Goulet wyciąga do mnie rękę, którą ściskam, chcąc nie chcąc, i rzucam Jeanne ponure spojrzenie.
– Dochodzenie, łatwo powiedzieć – stwierdza Goulet. – Mam wrażenie, że zamkniemy sprawę jeszcze dziś. Odkrycie całej reszty pozostawimy wam.
Jego uwaga mnie intryguje i pytam, choć właściwie natychmiast tego żałuję:
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– No cóż, od dwóch dni zbieramy zewsząd odciski palców i jedyne, które znaleźliśmy, należą do niego. Nic więcej. Ponadto przy wejściu do budynku znajduje się kamera video. Obejrzeliśmy kasetę. Nikt nie wszedł ani nie wyszedł z bloku między dwunastą w nocy a szóstą rano z niedzieli na poniedziałek, z wyjątkiem, rzecz jasna, policjantów. Sierżant Caron wyważył drzwi do mieszkania pana Roya. Były zamknięte od wewnątrz i miały założony łańcuch. To samo z drzwiami balkonowymi prowadzącymi na loggię. W jaki sposób napastnik mógłby zamknąć oba wejścia od wewnątrz po wyjściu z mieszkania?
– Zatem, sierżancie, wnioskuje pan...? – mówi Jeanne, patrząc na mnie.
To oczywiste, że zna odpowiedź, ale chce, żeby Goulet powtórzył ją dla mnie. Niepotrzebnie, doskonale zrozumiałem. Niemniej jednak Goulet wzrusza ramionami i mówi:
– No cóż, wszystko wskazuje na to, że Roy chciał popełnić samobójstwo.
– A te palce? – pyta moja koleżanka.
– Obciął je, zanim rzucił się przez okno.
– Jest pan tego pewien?
– Niech pani spojrzy...
Podchodzi do biurka, a za nim Jeanne. Podążam w ich ślady, wzdychając w myślach. W gruncie rzeczy, skoro zabrnęliśmy aż tutaj, to co mi szkodzi wysłuchać rozumowania Gouleta do końca? Ale jak tylko wrócimy do szpitala, to Jeanne usłyszy, co o tym myślę!
Pokazuje nam gilotynę stojącą obok komputera. Potężne ostrze spoczywa na podstawce; wkoło mnóstwo krwi. Goulet wskazuje na przednią część podstawki tam, gdzie jest najwięcej krwi.
– Tu znaleźliśmy palce. Tuż przy ostrzu. Równiutko w jednym rządku.
Potem wskazuje na uchwyt ostrza.
– Na uchwycie jest kilka odcisków palców prawej ręki Roya i kilka kropli krwi. A przecież nie ma żadnego powodu, żeby krew zachlapała ten uchwyt.
Goulet wkłada ręce do kieszeni i wyjaśnia tym samym, nonszalanckim tonem:
– Roy najpierw obciął sobie palce lewej ręki, używając do tego ręki prawej. Następnie obciął sobie palce prawej ręki, kładąc okaleczoną dłoń na uchwycie, żeby opuścić ostrze.
Wpatrujemy się długo w sierżanta, Jeanne i ja. Musimy mieć trochę ogłupiałe miny. Mimo że widziałem już wiele samookaleczeń, to interpretacja Gouleta mną wstrząsa, muszę przyznać.
– To jedyne wytłumaczenie – dodaje policjant.
Moje spojrzenie powraca na gilotynę. Próbuję sobie wyobrazić Roya, który wkłada palce lewej ręki pod ostrze i naciska gwałtownie uchwyt, a potem, po tym okropnym okaleczeniu, wkłada drugą ręką pod ostrze i z pomocą zakrwawionego kikuta, znosząc straszliwy ból, powtarza obrzydliwy czyn. Nie mogę powstrzymać dreszczy.
– To pewne, że obciął sobie place, ale przedtem zdemolował cały pokój. W przeciwnym razie znaleźlibyśmy ślady krwi na ścianach i na książkach. Znaleźliśmy, owszem, trochę na podłodze przed komputerem, ale nie na samym urządzeniu.
Goulet krzyżuje ręce na piersiach i metodycznie wymienia fakty:
– Więc w kolejności wydarzyło się to mniej więcej tak: Roy pisał na komputerze i dostał ataku, podczas którego wszystko poniszczył, następnie obciął sobie palce, wrócił do komputera (nie wiem po co), a na koniec rzucił się przez okno z zamiarem, jak sobie wyobrażam, wyskoczenia na zewnątrz. Ale tu się zaklinował i stracił świadomość. Od tamtej pory, zgodnie z tym, co mi powiedziała doktor Marcoux, nie powiedział ani słowa.
– Ani jednego.

środa, 10 lutego 2010

"Pasażer" fragm. 2

"Następnej nocy mam inny, niezwykły sen.
Jestem w tym samym lesie, ale tym razem jadę na białym rowerze i choć to bardzo mały rower nie mam żadnego problemu z przydługi nogami. Jadę po ubitej ścieżce, która prowadzi mnie w linii prostej między dwoma rzędami ciemnych drzew. Ja, który prawie nigdy w całym moim życiu nie jeździłem na rowerze, wcale nie jestem zdziwiony, że właśnie to robię. Wręcz wydaje mi się to całkiem naturalne, jestem przyzwyczajony i nawet mnie to bawi.
Na ścieżce coś się porusza. Zupełnie, jakby poruszała się ziemia, jakby była mokra. To dziesiątki zaskrońców, które z większym lub mniejszym powodzeniem starają się uniknąć kół.
Przede mną, w narastającym zmierzchu, pojawia się jakaś sylwetka. Z czerwonej kurtki wychynęła dłoń i na wysokości biodra uniósł się kciuk. Zwalniam tempo.
Sylwetka jest coraz bliżej mnie i nie porusza się ani o milimetr. Twarz ukryta w cieniu, ale wiem, że jest zwrócona w moją stronę. Wokół jego nogi owija się zaskroniec i wspina się powoli aż do uda. Autostopowicz nie wykonuje żadnego ruchu, żeby przepędzić płaza. Z wyciągniętym kciukiem czeka. Czeka na mnie. Czeka, żebym go zabrał, zupełnie jakby ...
Jakby ...
Jakby ... jakby ... jakby ...
Budzę się.
Niespokojny, wyskakuję z łóżka. Idę opróżnić pęcherz przyglądając się własnemu odbiciu w lustrze. Zaczynam mieć dość tych głupich snów. Lasy. Rowery, zaskrońce... A teraz jeszcze do tego wmieszał się Alex Salvail! A ten co do cholery robi w moich snach?
Znam go, teraz jestem o tym przekonany.
Wracam do łóżka, bardzo chciałbym wyjaśnić tę historię w najbliższy wtorek wieczorem."

Nie mogę zdradzać więcej szczegółów, bo cóż to by była za przyjemność czytać potem całość :) A warto. Krótka forma, przejmująca, mocna i niespodziewane zwroty akcji, jak zresztą w każdej książce Senecala.

Przypomina mi się - tak przy okazji a propos zdradzania szczegółów - jak to kiedyś, dawno, dawno temu w Polsce były tzw Konfrontacje filmowe, bo przecież filmy (te z Zachodu) były nie całkiem i nie ze wszystkim dozwolone. Można je było obejrzeć, jak się zdobyło karnet na tzw Konfrontacje. Mój znajomy nr 1 miał karnet na seans poprzedzający mój seans, a jeszcze przed nim był nasz wspólny inny znajomy, powiedzmy nr 2.
Pewnego dnia przychodzę na seans, a wtedy był "Indiana Jones - poszukiwacze zaginionej arki" i spotykam ci ja nr 1 w stanie totalnej furii, klnącego na czym świat stoi.
- Czemu się denerwujesz? - pytam uprzejmie.
- A bo spotkałem tego kretyna nr 2 i opowiedział mi (seria wyzwisk) najlepszy fragment filmu, zabiję sukinsyna!!!
Rzeczywiście tak było (mnie opowiadanie zostało darowane, więc bawiłam się cudnie). Chodziło o fragment pościgu na bazarze i scenę, w której przed Indim staje jurny wielki Arab i wymachuje popisowo mieczem na znak, że on mistrz zaraz zetnie jemu Indiemu ten durny łeb. A na to Indi, odczekawszy spokojnie pokazy, wyciąga pistolet i strzela :D
To genialna scena i faktycznie Indiana Jones to była w tamtych czasach całkiem nowa konwencja komedii... pod warunkiem, że żaden bęcwał nam jej wcześniej nie opowiedział :)

niedziela, 7 lutego 2010

Niewinne dzieciaczki

To temat wykorzystywany wiele razy w literaturze grozy. Fragment nowelki "Pasażer" Patricka Senecala, którego Quebekerzy dumnie porównują ze Stevenem Kingiem.

Piątek po południu. Autostrada numer dwadzieścia, kierunek Montreal. Żeby trasa była jeszcze weselsza zimny deszcz zmywa ponurą okolicę.
Na wysokości Saint-Eugène widzę mojego autostopowicza. Stoi nieruchomo z kciukiem uniesionym na wysokości biodra. Jedyna różnica to, że założył kaptur na głowę. Spoglądam na zegarek. Trzynasta dwadzieścia. Jak w zeszłym tygodniu. Jest faktycznie punktualny. Ja zresztą też. Czy nie próbowałem podświadomie spotkać go znowu? Zadowolony na samą myśl, że z nim porozmawiam przez najbliższe dziesięć minut, staję na poboczu. Kiedy siada obok mnie, cały przemoczony, rzuca mi spojrzenie zdziwione i rozbawione zarazem.
- Coś takiego, zdaje się, że już cię gdzieś widziałem – mówi zdejmując kaptur.
Wyciągam rękę.
- Zabawne, mam to samo wrażenie.
Ściska mi dłoń z uśmiechem, w dobrym humorze, jakby się naprawdę cieszył, że trafił właśnie na mnie, a ja przyznaję, że głupio i przyjemnie mi to pochlebia.
Wyjeżdżam na drogę. Mój pasażer z uśmiechem poprawia kaptur. Przez chwilę żali się na zimny, jesienny deszcz, ale widzę, że tak naprawdę wcale mu to nie przeszkadza. Mam wrażenie, że jego morale jest odporne na wszelkie próby.
- Dzięki za podwózkę po raz drugi, Etienne.
Pamięta moje imię. Korzystam z okazji i pytam, jak on się nazywa.
- To prawda, nie powiedziałem ci ostatnio...
Krótka chwila milczenia, po czym słyszę, jak wyraźnie wymawia:
- Alex. Alex Salvail.
Mam wrażenie, że przygląda mi się, więc odwracam głowę. Rzeczywiście, Alex obserwuje mnie uważnie. Jego twarz jest spokojna, ale spojrzenie przyszywające.
- Mówi ci to coś? – pyta.
- Nie, a powinno?
- Myślę, że tak...
Zastanawiam się wpatrzony w drogę. Alex Salvail... Czy to nazwisko wywołuje jakieś wspomnienia w mojej pamięci? Czy po prostu chciałbym przekonać sam siebie, że nie jest mi całkiem obce?
- Nie, nic mi to nie mówi...
- To ten autostopowicz, którego zabrałeś w zeszły wtorek.
Śmieje się głośno jak to on. Zaskakujący, ale szczery. Rozbawiony znów spoglądam na drogę. Rozmawiamy przez jakieś dwie minuty o całkiem banalnych sprawach, po czym on zadaje pytanie o pracę.
- Ten twój kurs literatury horroru...
- Literatury fantastycznej.
- Taa, fantastycznej, Studenci to lubią?
Wyjaśniam, że młodzi siedemnastoletni uczniowie nie słyną z tego, żeby entuzjazmowali się czymkolwiek, ale wygląda na to, że im się podoba. Zwłaszcza grupie literatury, którą prowadzę w środy rano.
- Ciebie, Alex interesuje literatura fantastyczna?
- Mnie?
Pociąga nosem i wyciera go w chusteczkę.
- Niewiele czytam, nie jestem typem intelektualisty. Ale wyobrażam sobie, że to może być ciekawe.
- Jest, nawet bardzo.
- Ostatnim razem mówiłeś, że szczególnie interesują cię... dzieci. Prawda?
Potakuję i tłumaczę raz jeszcze jak bardzo bogata wydaje mi się ta tematyka. Pyta dlaczego. Czuję, że jest bardzo uważny i zainteresowany. Naprawdę nigdy tak łatwo nie rozmawiało mi się z kimś, kogo znam tak słabo.
- Kontrast między niewinnością a okropieństwem – odpowiadam. Staram się wskazać moim uczniom, jak fascynująca jest ta sprzeczność.
- Niewinność?
- Tak, dziecko jest wcieleniem niewinności.
- Doprawdy?
Powiedział to tonem pełnym powątpiewania. Rzucam mu spojrzenie. Przygląda mi się z tym swoim ironicznym wyrazem twarzy i nagle, jakby kolejne echo odezwało się gdzieś w mojej głowie nie wywołane jego imieniem, ale wspomnieniem twarzy. Tego kpiącego wyrazu twarzy.
- Naprawdę uważasz, że dzieci ucieleśniają niewinność?
Odpowiadam, że tak. Czyż dziecko nie jest idealnie czystą formą? Nieskorumpowaną jak dorośli, czyż nie?
- Nie, nie zgadzam się.
Mówi to cicho, ale z taką pewnością siebie, że nie wiem, co odpowiedzieć.
- Dzieci są okrutne, Etienne. Bardzo okrutne.
Argument nie wydaje mi się przekonujący. Oczywiście. Młodzi są egoistyczni, zaczepni, lubią rywalizację, ale w gruncie rzeczy przecież dość niegroźni, czyż nie?
- Nie mówię o tym. Mówię o prawdziwym okrucieństwie.
Czekam na ciąg dalszy. W głosie Alexa nie słychać żadnej kpiny. Jest całkiem poważny.
- Dzieci są okrutne z natury. Co więcej, niektóre są gotowe posunąć się bardzo daleko, żeby zaspokoić ciekawość. Jak ci się zdaje, co najbardziej fascynuje dziecko?
Patrzę na drogę, zupełnie jakby odpowiedź miała się pojawić na środku asfaltu. Dziwna sytuacja. To wprawdzie ja jestem profesorem, ale mam wrażenie, że Alex wygłasza wykład. Czuję się tym nieco sfrustrowany i szukam jakiejś inteligentnej odpowiedzi.
- Śmierć?
Prycha z lekceważeniem i wcale mi się to nie podoba. Chcę jednak ciągnąć tę rozmowę, nawet gdyby miała nadszarpnąć nieco moją profesorską dumę.
- Nie śmierć – odpowiada. – Śmierć to obsesja dorosłych.
I po chwili ciągnie:
- Największą ciekawość dziecka wzbudza zło. Słyszą o tym cały czas.
Głos mu się zmienia. Staje się nosowy, karykaturalny. Rozumiem, że naśladuje prototyp rodzica sprawującego kontrolę: „ Nie dotykaj tego, to źle! Nie idź tam, zrobisz sobie krzywdę! Nie mów tego, to źle! Nie rób krzywdy przyjaciołom! On, psze pana, jest zły. Zawsze robi komuś krzywdę!”
Śmieję się, rozbawiony tym przedrzeźnianiem. Tymczasem Alex mówi normalnym głosem:
- Powiedzieć dziecku, że coś jest złe, to najlepszy sposób pobudzenia jego ciekawości.
- Każdy o tym wie – zauważam.
- Zgadza się. I wszyscy to robią. A jak dzieciak postanawia sprawdzić, zrobić coś zakazanego, właśnie po to, żeby zobaczyć, co w tym złego...
Pociąga nosem i wyjmuje chustkę.
- ... może stać się okrutny.
Wyciera nos. Wcale nie głupia ta myśl. Alex może nie jest intelektualistą, ale myśli, nawet jeśli ta teoria jest pewnym uogólnieniem. Jest bardziej może intuicyjna niż naukowa.
- Ale większość dzieci nie posuwa się zbyt daleko w okrucieństwie – czuję się w obowiązku sprostować. Ich drobne eksperymenty zatrzymują się w stadium rozczłonkowania muchy, co tak naprawdę nie jest alarmujące.
- Tak, to prawda w przypadku większości dzieci. Ale to nie one decydują, by zaprzestać doświadczeń. To świat wokół nich. Dorośli, społeczeństwo. Ujmują je w karby, tłumacząc, że nie wolno bawić się w okrutne gierki, trzeba być odpowiedzialnym, a potem dzieciaki zaprzestają poszukiwania zła i zwolna zmieniają się w grzecznych dorosłych, konformistów.
No, tu trochę przesadził! Już nawet otwieram usta, żeby mu to powiedzieć, ale on się rozpędził:
- Dlatego właśnie ludziom wydaje się, że dzieci są czyste. Bo nie mieli czasu zdać sobie sprawy z ich okrutnych zabaw. A te koszmarne historyjki, które tak lubisz opowiadają o dzieciach, które posunęły się dalej niż inne.
Pytam go, czy mówi poważnie. Czy naprawdę wierzy w to, co powiedział? Zapewnia mnie, że tak.
- I powiem ci coś jeszcze...
Słyszę, jak trzeszczy skóra na fotelu, zupełnie jakby mój rozmówca zmieniał pozycję, a kiedy znów się odzywa, jego głos dochodzi z całkiem bliska.
- Myślę, że psychopaci, maniacy, seryjni zabójcy to są dorośli, którzy odnaleźli dziecięcą ciekawość. Teraz, gdy nie ma rodziców, którzy mogliby ich powstrzymać, podejmują zabawę tam, gdzie ją kiedyś przerwali... i posuwają się znacznie dalej.
Chciałbym się roześmiać tak bardzo ekstrawagancka wydaje mi się ta myśl. Ale żaden dźwięk nie wydostaje się z mojego gardła. Alex dodaje:
- W horrorach, dzieci fascynują ludzi, ponieważ przypominają nam, czym byliśmy... Albo raczej, czym mogliśmy się stać...
Wcale mi nie do śmiechu. Odwracam głowę w stronę Alexa, nieco zbity z tropu, kiedy jednak widzę szeroki uśmiech na jego twarzy i dłonie spokojnie złożone na kolanach, wesołe spojrzenie, wszelka niepewność opuszcza mnie natychmiast.
- Jak mi poszło? – pyta z dumą.
- Myślę, że to ty powinieneś poprowadzić moje zajęcia. Studenci rozchorowaliby się ze strachu.

wtorek, 2 lutego 2010

Miłość do bajek

Jeszcze w sumie nie tak dawno temu fantastykę utożsamiano (u nas, w Polsce) albo z SF natury kosmiczno-technicznej albo z historiami w stylu Tolkiena. Polska SF w dodatku była dość specyficzna, ponieważ z racji warunków historycznych często służyła przemycaniu treści politycznych nie będąc jednak tym co zwykło się nazywać "political fiction". W ogóle fantastyka jako gatunek literacki nie była w wielkim poważaniu i uchodziła za twórczość podrzędną, coś jak kryminał, powieści szpiegowskie... w najlepszym przypadku czytadła. Gorzej, z punktu widzenia nadętych intelektualistów, stał tylko komiks. To było dno dna.
Na świecie tymczasem fantastyka miała się świetnie i była definiowana znacznie bardziej liberalnie, za to to jakby zgodniej z etymologia słowa jako dzieło literackie będące wytworem ludzkiej wyobraźni. Tak też i u nas się obecnie określa fantastykę. O tym jak żywy jest to gatunek świadczy ilość przeróżnych konwencji, czystych (SF, fantasy, gotyk, powieści grozy, thriller, historie o duchach...) i mieszanych.
Najwyraźniej ludzie lubią bajki, bo kochają je bez względu na wiek. Są miłośnicy krasnali, wojowniczych księżniczek, zdobywców galaktyk i światów wymyślonych, mrocznych i ociekających przemocą i seksem powieści o wampirach oraz historii z elfami, gnomami, smokami i ghulami w tle. Już nikt nie musi tłumaczyć kim są hobbity albo latające tulejki z kosmosu. Po prostu stanowią część naszej rzeczywistości. Niektóre tak mocno i realnie, że aż wampirami zainteresowały się organizacje zwalczające sekty.
I ja lubię fantastykę. To gatunek bardzo trudny i wymagający - i jeśli się komuś wydaje, że wystarczy umieścić krasnala, pijaka i czarownicę w osiemset dwunastej kopii "Wiedźmina", to jest w błędzie. Stworzenie zwartego, logicznego - a więc wiarygodnego świata - odmiennego od tego co nas otacza na codzień, od naszych doświadczeń i stereotypów jest niezwykle trudną sztuką.
Z mojego punktu widzenia - czytelnika - wartą zachodu.
Najbardziej jednak fascynujące w fantastyce wydają mi się możliwości opisania ludzkiej psychiki. W dziwnych, pokręconych historiach wtłaczających bohaterów w sytuacje wymagające podejmowania wyjątkowo trudnych wyborów. Dodatkową atrakcją jest to, że w książce kontrowersyjne wybory można podejmować bez zahamowań i granica przesuwa się coraz dalej.