niedziela, 30 maja 2010

Szkarłatny Anioł (3)

MONTREAL, 23 MAJA 1995 r.

Z łokciami wspartymi na długich, smukłych udach oblecznych w czarne skórzane spodnie Jimmy Novak siedział na skraju kanapy obitej szkarłatnym welurem i obserwował zaproszonych gości, gdy usłyszał, że ktoś go woła:
- Jimmy!
Mężczyzna około czterdziestki ubrany w spodnie i kurtkę z winylu usiadł obok niego. Nawet z zamkniętymi oczami Novak rozpoznałby Deka po świeżej woni migdałowego szamponu, którym pachniały krótkie, białe włosy.
- Cześć, Dek.
- Cieszę się, że przyszedłeś!
- Jak tam twoja fetyszystyczna imprezka? Zadowolony?
- Jeszcze jak! Widzisz tę dominę w czerwonym winylu przy barze?
Wskazał Novakowi zbudowaną jak posąg kobietę w bardzo opiętej na biodrach minispódniczce. Szczupła talia, ściągnięta sznurowanym na plecach gorsetem, podkreślała krągły biust. Długie blond włosy (albo peruka) związane w koński ogon sięgały dołu pleców i muskały zatknięty za paskiem bicz. Wydawała się znacznie wyższa w szpilkach tak cienkich, że mogłaby nimi robić dziury w podłodze. Dyskutowała z barmanem, popijając spokojnie martini.
- Mistress Olga z Nowego Jorku – wyjaśnił Dek. – Pośród jej klientów znalazłoby się sporo sławnych nazwisk.
Novak wzruszył ramionami. Plotki go nie interesowały.
- Czekam na Mistress Irinę i Mastera Stephana z Los Angeles – kontynuował gospodarz z entuzjazmem. – Specjaliści od krępowania. Ma też przybyć Szkarłatny Anioł z Toronto.
- Szkarłatny Anioł?
- Tak, to wspaniała domina. Całkiem niedawno przeniosła się do Montrealu.
Mężczyzna o białych włosach pochylił się do Jimmy’ego.
- Podobno niektórzy klienci płacą jej do czterystu dolarów za godzinę.
- Musi mieć piękny tyłek, bo czym niby mogłaby się różnić od innych?
- Podobno oferuje usługi jedyne w swoim rodzaju i bardzo wyrafinowane – sprecyzował Dek, rzucając spojrzenie w kie-runku wejścia. – Jeśli chcesz się dowiedzieć więcej, możesz ją zapytać. Właśnie przyszła. Przepraszam, pójdę ją powitać.

*

Siedząc przy barze, Novak wyrwał kolejną kartkę z zeszytu, w którym rysował. Opróżnił czwartą whisky i zaciągnął się mocno du maurierem. Odchylił głowę do tyłu i wolno wypuszczał dym. Długie, czarne włosy sięgające do jego bladej piersi nagiej i gładkiej odsłoniły kanciastą twarz o zapadniętych policzkach.
W otoczeniu sióstr miłosierdzia, czarnych ścian, czerwonych draperii, słabego światła, piżmowego zapachu skóry, papierosowego dymu, połysku lateksu, odsłoniętych piersi, podkreślonych talii, wypukłych pośladków i sylwetek w kształcie klepsydry, co działało na niego pobudzająco, Jimmy czuł się coraz lepiej. Tak dobrze, że zaczął nucić słowa piosenki 1959. Z jego „mydlanej bańki” wyciągnęła go Mistress Olga, która oglądała, jeden po drugim, szkice leżące na barze.
- Ty to narysowałeś?
Jimmy zaciągnął się raz jeszcze.
- Tak – odparł, rozgniatając niedopałek w wypełnionej już po brzegi popielniczce.
Domina przyglądała się kolejnemu rysunkowi. Rozpoznając na nim siebie, uniosła bardzo mocno wymalowaną twarz i spojrzała na artystę.
- Za ile mi to sprzedasz?
- Też coś. Weź sobie.
W ramach podziękowania Mistress Olga podarowała Novakowi niebezpiecznie uwodzicielski uśmiech, kontrastujący z twardymi rysami twarzy i niewzruszonym spojrzeniem. Potem zdecydowanym krokiem ruszyła do grupki osobników, którym pokazała rysunek. Jimmy spojrzał na pozostałe kartki leżące na blacie. Na każdej z nich naszkicował portret jednego z gości. Człowiek był jego ulubionym tematem.
Dobrze zrobił, przyjmując zaproszenie Deka. Ten wieczór go zainspirował.
No i była tu Szkarłatny Anioł. Siedziała na kanapie, której kolor harmonizował z czerwonym odcieniem jej włosów, i dyskutowała z gospodarzem wieczoru rozpartym w fotelu naprzeciw niej. Siedząc jako tako wygodnie na taborecie przy barze Novak cały czas obracał się, rzucając spojrzenia w ich stronę.
Za każdym razem, gdy Szkarłatny Anioł poruszała głową, jej migotliwe włosy – albo peruka; Jimmy nie byłby w stanie odróżnić – muskały kontur owalnej, delikatnej twarzy. Trudno było pochwycić spojrzenie tej kobiety. Oczy, podkreślone czarnym ołówkiem i złotym cieniem, skrywała gęsta grzywa. Długi i lekko skierowany w dół, prosty nos nadawał jej profilowi drapieżny wygląd, który bardzo się Novakowi podobał. Usta – wąskie i surowe, lecz ładnie zarysowane i połyskujące czerwienią równie jaskrawą jak włosy – były śliczne, gdy się uśmiechała, co zdarzało się raczej rzadko. Wąska lecz dość mocna szczęka przydawała jej odrobinę męskiej aparycji. Zmysłowe ciało Szkarłatnego Anioła opinał idealnie dopasowany, prosty kombinezon z czarnej skóry. Para czerwonych skrzydeł namalowanych na ramieniu lewego rękawa stanowiła jedyną ozdobę. Na nogach, równie smukłych jak nogi Novaka, Szkarłatny Anioł miała wysokie sznurowane botki na kwadratowych obcasach nie wyższych niż dziesięć centymetrów. Jednak Jimmy’ego najbardziej fascynowały jej palce. Koniec każdego z nich przyozdabiał swego rodzaju metalowy naparstek zakończony szpiczastym ostrzem. Ta kobieta budziła w nim gwałtowną żądzę prowokacji. Wypił kolejną whisky jednym haustem i wstał.

*

Novak usiadł bezceremonialne po lewej stronie Szkarłatnego Anioła. Dek przedstawił ich sobie i żachnął się, widząc jak młody malarz ściska dłoń dominy w mało elegancki sposób.
- Powinieneś ucałować jej dłoń – zasugerował cicho Jimmy’emu.
- Raczej miałbym ochotę po prostu ją pocałować, a wręcz przelecieć.
- Na twoim miejscu nawet nie myślałbym o tym.
Rozparty na kanapie Jimmy był zachwycony, że obraził Anioła swoim lekceważącym zachowaniem. Aż wrzał z podniecenia, usiłując zgadnąć, w jaki sposób kobieta zareaguje. Spodziewał się, że przeszyje go mściwym spojrzeniem albo uderzy w twarz.
Odwrócił głowę w stronę dominy o czerwonych włosach, ale w jej spojrzeniu wyczytał całkowitą obojętność. Urażony tym, że nie udało mu się sprowokować żadnej reakcji, wyprostował się i położył dłoń wysoko na udzie Anioła. Tym razem kobieta zareagowała bardzo żywo, kładąc mu dłoń na piersi. Trwali tak przez kilka sekund, po czym Novak poczuł, jak sztuczne paznokcie przecinają jego skórę. Zachował kamienny spokój. Czarnymi oczami wpatrywał się w szare i beznamiętne oczy kobiety zadającej mu ból.
Szpony Szkarłatnego Anioła przesuwały się w dół zanurzone w ciele malarza. Kilku gości zebrało się, by podziwiać scenę, co tylko wzmogło podniecenie Jimmy’ego. Gdy poczuł strużkę krwi spływającą po piersi, chwycił nadgarstek Anioła lewą dłonią, a prawą przyłożył do krwawiącego torsu. Gładził się po nim zmysłowymi ruchami pod niewzruszonym spojrzeniem dominy i pełnym fascynacji wzrokiem osób zebranych w półko-lu wokół nich.
Wodził palcami po śladach szponów, zagłębiając paznokcie w rany. Krew spływała szerokim strumieniem aż do pasa. Novak przysunął zakrwawioną dłoń do twarzy. Polizał koniuszek palca, po czym włożył go do ust i zaczął ssać.
Lewą dłonią cały czas przytrzymywał nadgarstek Szkarłatnego Anioła. Nagle Jimmy poczuł, jak kobieta się napręża. W jej oczach pojawił się błysk. Uwolniła gwałtownie dłoń z uścisku malarza, podniosła się i szybko zniknęła w tłumie.
W ekstatycznym transie Novak również wstał, przetarł sobie drogę do łazienki i zamknął się w niej. Opierając się o kamienną ścianę, gładził tors i brzuch. Zapamiętale oblizywał dłonie ubabrane krwią. Czując w ustach metaliczny smak własnej krwi, rozpiął klamrę od paska i spodnie. Chwycił w dłoń stwardniały członek. Ledwo zdążył wykonać kilka ruchów, a już opanowała go rozkosz, od której stracił świadomość.
Kiedy Jimmy oprzytomniał, siedział na zimnych kafelkach oparty o ścianę. Kilka sekund mu zajęło zrozumienie, gdzie się znajduje oraz dlaczego jest unurzany we własnej krwi i spermie.
Wstrząśnięty podciągnął spodnie i nie tracąc czasu na doprowadzenie się do porządku, wyszedł z toalety.
Minął dużą salę niezbyt przytomny. Chwycił swój sweter, leżący na oparciu krzesła i szybko założył go na siebie.
Jimmy Novak wyszedł z fetyszystycznej imprezy Deka, nie mówiąc nikomu dobranoc.

piątek, 28 maja 2010

Szkarłatny Anioł (2)

DORVAL, 29 WRZEŚNIA 1997 r.

Obojętny na zdziwienie, z jakim przyglądały mu się mijane osoby, Jan Béluterre przemierzał wielkimi krokami lotnisko Dorval. Dzięki butom na grubej podeszwie wydawał się jeszcze wyższy i mierzył dobre dwa metry. Skórzany kombinezon opinał mocno umięśnione, zwinne ciało. Z lewego ramienia mężczyzny zwisał wypchany, wojskowy worek koloru khaki. Jasnokasztanowe włosy sterczały na jego głowie niczym szczotka, a mocno ogorzałą kanciastą twarz częściowo zakrywały gogle o ciemnych szkłach, trzymające się na głowie dzięki czarnej gumce. Nie miał nawet trzydziestu lat, lecz był tak zniszczony, że z łatwością można by mu dać czterdziestkę.
Przemieszczając się przez różne strefy przepełnionego lotniska, stwierdził, że w powietrzu wisi atmosfera ogólnego niezadowolenia. Z pewnością było ono spowodowane przeniesieniem lotów międzynarodowych z lotniska Mirabel do Dorval. Już kiedy czekał na swój wojskowy worek przy taśmie, widział podróżnych rozwścieczonych tym, że nie mogli znaleźć walizek. Teraz, stojąc w długich kolejkach, wczasowicze i turyści tracili cierpliwość, gdy tymczasem obsługa starała się nie stracić panowania nad sobą.
Béluterre zauważył stanowisko informacyjne. Skierował się tam i zajął miejsce w ogonku, licząc na to, że nie będzie czekał zbyt długo. Poszukał wzrokiem czegoś, co mogłoby go zainteresować i skrócić czas oczekiwania.
Po jego prawej stronie trójka dzieciaków, które stwierdziły, że rodzice zbyt zajęci podróżą nie zwrócą na nie uwagi, wymyśliła sobie grę. Jeden brzdąc o długich, czarnych włosach i drugi o krótkich, jasnych lokach – każdy siedział okrakiem na walizce – bawili się w wyścigi konne. Przed nimi stała ruda dziewczynka i przyglądała się im, przygryzając delikatnie dolną wargę. Najpoważniej w świecie czekała na wynik wyścigów.
Patrząc na tę scenę, Jan uśmiechnął się. Gdy miał dziesięć lat, przeżył nieomal identyczną przygodę. W parku niedaleko domu ścigał się z innym chłopakiem pod uważnym spojrzeniem uroczej, rudej panny, która zadecydowała, że zwycięzca wyścigów otrzyma w nagrodę jej serce. Jan wtedy przegrał. Nie umiejąc pogodzić się z porażką, wyrżnął rywala pięścią w twarz. Z nosa polała się krew, a Jan przegrał i wyścig, i rudą.
Czarny jeździec bódł walizkę ostrogą, pokrzykując energicznie „hija, hija!”. Pochylony do przodu na swym rumaku blond jeździec koncentrował się na drodze pełnej przeszkód widocznych tylko dla jego oka.
Béluterre przymknął powieki. W jego wyobraźni pojawiła się krótka scena, a w niej ruda dziewczynka całująca blond jeźdźca. W tej samej chwili, już w rzeczywistości, czarny jeździec ześlizgnął się z konia, a blondynek z szerokim uśmiechem wyprostował się na rumaku. Mężczyzna w skórzanym kombinezonie otworzył oczy w chwili, gdy ruda księżniczka całowała zwycięzcę w usta.
Wynik wyścigów był dokładnie taki, jakim ujrzał go w swoim widzeniu Jan Béluterre.

*

Uzyskawszy potrzebną informację, Jan minął automatyczne drzwi prowadzące na zewnątrz i przedarł się przez tłum osobników objuczonych bagażami, którzy popychali się nawzajem, żeby złapać najbliższą taksówkę. Udało mu się dotrzeć do okienka z biletami autobusowymi. Było ciemno i deszczowo, zdjął więc gogle, który zwisały teraz na jego piersi.
- How much for downtown Montreal? – zapytał otyłego, młodego człowieka za szybą.
- Nine dollars – odparł ten bezbarwnym głosem, starając się

nie spojrzeć po raz drugi w intensywnie niebieskie oczy klienta
o niepokojącym wyglądzie.
Jan wyciągnął kanadyjski banknot dziesięciodolarowy.
Pracownik wydał mu złotą monetę i bilet.
- O której godzinie najbliższy autobus?
- Siódma dwadzieścia.
Jan rzucił okiem na zegarek. Do odjazdu zostało nie więcej niż siedem minut.
Przyłączył się do osób, które stały przy słupku, wskazującym przystanek w kierunku Montrealu. Wzbudził natychmiast najprzeróżniejsze reakcje. Jakiś punk o różowych włosach rzucił mu pełne podziwu spojrzenie, kobieta o beztroskim wyglądzie posłała mu zalotny uśmiech, młodzieniec w okularach zaczął nagle bardziej się interesować dziwną postacią niż magazynem, który czytał, kobieta interesu uniosła krytycznie brew najwyraźniej czymś urażona, jakiś dzieciak przyglądał mu się wielki-mi ze zdziwienia oczami, jego rodzice tymczasem wyglądali na zszokowanych.
Dokładnie o siódmej dwadzieścia autokar zatrzymał się na przystanku. Kierowca, siwiejący grubasek o jowialnym wyrazie twarzy, wysiadł z pojazdu, otworzył bagażniki i zaczął układać w nich torby oraz walizki, które mu podawali pasażerowie.
Béluterre trzymał swój wojskowy worek na ramieniu. Nie rozstałby się z nim za żadne skarby świata. Było w nim wszystko, co miał.

*

Jakieś pół godziny po opuszczeniu Dorval, autokar zaparkował na końcowym przystanku. Montreal był ciemny i ponury.
Taszcząc na ramieniu ciężki worek, Béluterre wszedł do budynku i stwierdził, że panuje w nim banalna, bezosobowa atmosfera. Nijaka. Jakby czas zatrzymał się w latach osiemdziesiątych. Włóczyli się tu tacy sami jak kiedyś nieogoleni osobnicy o podejrzanym wyglądzie, młodzi ludzie oczekujący przyjaciół, stęsknieni zakochani, którzy z trudem ukrywali niecierpliwość, czekając na ponowne spotkanie ze swoją miłością, mężczyźni i kobiety interesu liczący na oddaną obsługę, by dotrzeć na czas na zebranie, i studenci, którzy na cały tydzień wyjeżdżali do Ottawy albo Sherbrooke.
Jedynym nowym elementem były zainstalowane przy Hershel’s Deli automatyczne kasy z biletami w przedsprzedaży, za które można było płacić kartą kredytową.
Wchodząc na ruchome schody prowadzące do metra, Jan przypomniał sobie londyński Underground. Prawdziwy koszmar dla cierpiących na klaustrofobię. Nieskończenie długie, prostokątne korytarze – równie wąskie co niskie – nie miały nic wspólnego z przestronnymi przejściami i wysokimi sklepieniami większości stacji w Montrealu. Chociaż i tak niektóre korytarze, jak ten łączący dworzec autobusowy z najbliższą stacją, były beznadziejnie szare.
Béluterre podszedł do kasy na stacji Berri-UQAM. Wziął po drodze kilka darmowych tygodników. Przerzucił szybko najświeższy z nich – „Ici”, po czym wcisnął go pod pachę razem z trzema innymi. Skręcił następnie w korytarz, który prowadził do skrzyżowania Berri z Sainte-Catherine, z zamiarem zatrzymania się w La Petite Bouchée.
Oczyma wyobraźni ujrzał siebie w 1992 roku – pierwszym roku spędzonym w Montrealu – jak popijał obrzydliwą kawę w tej nędznej knajpie, do której chodził regularnie. Gdy tylko się tam pojawiał, Gina, mocno zbudowana kelnerka o szerokim uśmiechu i włosach żółtych jak skórka dojrzałego banana, stawiała przed nim filiżankę z kawą w kolorze brudnej wody po zmywaniu. Jan lubił La Petite Bouchée, ponieważ ceny były tam żałośnie niskie, a stali klienci wręcz fascynujący. Ogromny Robert wiecznie opowiadał o swoich rozmaitych obsesjach, a stary Pat o twarzy pomarszczonej jak u marynarza lubił „jeszcze raz” przypomnieć największe wyczyny swego życia. Przychodziła też Karine, młoda ćpunka. Miała oczy podkrążone z rozpaczy i myśli samobójcze. No i Dorota, kobieta o nieprawdopodobnie żywej wyobraźni, ale kompletnie pustym spojrzeniu, która niedawno wyszła z zakładu psychiatrycznego. Była też, rzecz jasna, Gina, wzór doskonałej kelnerki. Ledwo ciągnęła od pierwszego do pierwszego, ale dawno już zrezygnowała z dorabiania sobie napiwkami. Bardziej niż do pieniędzy była przywiązana do swoich klientów: bezrobotnych, studentów, opóźnionych w rozwoju i pupilków opieki społecznej. Gina zawsze miała dla każdego dobre słowo albo gest, żeby podtrzymać na duchu potrzebującego. Jan pamiętał, jak w ciężkich chwilach życia doceniał jej pełne energii poranne klepnięcie w ramię.
Béluterre był już prawie na końcu korytarza, gdy zatrzymał się, by spojrzeć na wyścielone brązowym papierem witryny tonącego w ciemnościach lokalu. La Petite Bouchée już nie istniała.
Jedno ze wspomnień Jana umarło.
Z pewnością nie ostatnie.

wtorek, 25 maja 2010

Szkarłatny Anioł (1)

Ach ten czas, ten czas! Gdzie on kurczę ucieka?
Trochę atmosfery gotyku, dla odmiany :) Poczęstuję Was kilkoma fragmentami powieści gotyckiej (tak naprawdę trylogii i nazwałabym to gotycką fantastyką). W sumie uważam, że obecnie nie ma większego sensu upieranie się przy nazywaniu gatunków, bo pisarze już dawno wszystko pomieszali. Może tak jest lepiej? Bogaciej? W każdym razie miejsca dla wyobraźni nie brakuje. I o to chodzi. Poniżej pierwszy fragment "Szkarłatnego Anioła" kanadyjskiej, francuskojęzycznej pisarki, Natashy Beaulieu. Miłej lektury :)

LONDYN, 4 GRUDNIA 1664 R.
Tej nocy było w Londynie tak ciemno, jakby na miasto spadł deszcz atramentu. Jedynie światła latarni i kagańców, zatkniętych przy wejściach do domów, pozwalały nielicznym przechodniom odnaleźć drogę w labiryncie miasta. Ściśnięte blisko jedne obok drugich drewniane budynki parafii St Giles-in-the-Fields trzeszczały w mocnym uścisku mrozu.
Drżąc pod czarnym wełnianym swetrem, Dawid Fox schodził szybkim krokiem w dół Drury Lane. W sekretnej kieszonce wszytej pod ubraniem podzwaniały dwa szylingi. Dał mu je pewien dżentelmen, od którego przekazał właśnie liścik miłosny ładnej, młodej damie.
Młody Anglik zatrzymał się u zbiegu Drury Lane i Long Acre. Uniósł zdrętwiałe z zimna dłonie, przysuwając je jak najbliżej płomienia kagańca, gdy usłyszał szept:
- Dawidzie.
Zaskoczony tym, że ktoś wzywa go po imieniu – bo kto spośród jego znajomych mógł o tak późnej porze przebywać poza domem? – rozejrzał się wkoło. Z początku nie zauważył nikogo.
- Dawidzie – powtórzył głos odrobinę głośniej.
Tym razem młody człowiek dostrzegł po drugiej stronie ulicy stojącą nieco dalej od kręgu światła rzucanego przez latarnię sylwetkę mężczyzny w długim płaszczu z kapturem, pod którym nieznajomy skrywał twarz.
- Kim pan jest? – spytał na tyle głośno, by zostać usłyszanym.
- Podejdź! – odparł chrapliwy głos. – Chcę z tobą porozmawiać.
Zuchwałość szesnastolatka wzięła górę i Dawid przeszedł na drugą stronę Drury Lane. Znalazłszy się przed osobnikiem, którego twarz zakrywał kaptur, powtórzył pytanie:
- Kim pan jest?
- Nazywam się Listar i potrzebuję cię.
- Do czego?
- Obserwowałem cię. Jesteś inny. Wybrałem cię, żebyś chronił moje Miasto.
Zachowaniu Dawida nie można było właściwie nic zarzucić poza drobnymi psotami, które płatał każdy chłopak w tym wieku. Za to spojrzenie jego dziwnych oczu o złotych tęczówkach było źródłem wielu plotek. Przesądni obywatele unikali chłopaka niewiadomego pochodzenia przekonani, że lepiej się z nim nie zadawać. Tak daleko jak sięgał pamięcią, Dawid zawsze czuł się inny niż ludzie z jego otoczenia, ale nie potrafił wytłumaczyć, na czym ta inność miałaby polegać. To, że w samym środku nocy utwierdzał go w tym przekonaniu nieznajomy, który pojawił się nie wiadomo skąd, w gruncie rzeczy go nie dziwiło. Od dawna spodziewał się spotkania, które coś przed nim odkryje. - Dlaczego mówi pan, że jestem inny?
- Ponieważ wiem o tym.
- Skąd pan może o tym wiedzieć?
- Powiedziałem przecież – odparł mężczyzna zniecierpliwionym tonem – że obserwuję cię już od dawna.
- To niczego nie tłumaczy.
- I wcale nie mam zamiaru czegokolwiek ci tłumaczyć.
- W takim razie niech pan sobie znajdzie kogoś innego, kto będzie chronił pańskie Miasto!
Dawid miał już odejść, ale Listar wyszedł z cienia i chwycił chłopca mocno za ramię. Kaptur ześlizgnął się i ukazała się twarz o cerze zaskakująco białej niczym kreda i oczach czerwonych jak rubiny.
Dotknięcie długiej, kościstej, bardzo ciepłej dłoni sprawiło, że młody Londyńczyk aż podskoczył z wrażenia.
- Jeśli się zgodzisz, dam ci nieśmiertelność.
- Jest pan diabłem?
- To, kim jestem, nie ma najmniejszego znaczenia. Więc jak? Zgadzasz się czy nie?
- A gdzie to pańskie Miasto?
- Póki co ze mną. Jeśli jednak zgodzisz się być jego opiekunem, przeniosę Miasto do twojej głowy.
- Nie rozumiem tego, co pan do mnie mówi. Jak może pan cokolwiek przenieść do mojej głowy?
- Tego nie sposób wytłumaczyć – odparł Listar, podchodząc do Foxa.
Trzeba było nie lada odwagi, żeby nie wziąć nóg za pas na widok niepokojąco dziwnej twarzy Listara.
- Posłuchaj mnie – ciągnął mężczyzna, podchodząc jeszcze bliżej. – Miasto jest moje. Jestem jego panem i właścicielem. Nazywa się Kaguesna. Wszystko, co musisz robić, to czuwać nad nim tak długo, jak będę tego potrzebował. To może być pięćdziesiąt lat, dwieście, trzysta albo pięć tysięcy! Nieważne. Gdy wrócę, Miasto musi być takie, jak w chwili, gdy ci je po-wierzyłem, to znaczy nienaruszone i puste.
- W jaki sposób mam czuwać nad pańskim Miastem? – zapytał Dawid zbity z tropu.
- Sam musisz to odkryć.
- A jeśli którego dnia coś się stanie w tym pańskim Mieście, w jaki sposób będę mógł temu zapobiec?
- Sam musisz to odkryć.
- A jak pan sprawi, że stanę się nieśmiertelny?
- Za dwadzieścia pięć lat wrócę sprawdzić, czy wykonałeś zobowiązanie. Jeśli tak – dam ci nieśmiertelność. Jeśli nie – wyjmę Miasto z twojej głowy i dalej będziesz zwykłym śmiertelnikiem.
Listar ujął głowę Dawida w szkieletowate dłonie. Na mgnienie oka chłopak poczuł gorąco w skroniach, a potem dziwaczna postać rozpłynęła się w mroku. Młody Anglik drżąc, naciągnął rękawy swetra, żeby zagrzać zesztywniałe z zimna dłonie, podreptał chwilę w miejscu, żeby rozruszać odrętwiałe stopy. W końcu zdał sobie sprawę z tego, że nie ma tu już czego szukać, i ruszył w drogę.
Zastanawiał się nad tym, co mu się przydarzyło, gdy nagle w jego umyśle pojawił się dziwny obraz: niebieskawa plama pośrodku czarnej przestrzeni. Zafascynowany stanął w miejscu i zamknął oczy. Wtedy ujrzał coś niewiarygodnego. Coś, czego nigdy przedtem nie widział. Coś, czego nie mógł sobie nijak wytłumaczyć. Dawid Fox zrozumiał, że od tej chwili Kaguesna jest w nim.

niedziela, 9 maja 2010

Czarodzieje

Weź suszone oko traszki, żabi skrzek i pióro orła; wrzuć do tygla i mieszaj, mieszaj... Albo w wersji bardziej eleganckiej można ten proces nazwać poszukiwaniem kamienia filozoficznego. Tak czy inaczej proces pisania ma w sobie coś z magii.
Chyba żaden świadomy autor nie pisze dla siebie. Owszem gna go jakaś dziwna potrzeba opowiadania innym przeróżnych historii, podzielenia się pewnymi myślami, ale przytomny autor nie ma chyba złudzeń, że pisanie to tylko część procesu. Bez czytelników ani sam autor ani jego pisarstwo po prostu nie istnieją. Więc autor miesza te flaki w tyglu, aż coś wymiesza.
Czytelnik chętnie daje się uwieść. Jeśli ktoś lubi czytać, gna go ciekawość innych światów, innych myśli, innego spojrzenia na sprawy, to daje się omamić. Ba! Nawet bywa, że wpada w zachwyt. To ciekawy proces. Kiedy sięgam po książkę nieznanego mi autora - a dzieje się tak albo całkowicie przypadkiem (bo mi się spodobała okładka, przeczytałam w księgarni notatkę z tyłu okładki i "coś" zaiskrzyło), albo wpadła mi w oko recenzja, albo ktoś mi książkę polecił, bo jego zachwyciła, staram się nie mieć żadnych oczekiwań. Gna mnie ciekawość. Oczywiście wiem, czy sięgam po książkę popularno-naukową, sensację czy fantastykę. Ale bez względu na gatunek chcę się dać porwać autorowi.
Trzeba przyznać, że autorzy metody mają wymyślne. I nie cofną się przed niczym, żeby nas wplątać w swój świat. Podlegamy dobrowolnej - czasami bardzo przyjemnej - manipulacji. Czarują nas samą fabułą, albo postaciami, na które zaczynamy reagować emocjonalnie: tego lubię, a tego nie, ten mnie wkurza, a tego bym przytuliła, ten mi imponuje przenikliwym umysłem, a tego bym po prostu zatłukła gołą pięścią, takie to bydlę!
Jeśli tak patrzycie na bohaterów powieści, to znaczy, że autor owinął Was sobie wokół małego palca :)
Na takich "owijaczy" trafiłam kilka razy w życiu. I na pewno Wy również. Niedawno Pieprz pisała (ale chyba nie tutaj, tylko na moim jaskiniowym blogu o skandynawskiej autorce sensacji, kryminałów thrillerów?). Gdzieś ją zapodziałam, a miałam wielką ochotę poznać jej pisarstwo, tak zachęcającą to brzmiało. Przypomnisz Pieprzu?
Krajan pytał o to, co mogę polecić. Oczywiście zależy od gatunku. Ale zdaje się wszyscy, którzy tu zaglądają mają dość szerokie spectrum zainteresowań. Poza "moimi" pisarzami ;) (i niezawodnym na mokrą wiosnę Stephenem Kingiem) pamiętam, że piorunujące wprost wrażenie zrobiła na mnie Wielka Dama fantastyki, Ursula Le Guin. I ją śmiało polecam w całej rozciągłości ;)
Jestem pewna, że każdy z Was miałby coś ciekawego do polecenia. Byłoby miło i myślę z pożytkiem dla nas wszystkich.