środa, 30 czerwca 2010

Kilka myśli, bynajmniej nie złotych...

Zanim Was rzucę ponownie w wir przygód upiorów i naszej abstrakcyjnej rzeczywistości, która niejednego normalnego człowieka przyprawia codziennie o ból głowy, podzielę się (a co!) kilkoma obserwacjami, które mi ostatnio czemuś towarzyszą. Na temat literatury rzecz jasna.

Kiedy sobie łażę po księgarniach albo grzebię w internecie (pracowicie jednocześnie usuwając z poczty spam: książki na lato w cenie promocyjnej blablabla...) to widzę, że właściwie królują książki autorów o nazwiskach brzmiących zdecydowanie z angielska. I to w każdym, śmiem twierdzić gatunku. Polacy właściwie znani są z tego, że się zwyczajnie snobują na pewnych autorów, ale kto i kiedy powiedział, że najlepsi to Amerykanie? Jest kilku dobrych, można nawet zaryzykować twierdzenie, że proporcjonalnie do ilości piszących będzie jak w totolotku: im więcej skreślonych kuponów, tym większa szansa trafienia. To jednak zupełnie - rzecz jasna moim prywatnym zdaniem - nie oddaje jakości samej literatury ani nie świadczy o talencie autorów. Amerykanie są dobrzy w wielu dziedzinach, ale bez przesady!

Ba! Pamiętam, jak się np sprawy miały w fantastyce, zanim pojawił się Sapkowski. Nie było ani jednego polskiego pisarza fantasy! Oczywiście takiego, który, by się liczył. I uważam, że to wcale nie jest kwestia braku talentu, tylko grymaszenie wydawców, którzy oceniają książki na podstawie "co się łatwo sprzeda". Bo jest znane, bo ludzie reagują na znane nazwiska, bo niechętnie sięgają po nowe, bo nawet badziew znanego autora łatwo im wcisnąć.

Ludzie nie są jednak tacy głupi i potrafią odróżnić dobrą książkę od złej... chyba, że nie da się im żadnej szansy i zatka rynek chłamem. Najchętniej angielskojęzycznym. To zjawisko zresztą perfekcyjnie funkcjonuje np w dziedzinie filmu. Proporcjonalnie oczywiście Amerykanie z ich kasą, studiami, dobrymi aktorami zawsze zrobią więcej lepszych filmów, ale dlaczego do licha nie można zobaczyć właściwie nic innego? Bo dystrybutorzy uważają, że to się sprzeda, a inne nie.
Na moje oko to jest jakiś syndrom Joli Rutowicz i jej koziorożca, czyli ocenianie odbiorcy znacznie poniżej jego możliwości intelektualnych, a nawet stanowczo poniżej średniej krajowej. I ta myśl obsesyjna: byle nie za ambitnie, bo się nie sprzeda, byle nie nowe, bo jak nie znają, to nie kupią.

Sporo prawdy jest w takim podejściu. Wiem o tym doskonale, bo choć wydaję takiego np. Patricka Senecala okrzyczanego kanadyjskim Stephenem Kingiem od kilku lat, to nie mam wątpliwości, że jednak nie jest on równie znany jak King i jeśli czytelnik się do niego nie przekopie, to w zalewie książek lepszych i gorszych, trudno mu dotrzeć do akurat tego autora.
Sama trafiłam na bardzo fajną pisarkę kryminałów z egzotycznej Islandii dzięki poczcie pantoflowej.

Nawet mi przyszło do głowy, że gdybym wydała polskiego autora pod angielskim pseudonimem literackim, to księgarze braliby jego książki chętniej niż nazwiska polskie i inne obce. A czytelnicy z większym zaufaniem próbowaliby "świeżego autora".
Kto się założy?

sobota, 26 czerwca 2010

Historia na razie jeszcze bez tytułu (3 cd)

Piękna majowa noc zawisła nad Dyrdymałami. Po ostatnich ulewach powietrze wciąż było wilgotne i ciepłe. Księżyc na niebie wypełnił się nieomal całkiem, co zapowiadało rychłe poruszenie wśród wilkołaków i podobnego tatałajstwa na ziemi. W blasku księżyca, leśną drogą mozolnie poruszał się cień objuczony innym cieniem uwieszonym na jego ramieniu.
- Weź się w garść, Alonzo. To, że jesteś artystą a ja zwykłym hrabiowskim parobkiem, nie znaczy, że będę cię niósł.
- A wiesz? Ja myślałem, że po śmierci, to się już nie można upić. Popatrz jak ten świat jest dziwnie urządzony.
- Sprawdzasz to już kolejny raz i nic się nie zmienia – burknął Stefan podciągnąwszy nieco wyżej towarzysza, któremu plątały się nogi.
- A gdzie zgubiliśmy wikarego?
- Już dawno poszedł spać. Chyba jest bardziej odpowiedzialny niż my.
- Ha! – zakrzyknął Alonzo. – Zobaczymy jak to z nim będzie po śmierci! Za życia to każdy mądry. Zatrzymaj się Stefan.
- Po co?
- Coś chyba słyszę.
Postąpili w ciszy jeszcze kilka kroków, nagle przytomniejsi i czujni. Początkowo nic nie było słychać, ale nagle z boku rozległ się plusk, jakby ktoś wpadł w grząski grunt i ciche przekleństwo.
- Co ty tu robisz? – wyszeptał Stefan.
- Ciiii – Sylvio położył znacząco palec na ustach wskazując głową w przestrzeń przed sobą, za pobliskimi zaroślami.
Alonzo oparł się drugą ręką o Sylvia i przechylił tak mocno, że omal nie upadł. Na szczęście wprawiony w bojach Stefan podtrzymał przyjaciela w samą porę.
- Ale co ciiii? – spytał nadal szeptem.
- Sam zobacz, tylko dyskretnie – uśmiechnął się Sylvio.
Stefan skierował przenikliwe spojrzenie na polankę.
Na niewielkiej wysokości nad ziemią unosił się lekko dziwny stwór. Stefan wytężył mocniej i tak przecież doskonały wilkołaczy wzrok i otworzył usta ze zdziwienia. W stworze rozpoznał splecione w uścisku dwa ciała: Agusi i Edwarda. Nie dość, że były splecione, to się w dodatku całowały. Trzej podglądacze wstrzymali oddech. Oddechy tamtych dwojga przeciwnie przyśpieszyły. Wreszcie Agusia złożyła główkę na ramieniu dhampira.
- Ach Edwardzie – szepnęła. – Gdybym mogła to opowiedzieć. Wszystkie dziewczyny w klasie by mi zazdrościły. Fruwać w ramionach prawdziwego wampira! Jak w filmie!
- Dhampira – sprostował Edward. – Wiesz, że mama była bibliotekarką.
- Nie psuj wszystkiego – fuknęła Agusia. – Wampir czy dhampir, wszystko jedno. Ważne, że jak w filmie.
Edward wylądował bezpiecznie na łączce i postawił Agusię w trawie. Mimo swoich ledwie siedemnastu lat dziewczyna mogła niejednemu zawrócić w głowie. Na widok krągłych piersi, długich, nóg, wielkich oczu i zmysłowych ust, człowiek czy upiór, każdy tracił głowę. Sylvio głośno przełknął ślinę.
- Kto tam jest? – wrzasnął natychmiast czujny Edward. – Czego tu szukasz, pętaku?
Już sunął niebezpiecznie szybko w stronę trójki podglądaczy, którzy nie mogli uciec ze względu na osuwającego się Alonza.
- Czołem – uprzejmie przywitał się Alonzo na widok rozsierdzonego dhampira. – Pójdziesz z nami na jednego?
W ciemnościach błysnęły kły Edwarda.
- Czy was kompletnie pogięło? Podglądacie nas?
- My właściwie nie – rzucił Stefan. – Tylko przechodziliśmy, ale on owszem – wskazał głową Sylvia.
- Co tu się dzieje? – spytała Agusia podchodząc bliżej.
- Słodka Agusiu – wyszemrał Sylvio – marnujesz czas z tym nieopierzonym dhampirem. Toż to nawet nie jest wampir, tylko jakiś mieszaniec. Spróbuj rozkoszy ze mną.
- Ty szujo! – ryknął Edward. – Chciałbyś co?
- A chciałbym – przytaknął Sylvio. – I ona by chciała, gdyby wiedziała, ile rozkoszy kobiecie dają inkuby – zmrużył piękne oczy i wodził spojrzeniem po Agusi.
Dziewczyna zadrżała i złożyła ręce na piersiach, a Edward natychmiast otoczył ją ramieniem.
- Chodź, odprowadzę cię do domu. Późno już i nie będziemy się zadawać z tymi zboczeńcami.
- O, przepraszam, jeśli już to jednym! – poprawił go Stefan mocniej podtrzymując Alonza.
Wytoczyli się wreszcie we trzech na drogę.
- Wierz mi Agusiu, warto spróbować – szepnął jeszcze Sylvio na pożegnanie – podpierając spitego wilkołaka z drugiej strony i cała trójka ruszyła raźno w stronę plebanii.

*

Inżynier zsunął nieco czapeczkę na tył głowy i podrapał się w czoło. Słońce wznosiło się coraz wyżej i dzień zapowiadał się upalny. Dobrze, że właściwe prace trwały w jaskini, miejscu zacienionym i przede wszystkim dyskretnym, ponieważ wykonanie tego zlecenia nie należało do najłatwiejszych.
Po odsłoniętym terenie między pasmem drzew, łąkami a skałkami krzątali się geodeci wytyczając teren pod nowy cmentarz. Wyposażeni w stosowne przyrządy dokonywali pomiarów. To na nich miała się skupić uwaga, gdyby ktoś się zanadto interesował pracami na skałkach. Z tych prac inżynier zdawał sprawę proboszczowi Mątwickiemu. Zaś w jednej z jaskiń dyskretnie prowadził odwierty w poszukiwaniu cennego surowca. Czy ktoś z was, drodzy czytelnicy, próbował kiedyś dyskretnie robić odwierty? Inżynier żałował, że się zgodził, ale propozycja była bardzo intratna. No i tłumaczył sobie, że gdyby on się nie zgodził, to fuchę dostałby ktoś inny. Po co marnować taką okazję? W końcu nie ma w tym niczyjej krzywdy, uspokajał sumienie. I miał z tym spory kłopot.
Podszedł do młodego człowieka pochylonego nad planem rozłożonym na prowizorycznym stole i obciążonym na rogach polnymi kamieniami dla pewności, że nie odfrunie.
- Nie spieszcie się za bardzo. Pracujcie dokładnie – powiedział.
Młody spojrzał zdziwiony, ale nie dyskutował z szefem.
- Jasne, panie inżynierze. Wszystko dokładnie i bez pośpiechu.
Inżynier spojrzał mu przez ramię, oglądając plany, a potem przeniósł wzrok na pozostałych pracowników. Nagle spojrzał na nogawkę spodni i potrząsnął energicznie nogą. Obejrzał starannie nogawkę, potem podniósł głowę do nieba, znów spojrzał na nogawkę i dla pewności wierzgnął raz jeszcze na oczach zdziwionego pantomimą młodego pracownika.
Fafuś drapał energicznie trawę wszystkimi łapami na przemian w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku i satysfakcji z pomyślnego załatwienia potrzeby. Pąccy przyglądali się pupilowi rozbawieni tą zemstą zza grobu. Wprawdzie takie zachowanie nie byłoby dobrze widziane na salonach, ale przecież nie byli na salonach, a i pewne konwenanse wydawały się niewiele warte po śmierci. Inżynier stanowczo nie zyskał ich sympatii. Właśnie spojrzał raz jeszcze na nogawkę spodni, lecz tym razem się pochylił i strzepnął dłonią spodnie. Powąchał dłoń i strzepnął raz jeszcze. Wreszcie wyprostował się i odchrząknął.
- Zajrzę do ciebie później – oznajmił pracownikowi i ruszył w kierunku jaskiń, gdzie trwały główne prace.
Hrabiostwo postanowili mu towarzyszyć, żeby się na własne oczy przekonać o prawdziwości doniesień Edwarda. Poza tym bawiły ich miny inżyniera, który najwyraźniej wyczuwał ich obecność, choć nie widział. Ale komu przychodzi do głowy, że może być w biały dzień obserwowany przez duchy? Inżynierowi w każdym razie nie przyszło.
W jaskini było całkiem widno, sucho i przyjemnie. Nietoperze akurat spały, a ich spokoju nie zakłócali pracujący tu w skupieniu ludzie. Pod ścianą na stoliku stał otwarty laptop. Gdyby hrabiostwo się znali na analizie rezonansu akustycznego i potrafili prawidłowo odczytać wyniki, to by wiedzieli, że właśnie pod tą jaskinią znajdowało się prawdopodobnie największe źródło ropy. W miejscu wyznaczonym obliczeniami stała dziwna, niewielka maszyna. Wyglądała trochę jak kosmiczny pająk wzrostu człowieka. Groźnie połyskiwała metalowymi, solidnym odnóżami wbitymi w grunt. W centrum maszyny znajdowała się złota tulejka, a właściwie gruba rura wbita w grunt. Urządzenie wydawało ciche dźwięki. Czasem słychać było głośniejszy chrzęst i pająk wypluwał część zmiażdżonej i wyjętej na powierzchnię masy skał.
- Jak tam? – spytał inżynier.
Jeden z mężczyzn spojrzał na niego znad maszyny i dumnie wypiął pierś.
- W dziesiątkę! – oznajmił. – Technologia kosmiczna, mój własny wynalazek. Za jakieś dwa, trzy dni przebijemy się pewnie do pierwszej warstwy.
Inżynier kręcił głową z podziwem.
- Niesamowite! I że tak cicho pracuje, no, no. Ciekawe jak wielkie jest to złoże.
- Pewności nie ma, ale z analizy danych wynika, że może być po byku. Jeszcze się okaże, że to największe złoże w Polsce. A jeśli łączy się w głębszej warstwie z innymi...
Inżynier rozmarzył się na samą myśl o przyszłym stanowisku i tarzaniu się w pieniądzach do końca swoich dni.
- No dobrze, to wiercimy dalej, ale musimy się zwijać. Potrzebny nam wynik.
- Jasne, szefie! Się zrobi.
Inżynier podrapał się tym razem z satysfakcją w czoło, odwrócił na pięcie i przeszedł na wylot przez hrabiostwo stojące tuż za jego plecami. Poczuł dreszcz i otrząsnął się z dziwnym uczuciem, że coś jest nie tak, jak być powinno. Spojrzał podejrzliwie na nietoperze, by się przekonać, czy przypadkiem nie mają nic wspólnego z tym niemiłym wrażeniem, ale zwierzaki spały spokojnie zwieszone głowa w dół. Inżynier zerknął na zewnątrz. Widział z daleka, że młody pracownik wytyczający nowy cmentarz dyskutuje z jakąś babinką, a w dodatku od strony miasteczka nadjeżdżał ktoś na rowerze. Zdecydowanie należało unikać ciekawskich. Albo pacyfikować, skoro już się pojawili. Inżynier ruszył do boju.
Nie zdążył dotrzeć do młodego, który miał zresztą całkiem zadowoloną minę przyjmując jakieś smakołyki przyniesione przez babinkę. Już wołał kolegów i najwyraźniej szykowali się do przerwy śniadaniowej. Drożdżówka babki Maćkowiakowej z całą pewnością warta była przerwy. Inżynier musiał się chwilowo obejść smakiem i miał nadzieję, choć nikłą, że młodzi nie zmiotą wszystkiego do ostatniego okruszka.
Tymczasem podjeżdżał komendant miejscowej policji. Inżynier rozpoznałby go z zamkniętymi oczami i z daleka. Był to najbardziej znany komendant w całym województwie choćby z tego powodu, że nigdy żaden z podwładnych nie zgłosił go do plebiscytu Złotej Pały. To, że w Dyrdymałach posterunek był niezbyt wielki liczebnie w niczym nie umniejszało zasługi komendanta Tokarskiego.
- Dzień dobry – przywitał się uprzejmie komendant zsiadając z roweru.
- Dzień dobry – odparł równie uprzejmie inżynier salutując do czapeczki i wciągając brzuch łypnąwszy na nienaganną sylwetkę Tokarskiego.
Komendant wskazał brodą młodych.
- Jak idą pomiary? Trzeba się zwijać, żeby proboszcz mógł jak najszybciej przenieść cmentarz.
- Oczywiście. Staramy się, ale sam pan wie, że to trudny teren. Tu łąki, tam skałki... ale rzecz jasna zwijamy się, jak w ukropie. Wszystko idzie zgodnie z planem.
Komendant pokiwał głową i spojrzał na jaskinię.
- A tam?
- Co tam, panie komendancie?
- Co robicie w jaskini?
- Aaaa, w jaskini? W jaskini mamy sprzęt, bazę, ekipę badawczą. Uzgodnione z ekologami.
- Tak, wiem – komendant szedł już w kierunku grupki młodych prowadząc rower.
- Dzień dobry, Maćkowiakowo – przywitał się. – Witam panów,
- Dzień dobry, dzień dobry. Może się pan komendant poczęstuje?
- A z przyjemnością – sięgnął po porcję ciasta.
- Matko! Jaki on przystojny – jęknęła Tamara dając szturchańca w bok babce Maćkowiakowej.
- Hy – stęknęła babka i wymamrotała, - Co tu wieś robisz? A pódźże!
- Co mówicie babko? – komendant wbił bielutkie zęby w kruszonkę.
- A nic, kochanieńki. Wiesz ja tak sobie czasem gadam...
- Do siebie?
- Do kwiatków, do drzewek, motylków...
- Gadajcie sobie babko, byleby wam ciasto zawsze takie pyszne wychodziło.
- Bardzo pyszne – przytaknęła ochoczo reszta towarzystwa.
- Moja żona – wyznał komendant – to wspaniała kobieta, ale piec nie potrafi za grosz.
- Jego żona? – warknęła Tamara. – Ma żonę?
- Ano, wszyscy wiedzą. Ale za to dzieci macie piękne i mądre, takie aniołeczki – pochwaliła babka.
- Oj tak. Dzieciaki wspaniałe, choć może nie całkiem aniołeczki – komendant z dumą wyprężył pierś.
- A dużo tego ma? – spytała Tamara znowu szturchając babkę w bok.
- Chłopak na schwał – odpowiedziała babka masując bok – a dziewczynka śliczna po mamusi.
- A żeby ich! – syknęła Tamara mściwie.
- A ty, jaki masz z tym problem? – mruknęła babka pod nosem.
- Słucham? – spytał komendant.
- Mówię, że niejeden ma problem z dzieciakami, a komendant może spać spokojnie.
- Toteż śpię – roześmiał się Tokarski.
- No, na mnie już pora – babka postanowiła nie przedłużać rozmowy. – Zwłaszcza, że następny gość wam się tu szykuje.
Spojrzeli wszyscy w kierunku, który babka wskazała ruchem głowy. Faktycznie w obłoku lekkiego kurzu polną drogą sunął ku nim piękny terenowy samochód.
- Zawada! – jęknął inżynier.
- Ciekawe, co go tu sprowadza – mruknął komendant.
Młodzi spojrzeli po sobie, dokończyli ciasto i sięgnęli szybko po narzędzia.
- To my wracamy do pracy, panie inżynierze.
- Tak, tak – inżynier machnął ręką. – Wracajcie. A ja tu będę przyjmował wycieczki.
Komendant spojrzał na niego z ukosa.
- Znaczy nie rozumiem, po co tu Zawada – inżynier wzruszył ramionami.
- Zaraz się pewnie dowiemy – komendant machnął do babki, która oddalała się w stronę plebanii. – Zaczekajcie no chwilę! Chcę was o coś spytać.
Komendant odwrócił do inżyniera.
- Proszę przytrzymać na chwilę rower. Dosłownie na momencik, zaraz wracam.
Ruszył dziarsko do babki. Przeszli jeszcze kilka kroków, jakby komendant chciał się upewnić, że nikt nie usłyszy ich rozmowy i odezwał się ściszonym głosem:
- Dochodzą mnie słuchy o dziwnych zjawiskach na cmentarzu i w mieście. Czy jako kobieta wiedząca babka coś przypadkiem słyszała?
Tamara nadstawiła pilnie ucha wpatrzona z zachwytem w komendanta.
- A o czym niby? – upewniła się babka.
- Ludzie widzą podobno różne rzeczy – komendant postanowił mówić bezpośrednio. – Ale nie wszyscy i nie zawsze.
- A bo one się nie wszystkim i nie zawsze pokazują – babka pokiwała głową patrząc mu prosto w oczy.
- Czy waszym zdaniem ma to związek z powodzią i tym, że część grobów została zniszczona?
- Jasne jak słońce! – oznajmiła babka z całym spokojem. – Nieumarli potrzebują schronienia. Wie o tym nawet ksiądz proboszcz.
Komendant przyglądał się babce poważnie.
- Daleki jestem od wiary w gusła i zabobony. Ale wydarzyło się ostatnimi czasy sporo rzeczy, których nie potrafię wyjaśnić logicznie.
Babka spojrzała z zaciekawieniem. Komendant zadał pytanie wprost:
- Wiecie coś o tym babko?
- O zaświatach? Niejedno, kochanieńki. Wiem też, że nasze upiory nie są złe, ale jeśli ktoś ich pozbawi spokoju, mogą się zdrowo wkurzyć i nabruździć żyjącym. Tak już to jest. My się nie mieszamy do ich świata, one się nie mieszają do naszego. Ostatnio równowaga została zakłócona. Sporo ciekawskich się pojawiło w naszej okolicy, szperają, szukają... Wiesz, o czym mówię? – spojrzała pytająco na komendanta.
Ten skinął głową i machnął ręką, bo poczuł lekkie muśnięcie na szyi. Babka spojrzała karcącym wzrokiem na sukuba, ale Tamara, nic sobie z tego nie robiąc, lubieżnie liznęła komendanta raz jeszcze w ucho.
- Proszę mnie informować dobrze? Gdyby się babka czegoś dowiedziała. Nie zależy mi na drakach w naszym mieście. Było spokojnie i niech tak pozostanie.
- Dobrze, kochanieńki. Obiecuję – wskazała ręką w stronę jaskiń. – Jeszcze jednego ciekawskiego tam przyniosło. Musi chodzić o grubszą sprawę.
- Tak – powiedział komendant w zadumie. – Zajmę się tym. Do zobaczenia.
- Bądź zdrów – pożegnała się babka i wymierzyła koszykiem cios w Tamarę.
Komendant odwrócił się i ruszył szybko skontrolować sytuację. Stanowczo zbyt wiele osób interesowało się nagle tą okolicą. Coś tu śmierdziało i Tokarski postanowił się dowiedzieć, o co w tym chodzi.

*

Zawada bębnił niecierpliwie palcami po biurku pani naczelnik.
- W każdym razie Pąckiewicz nie przywiózłby tutaj swojego księżowskiego tyłka, gdyby nie chodziło o naprawdę duże pieniądze. A młody krząta się koło jaskiń już od czasu tych nietoperzy. Niby chodzi mu o ochronę, ale... kto go nie zna, ten go kupi. No i ten cały ich inżynier! Jest jak bull terier. Na pewno coś ukrywa. Nawet Tokarskiego nie wpuścił do jaskini. Fakt, że komendant się nie pchał specjalnie, ale już ja wiem swoje!
- Nie martw się, miasto przecież uczestniczy w przenoszeniu cmentarza. Trzymamy rękę na pulsie. To nie jest prywatne przedsięwzięcie.
- Ale oddaliście wykonanie i nadzór prac temu hrabiczowi!
- Bo jaskinie są pod ochroną, a młody ma fundusze. Ale to przecież nie znaczy, że nie będziemy wiedzieć, co się tam dzieje – naczelnik uśmiechnęła się, wyciągnęła stopę pod biurkiem i oparła ją o kolano Zawady.
- Mówię ci – Zawada masował stopę – tam się coś kroi. Czuję to przez skórę. Już dawno przecież była mowa o pokładach ropy, ale nikt w to nie wierzył.
- Badania kosztują duże pieniądze. Pozwól się tym zająć Pąckiewiczowi. Nie stracisz na tym, kochanie. Pamiętaj, że pozwolenia nie biorą się z księżyca. Niech się młody wykaże. Jeszcze nie ma wyników, nic nie jest przesądzone. Tymczasem jest cmentarz do przeniesienia.
- Też niezły pieniądz.
- Daj coś zarobić mojemu mężowi – naczelnik roześmiała się i szarpnęła nogę do siebie uderzając się boleśnie kolanem o biurko, bo rozległo się pukanie i sekretarka, nie czekając na zaproszenie, zajrzała do gabinetu.
- Pan przewodniczący Zielonego Gumiaka prosi o dwa słowa!
- Ile razy mam ci powtarzać, że trzeba zaczekać, aż usłyszysz „proszę”, zanim wejdziesz?
Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem.
- To może wejść? – spytała.
Zawada podniósł się z krzesła, a pani naczelnik dyskretnie założyła but.
- Proś.
Młody Pąckiewicz rzucił Zawadzie surowe spojrzenie, gdy mijali się w progu gabinetu.

piątek, 25 czerwca 2010

Historia na razie jeszcze bez tytułu (3)

Maćkowiakowa pochyliła się nad parującym rondelkiem. Dosypała garść przypraw i mieszała łyżką obserwując pływające po powierzchni oczka tłuszczu, gdy usłyszała pukanie w okienną szybę. Z jasnej kuchni ledwo można było odróżnić gościa stojącego w mroku, więc babka przysunęła twarz do szyby. Jurna Anka kiwała dłonią na powitanie.
- No wchodźże, wchodźże – Maćkowiakowa wpuściła Ankę i już miała zamykać drzwi, kiedy jakiś szary cień pisnął przyciśnięty w progu. – A ty tu czego?
Wąpierz Szymon wyszczerzył nieśmiało kły, ale Anka już go przepychała przed siebie.
- Babko trzeba mu pomóc. Przez tę powódź się poparzył. Wymyło go za dnia. Zaproście go.
Babka wytrzeszczyła na nią oczy.
- Czyś ty kobieto całkiem rozum postradała? U nas na wsi to się takie paskudy kołkiem osinowym przebijało! Czy dobrodziej wie, co wyczyniasz?
- Nie wie – szczerze przyznała Anka. – Nawet chyba nie wie, że my je wszyscy widzimy. Wikary to myślał na początku, że wino mszalne jakieś lewe, ale już się przyzwyczaił. Popatrzcie no na niego – wskazała ruchem głowy na Szymona, który czym prędzej schował kły – nie żal wam? A pamiętacie, jak wam pomógł w zeszłym roku odpędzając urzędników, którzy chcieli wykazać, że nie spełniacie norm unijnych na zbieranie ziół?
- Co prawda to prawda. Urzędnicy gorsi od wąpierza. A podejdź no tu, niebogo. Niech ci się przyjrzę. Tfu, paskudny jesteś jak licho, ale przyłożymy ci maseczkę z babki, może co pomoże.
Szymon spojrzał nieufnie.
- Bo ja wiem, czy babka się powinna przykładać – powątpiewał. – Moja uroda chyba nie jest najważniejsza.
- Brzydki i głupi. Z babki lancetowatej przyłożymy.
Drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie i do kuchnia wpadła nastolatka, a za nią młodzieniec o bladym obliczu i zaczesanej na oko czarnej czuprynie.
- Dobry wieczór! – zawołała dziewczyna i dodała. – Gości prowadzimy!
Do kuchni wpłynęli sunąc nad podłogą hrabiostwo Pąccy, za nimi wkroczył martwiec Wiktor i jego wierny ghul niosąc pieczołowicie słoik.
- Witajcie babko – przywitali się uprzejmie goście.
- Witajcie, witajcie. Nie wiem, co was dziś tak naniosło, ale podobno gość w dom, Bóg w dom. A ty jesteś nareszcie – babka Maćkowiakowa powitała zjawy i wnuczkę. – Przynieś no Agusia ze spiżarki słoiczek z maścią z babki. Może i ciebie wysmarujemy przy okazji – babka spojrzała na młodzieńca krytycznym okiem.
- Mnie nic nie jest – odparł stanowczo. – Ale mam dla was taką nowinę, że spadniecie ze stołków!
Towarzystwo patrzyło bez słowa w oczekiwaniu na sensację.
- No? I co? – spytała po chwili milczenia Anka.
- Mów nareszcie, w końcu po to nas tu ściągnąłeś – dodał hrabia.
- Otóż było tak.
Edward Kulesiak, sekretarz przewodniczącego miejscowej organizacji ekologicznej Zielony Gumiak nabrał głęboko powietrza do płuc.
- Odbierałem pocztę szefa i rzuciłem okiem. Jak zwykle, bo przecież czasem przychodzą do nas informacje wymagające natychmiastowego działania. Jak te o bobrach, albo o nietoperzach, które mieszkały w naszych skałkach.
- Mieszkają – zauważył Wiktor.
- Hyhyhyhy – ucieszył się ghul wpatrzony w słoik, który trzymał w ręku.
- No właśnie! I z tej korespondencji wynika, że podczas prac geologicznych prowadzonych już wcześniej na skałkach, a teraz podjętych na nowo, bo trzeba będzie przenieść cmentarz na tamtą stronę, znaleziono ropę!
- Naftową?
- Naftową. Nie wiadomo jak wielkie złoża, bo czemuś przewodniczący Pąckiewicz prowadzi prace bardzo dyskretnie. I jakoś nie wydaje mi się, żeby dbał o nietoperze. Ostatnio tajemniczy się zrobił i ma same sekrety. Przeznaczył spore fundusze organizacji na badania skałek. Ale konkretów żadnych jeszcze nie ma. A on nawet sam pisze listy, żebym nie zaglądał zbyt często do jego komputera!
- To u nas może być wielkie bogactwo. Ksiądz będzie jak ten szejk, bo teren kościelny – zauważył hrabia.
- Co mówisz? Mątwicki przyzwoity człowiek – strofowała go hrabina. – Całkiem nie jak ksiądz.
- A jednak młody sprowadził stryja Pąckiewicza. Wszyscy go widzieliśmy. A to nie wróży nic dobrego! Niby potomek, ale czasem strach się przyznać – zasępił się Pącki.
- Może odzyskają majątek rodowy za tę ropę? – hrabinie aż zabłysły oczy.
- A na co ci to, moja duszko? – spytał hrabia.
- Wrócimy do pałacu! Straszyć legalnie!
- Aaaa – hrabia machnął ręką – przecież i tak robisz co chcesz. A jak urzędników nie będzie, to jaka radość ze straszenia?
- Jeśli ta ropa rzeczywiście jest na skałkach, to tu się zrobi bardzo niespokojnie – stwierdził Wiktor.
- Hyhyhyhy – wtórował mu ghul stukając palcem w słoik.
- Co tam masz? – hrabina przysunęła się do ghula, który natychmiast zasłonił rękawem swój skarb. – Nie chcesz, to nie pokazuj.
Hrabina wzruszyła ramionami i już sunęła w kierunku rondelka.
- A co tu babko warzycie? Jakaś czarodziejska mikstura?
- Nie wierć się – babka strofowała wąpierza, który koniecznie chciał się odwrócić do hrabiny. – Nic tam nie ma ciekawego dla was, upiory. Rosół gotuję.
- A jeśli Amerykanie przyjadą nas wyzwalać? – zasępiła się Anka, która na bieżąco śledziła wydarzenia w kraju i na świecie.
- Tylko ich brakowało w Dyrdymałach – zauważył Szymon krzywiąc się pod mazią z babki.
- Albo się ekolodzy przykują do skałek w obronie nietoperzy – zauważył Wiktor, który także był zagorzałym obserwatorem życia politycznego i społecznego.
- Byłoby co wziąć na ząb – rozmarzył się wąpierz Szymon.
- Hyhyhy – przytaknął ghul ochoczo.
- W każdym razie – zauważył hrabia – powinno się o tym uprzedzić proboszcza. Może to nic takiego, a może wielka afera się szykuje. Jeśli nas pozbawią grobów, to wolę nie myśleć, co się z nami stanie.
Towarzystwo spoważniało. Sytuacja faktycznie nie była wcale do śmiechu. Wiadomo, że upiory bez miejsca spoczynku długo nie pociągną. A w takim razie to byłby koniec! Nieumarłych czekałoby nieistnienie! A w nieistnieniu wielka niewiadoma. Nawet ghulowi na samą myśl o niej wydłużyła się gęba i przestał się śmiać do słoika.
- A co tam właściwie masz? – spytała babka przerywając ciężką ciszę.
- Hyhyhy – ghul uśmiechnął się przymilnie i wyciągnął do niej słoik.
Babka wytarła resztki mazi o fartuch i wzięła naczynie do ręki. W środku siedziała wielka ćma z wizerunkiem trupiej czaszki na odwłoku. Była dość osowiała, ale poruszała od czasu do czasu włochatą łapą. Upiory podeszły bliżej, żeby obejrzeć skarb. Nawet zmorom zrobiło się trochę nieswojo na widok dziwnego stworzenia. Powietrze było gęste od emocji i tylko bąbelki tworzące się na maseczce Szymona wydawały od czasu do czasu cichutki bulgot. Jak grom z jasnego nieba rozległ się nagle głos ghula:
- Acherontia atropos – oznajmił z dumą.
Zebranym z wrażenia odjęło mowę.
- To mówi? – wydukała wreszcie hrabina.
Za to Maćkowiakowa wydawała się wzruszona.
- Zmierzchnica! – zawołała radośnie. – Dla mnie?
Ghul skinął energicznie głową.
- Niezastąpiona w magii. Bardzo skuteczna... – babka zawiesiła głos i spojrzała podejrzliwie na ghula. – Nie chcesz chyba, żebym ci zrobiła towarzyszkę?
- Nie! – krzyknęli zgodnie zebrani.
Ghul zatrzepotał rzęsami.
- Ty jesteś nieporozumieniem – wyjaśniła babka. – Pomyliłam się wtedy. Stara już jestem i roztargniona, niedowidzę, niedosłyszę. Sam zresztą widzisz, żeś niepodobny do innych ghuli. To krwiożercze trupojady. A gdzie tobie do trupojada. Ty byś nawet muchy nie skrzywdził. I całe szczęście.
Ghul zrobił smutną minę.
- No przecież mówię! – zawołała babka tryumfalnie. – Ghule nie mają emocji, a ty? Co chwila się mażesz. Ale to miłe z twojej strony, że mi ją przyniosłeś. Zmierzchnica potrafi różne czary wyprawiać. Kto wie, kiedy się przyda.
- Niech babka to wyrzuci, jeszcze babka coś przez dekoncentrację wyczaruje i kolejny dziwak nam tu przybędzie – zauważył Edward.
- Phi! – prychnęła hrabina. – Znalazł się krytykant. Zastanów się, co mówisz, młody człowieku, bo sam jesteś ani z tego ani z tamtego świata.
- Nie wyrzucę, to prawdziwy skarb i wielka rzadkość.
Babka odstawiła słoik na półkę i przykazała Szymonowi:
- A ty, zmyj to z siebie za dwie godziny. Prześpisz przyzwoicie jeden dzień w grobowcu i będziesz jak nowy!
- No to zbieramy się, późno już! – Anka zareagowała na delikatną sugestię. – Musimy pomyśleć, jak powiedzieć o wszystkim proboszczowi. Lepiej go uprzedzić, zanim nam kościół w rafinerię zamienią. Dobranoc, babko, i wielkie dzięki.
- Dobranoc, dobranoc – babka już wypychała gości za próg. – A ty gdzie? – zawołała do wnuczki.
- Zaraz wracam, tylko kawałek go odprowadzę – odparła Agusia wskazując na Edwarda.
- Naczyta to się głupot i potem takie skutki. Sagi jakieś... książę z bajki albo nieumarły im się marzy! Głupie te dziewczyniska teraz, jak nie wiem co – mamrotała babka. – A wracaj mi zaraz!

niedziela, 20 czerwca 2010

Historia na razie jeszcze bez tytułu (2 c.d)

- Proboszczu! Księże proboszczu!
Jurna Anka przeskakiwała przez kałuże i groby przedzierając się do skarpy nad rzeką, nad którą stał proboszcz Mątwicki. Proboszcz oderwał zatroskane spojrzenie od rzeki i ekipy sprzątającej, i spojrzał na rozemocjonowaną gospodynię. Na szczęście nie było powodu do paniki. Akcja przebiegała szybko i sprawnie. Więc skąd ten niepokój? Anka zatrzymała się przed proboszczem łapiąc oddech.
- Coś jedzie do nas i świeci jak cholera! Rydwan jakiś piekielny albo co.
- Oj, Anka, Anka. Pilnuj kobieto języka – strofował ją dobrotliwie.
- Niech się ksiądz sam przekona! – Anka wskazywała ręką w stronę drogi, skąd faktycznie coś połyskiwało jaskrawymi promieniami spomiędzy drzew.
Proboszcz podrapał się po policzku i ruszył w stronę kościoła. Mało miał kłopotów, teraz jeszcze jakieś nie wiadomo co. Rzucił okiem w prawo, gdzie zza przechylonego krzyża, który stał na mocno zniszczonym grobie wyglądała Monika. Strzyga patrzyła zmrużonymi złośliwie oczkami to na leśną drogę, to na proboszcza.
- A kysz – syknął Mątwicki bez większego przekonania.
- Że co? – dopytywała się Jurna Anka.
- Nic, nic, Nie zwracaj uwagi – proboszcz podkasał sutannę i stąpał ostrożne po błocie. – Za co mnie to spotyka? – biadolił pod nosem idąc po śladach Anki.
Jurna Anka tak naprawdę nazywała się Anna Jurna i była księżą gospodynią od czterech lat. Silna, zrównoważona, opiekuńcza, nie cackała się ani z losem ani z księdzem, ani tym bardziej z wikarym Pawlakiem, z którym sam Mątwicki nie zawsze sobie radził. Trzymała silną ręką całe gospodarstwo i nie straszne jej były żadne wyzwania. Potrafiła też skutecznie odstraszyć bardziej natrętnych parafian, za co proboszcz był jej w głębi duszy niezwykle wdzięczny. Nauczony doświadczeniem ufał Ance i nie podważał jej opinii. Zawsze się okazywało, że jej trzeźwy osąd sytuacji i szybkie decyzje były słuszne. Dlatego i tym razem podążał za Anką, bo skoro postanowiła, że tak trzeba, widać coś było na rzeczy.
Gdy wyszli oboje na leśną drogę prowadzącą do kościoła i niewielkiej plebanii, od strony miasta nadjeżdżał powoli dziwny – jak się proboszczowi zdawało – samochód, połyskujący w promieniach słońca. Całe szczęście, że przestało wreszcie padać. Pogoda dawała nadzieję, na uniknięcie dodatkowych kataklizmów i doprowadzenie cmentarza do ładu. Nie do pomyślenia, żeby się nieboszczycy poniewierali po okolicy. W dodatku te łazęgi pozbawione grobów powyłaziły na światło dzienne. Z wyjątkiem różnego wampirzego tatałajstwa, które się teraz kryło po zamkniętych grobowcach i pewnie pełzało w kościelnej krypcie szukając schronienia przed światłem słonecznym. Proboszcz nijak nie był w stanie zrozumieć, dlaczego potępieńcy szwendali się bezkarnie po kościele i żaden piorun w nich nie strzelał. Z tego, co czytał na ten temat, święte miejsce było dla nich niedostępne. Niestety miejscowe upiory zdawały się o tym nie wiedzieć. Woda święcona również nie robiła na nich wrażenia, choć wikary na polecenie proboszcza używał jej całkiem obficie. „Może była przeterminowana?”, pomyślał proboszcz i westchnął. Jego samego też się nie bały. W dodatku pokazywały mu się najbezczelniej w świecie. Ciekawe, dlaczego je widział?
Proboszcz Mątwicki stał na niewielkim placu, gdzie kończyła się droga i patrzył na podjeżdżające auto. Gdy pojazd stanął, otworzyły się drzwi i wyszedł zeń nie kto inny jak sławny na całe województwo, a może i dalej, ojciec Pąckiewicz we własnej osobie. Proboszcz starał się nie okazywać niechęci. Znał Pąckiewicza od wielu, wielu lat. Wychowali się razem w Dyrdymałach, ganiali po okolicznych lasach, łąkach i skałkach. Nawet razem trafili do seminarium duchownego, ale potem ich drogi się rozeszły. Pąckiewicza bardziej interesował biznes niż sprawy boskie, w czym nie byłoby nic złego, gdyby nie jego pazerność oraz wyjątkowe zakłamanie, które raziły prostodusznego proboszcza. Złość i zazdrość były jednak niechrześcijańskie, więc przywitał gościa z otwartymi ramionami udając, że nie widzi pierścienia, który Pąckiewicz wyciągał do niego trochę bez sensu i na pewno z przyzwyczajenia.
- Witaj, stary przyjacielu – zawołał radośnie gość zionąc koniaczkiem.
- Witaj, Zdzisiu.
Proboszcz odsunął się od ciężkiego krzyża wbijającego mu się boleśnie w brzuch przy tym szczerym uścisku.
- Co się sprowadza do mojej skromnej parafii?
- A tak wpadłem. Zobaczyć, co słychać. Wiem o powodzi i kłopotach. Pomyślałem, że może trzeba wspomóc starego druha?
- Pracą? – zainteresował się proboszcz.
- A choćby i dobrym słowem – odparł gość zacierając ręce. – Duże szkody?
- No trochę kłopotu jest – przyznał Mątwicki. – Ale już ekipy porządkowe wysprzątały prawie wszystko. Czeka mnie przeniesienie części cmentarza, umocnienie skarpy. I takie tam. Fachowcy powiedzą co i jak.
- A może przyślę ci moich fachowców? – ofiarował się z pomocą Pąckiewicz.
Mątwicki nie kwapił się z odpowiedzią. Wiedział z doświadczenia, że od tej pomocy może się później nie pozbierać, ale nie wypadało przecież odmówić tak obcesowo.
Pąckiewicz ujął go pod ramię i skierował w stronę przeciwną niż cmentarz. Wskazał dłonią skraj lasu przed nimi, łąki za lasem i pobliskie skałki.
- Tutaj będziesz przenosił cmentarz?
- Ano. Chyba tak. Trzeba się odsunąć od rzeki.
- Przejdźmy się – zaproponował gość prowadząc proboszcza pod ramię w kierunku łąk.
Mątwicki rzucił okiem na Jurną Ankę, która przyglądała się im podejrzliwie stojąc kilka kroków dalej i skinął do niej uspokajająco głową.
- Wstaw nam wody na herbatę i wyjmij ciasto – poprosił. – Zajdziemy po spacerze.
Anka odwróciła się na pięcie i ruszyła do budynku plebanii. Zza drzewa wyglądała Monika, która najwyraźniej podsłuchiwała rozmowę gościa z proboszczem. Mątwicki wykonał dyskretny ruch ręką, żeby odpędzić strzygę, lecz ta niewiele sobie z tego robiła. Szła kilka kroków z boku uważnie łowiąc szpiczastym uchem każde słowo. Zważywszy na doskonały słuch strzyg, nie miała z tym najmniejszego kłopotu. Proboszcz łypnął okiem na gościa, żeby sprawdzić, czy i on widzi Monikę, ale nic na to nie wskazywało. Pąckiewicz z szerokim uśmiechem patrzył przed siebie.
- Jeśli potrzebujesz przyjacielu – zwrócił się do proboszcza – mogę ci przysłać moją ekipę do prac geologicznych. Zanim tu przeniesiesz cmentarz trzeba zbadać teren. Młody załatwi wszystko od strony ekologicznej. Wiesz, żeby nie było kłopotów z urzędem.
Proboszcz starał się trzymać z daleka zarówno od urzędu jak i ekologów, ale musiał z nimi dobrze żyć. Na szczęście póki co nikt nikomu nie wchodził w drogę. Proboszcz musiał nawet przyznać, że urząd się spisał przy uprzątaniu cmentarza. Miał zamiar wziąć do pomocy miejscowego geodetę i bez wielkiej pompy przenieść te kilka grobów, których lokatorzy zresztą w większości i tak buszowali pomiędzy żywymi. Tak naprawdę, gdyby nie żywioł, proboszcz w ogóle by nie zauważył ich istnienia. Czasem padła gdzieś jakaś krowina albo zniknęło kilka kurczaków, ludzie chodzili niekiedy jakby trochę śnięci, ale zwalali to na karb niespokojnej aury. Tak było odkąd Mątwicki sięgał pamięcią.
- Co ty na to? Hm? – Pąckiewicz trącił proboszcza łokciem pod żebro.
- Pomyślę. I dziękuję ci, przyjacielu, za troskę.
- Drobiazg – zapewnił gość. – Geodeci mogą przyjechać już w tym tygodniu.
Proboszcz kiwał głową bez słowa. Znaleźli się na skraju lasu, a wyszedłszy na otwartą przestrzeń zobaczyli starą kobietę, która najwyraźniej czegoś szukała na łące. Towarzyszyła jej Mara. Zdążyła doprowadzić do ładu szykowną, koronkową suknię i teraz szła sobie najspokojniej w świecie zbierając kwiaty na łące. Pąckiewicz zmrużył oczy.
- To babka Maćkowiakowa? – spytał.
- Ano – potwierdził proboszcz.
- Co ta stara czarownica tu robi? Pozwalasz się jej tak panoszyć?
- Eee, nie jest ani groźna ani zła. Zbiera zioła i pomaga ludziom.
Mątwicki przypatrywał się gościowi ciekaw, czy usłyszy jakąś uwagę na temat Mary. Lecz Pąckiewicz najwyraźniej jej nie widział. „Tym lepiej”, pomyślał proboszcz patrząc jak przez łąkę kłusuje ku babce strzyga Monika.
- A ty gdzie tu, paskudo? – zawołała babka.
- Stara tak do nas? – oburzył się gość.
- Nie zwracaj uwagi. Ona czasem gada już od rzeczy. Wiek robi swoje. Wszystkich nas to czeka.
- To od tego, że pije te swoje zioła o północy skacząc na jednej nodze! – prychnął dostojny gość.
Strzyga zaglądała tymczasem do koszyka, żeby sprawdzić, co tam ciekawego babka zebrała. Babka szarpnęła koszykiem i machając ręką starała się odpędzić Monikę. Mara nie interweniowała wiedząc że Maćkowiakowa sobie ze strzygą poradzi. Ot zwykłe żarty. Nagle kosz zatoczył szeroki łuk w powietrzu i upadł niedaleko księżych nóg. Maćkowiakowa odwróciła się do lasu, gdzie stali duchowni.
- Oooo! Pochwalony! – zawołała donośnym głosem. – Widział ksiądz dobrodziej, jak paskuda rozrabia? Odkąd potracili groby biedactwa, trochę im się poprzestawiało pod sufitem.
Babka zataczała palcem kręgi przy skroni wskazując wymownie, że jej zdaniem miejscowe upiory sfiksowały. No tak! Proboszcza olśniło. Przecież babka Maćkowiakowa, choć już stara i trochę roztrzepana, miała kontakt z czarami i zaświatami od dziada pradziada. Tę umiejętność dziedziczyły wszystkie kobiety w jej rodzinie, o czym doskonale wiedziało każde dziecko w Dyrdymałach.
- O czym mówi czarownica? – zainteresował się gość.
Mątwicki westchnął.
- Nic takiego. Mówiłem, nie zwracaj na nią uwagi.
- O czym babko mówicie? – gość nie dawał za wygraną. – Komu się poprzestawiało? Co tu się wyprawia?
- Nic poza tym, że wąpory, wilkołaki i inne potępieńce woda wymyła i latają teraz niebożątka, bo nie mają się gdzie skryć – usłużnie wyjaśniła babka.
Mątwicki wzniósł oczy ku niebu. Jeśli chodzi o dyskrecję Maćkowiakowa była niezawodna.
- A? – Pąckiewicz spiorunował wzrokiem kolegę po fachu. – Babka bredzi, czy masz tu Złe? W domu bożym?
- Może nie tyle w domu bożym... – usiłował ratować sytuację proboszcz.
- Egzorcysty ci trzeba! – ryknął gość tak głośno, że strzyga i Mara zamarły w bezruchu. – Podejdź no tu dobra kobieto – wyciągnął pierścień do babki – i opowiedz mi, co widzisz. Co tu się panoszy?
Babka schyliła się po koszyk udając, że nie dostrzega pierścienia.
- Iiiii – połapała się, że chlapnęła ozorem za dużo – ja tu tylko kwiatki zbieram.
- A wąpory i wilkołaki? – gość nie mógł przepuścić takiej okazji.
- Wąpory to tylko kwiat paproci w nocy zbierają, ale wilkołaki czasem pomagają i w dzień, owszem – przyznała.
Proboszcz Mątwicki przygarbił się nieco. Monika i Mara słuchały z zapartym tchem. Gość spojrzał surowym wzrokiem na proboszcza.
- Prowadź na tę herbatę. Musimy poważnie porozmawiać, jak widzę. Tobie by się tu nie tylko geolog, tfu... znaczy geodeta przydał, ale i dyplomowany egzorcysta!
Popchnął Mątwickiego w kierunku plebanii.
- Mam wszystko, czego ci potrzeba, drogi przyjacielu. Nie opuszczę cię w potrzebie. Możesz na mnie liczyć.
Proboszcz Mątwicki przygarbił się nieco bardziej. Westchnął ciężko i razem ruszyli w stronę zabudowań.
Za ich plecami babka Maćkowiakowa tłumaczyła coś Marze i Monice, które były najwyraźniej niezadowolone z obrotu spraw.

*

Ojciec Pąckiewicz wytarł z ust resztki okruszków po cieście. Językiem wypolerował zęby, przepłukał herbatą i wstał od stołu.
- Dziękuję za gościnę, przyjacielu i powiadam: możesz na mnie liczyć! – zagrzmiał. – Mam papiery egzorcysty. Już niejednego diabła się wypędziło z szaraczków, to i z tym sobie poradzimy. A o miejsce pod cmentarz też się nie martw. Wystarczy jedno słowo twoje, albo biskupa i moja ekipa już tu jest.
Mątwicki kiwał głową.
- Nie fatygujmy jego wielebności.
- Ależ to dla mnie żadna fatyga!
- Miałem na myśli biskupa. Ja tu sobie z miejscowymi poradzę. Zapewniam cię, Zdzisiu.
- No jak chcesz! Ale przemyśl to jeszcze. Ja ci oferuję pełen pakiet usług!
- Dziękuję, przyjacielu. Z Bogiem, z Bogiem.
Wyszli przed budynek i wolnym krokiem wędrowali w stronę złotego rydwanu. Już na odchodnym Pąckiewicz pochylił się do ucha proboszcza:
- A urząd lepiej trzymaj z daleka. Wiesz, jakie teraz czasy. To sprawa kościelna. Nie może wyjść na jaw, że Złe się czai w świętym przybytku. Już i tak nas oskarżają o różne występki i szarpią dobre imię, nie szanują tradycji. We łbach się ludziom poprzewracało! Ujada pospólstwo na święte prawa i przywileje, nie podoba się gawiedzi! A to, że molestacje jakieś, a to, że polityka... a dawać na tacę po dobrawoli to nie łaska! Trzeba wyduszać każdy grosz! Fundacja mi podupada ostatnio przez te nieroby, co nie szanują namiestników Pana naszego! A sami nic tylko o seksie i o seksie. Nauk przedmałżeńskich nie stosują i stąd całe zło!
Pąckiewicz aż się trząsł z oburzenia. Proboszcz poklepał go uspokajająco po ramieniu.
- Jedź ostrożnie, Zdzisiu. Nie denerwuj się. Ja tu sobie poradzę.
- Mowy nie ma, żebym cię, przyjacielu zostawił samego w opałach! Ja tu wrócę niebawem!
Trzasnął drzwiczkami i ruszył z impetem.
Proboszcz patrzył w zadumie za złotym pojazdem sunącym niczym jeździec Apokalipsy. Jurna Anka i obie zjawy stanęły za jego plecami. Mątwicki odwrócił się do nich.
- Wzięłybyście się do jakiej pożytecznej roboty – westchnął ciężko.
- On nie odpuści, prawda dobrodzieju? – spytała Anka.
Proboszcz potrząsnął tylko smutno głową.

*

Nad ogrodem zamku w Dyrdymałach zapadał powoli zmierzch. Ciepłe majowe powietrze parowało delikatnie w ostatnich promieniach słońca po rzęsistych opadach, które przemieniły tę spokojną okolicę w teatr zdarzeń gwałtownych i dziwnych. Jak to zwykle bywa w niespokojnym czasie, z zakamarków wyłaziły różne sprawy i sprawki dotychczas bulgoczące pod powierzchnią. Zmory snuły się po okolicy i za dnia i nocą, choć nie te same. Coś się szykowało w Dyrdymałach. Czuli to przez skórę panujący na urzędzie, zwłaszcza widząc zza firanek gorączkową krzątaninę potomka tutejszych hrabiów, a obecnego przewodniczącego organizacji ekologicznej. Nie bez znaczenia była też wizyta wielebnego gościa. Oj, nie wróżyło to dobrze miejscowym urzędnikom.

Hrabiostwo przechadzali się po parku. Ostatnie promienie słońca przenikały przezroczyste zarysy niegdyś cielesnych powłok. Niewprawne oko nie odróżniłoby ich od obłoków pary unoszących się nad trawami. Zdradzał ich może tylko nieco bardziej srebrzysty odcień i coś jakby ruchliwa chmurka biegająca wokół jaśniepaństwa. To duch Fafusia, polował na ostatnie koniki polne szukające w trawie przytulnego posłania na noc. Pąccy przechadzali się tak prawie od wieku. Hrabia lubił te magiczne chwile przed zachodem słońca. Były właściwie jedynymi, kiedy jego ukochana, ale nieco męcząca małżonka nie wypominała mu grzeszków i słabości. Pącki spojrzał z rozrzewnieniem na żonę, a ta poprawiła kokieteryjnie lok, który się wymknął z misternie upiętej fryzury. Taaaak. Mieli dobre życie. Śmierć może już nie tak zabawną, ale w końcu na każdego przychodzi jakiś koniec. Za to hrabia miał co wspominać. Uśmiechnął się pod wąsem do własnych wspomnień, a potem objął żonę ramieniem. Ona oparła głowę na leciutko wytartym rękawie aksamitnego stroju i wspomniała własną bujną przeszłość. Hrabiostwo uważali się za szczęśliwą parę nawet po śmierci. A może zwłaszcza po śmierci. W ich pięknym ogrodzie kropelki wieczornej mgły mieniły się kryształowo i tęczowo na źdźbłach trawy żegnając dzień, witając noc, królową sennych marzeń i mar wszelakich.

czwartek, 17 czerwca 2010

Historia na razie jeszcze bez tytułu (2)

Bugatti veyron w kolorze delikatnie podwędzanej sardynki zaparkował z fasonem na żwirku przed budynkiem ratusza w Dyrdymałach. Przed wojną był to pałac hrabiostwa Pąckich, ale już dawno temu przeszedł na własność państwa i gościł w swoich progach urząd miejski, bibliotekę oraz siedzibę organizacji ekologicznej Zielony Gumiak. Tę ostatnią wyłącznie ze względu na powinowactwo jej przewodniczącego Pąckiewicza z niegdysiejszym miejscowym hrabiostwem i z obawy władz, że a nuż młodemu, ambitnemu człowiekowi strzeli do łba, domagać się zwrotu majątku, jak mu radziła część rodziny. Tymczasem jednak Pąckiewicz urzędował w bocznym skrzydle pałacu. To właśnie on wybiegł rączo z budynku zapinając guzik od marynarki i kłusował w kierunku żwirowego podjazdu. Na widok samochodu nieco zwolnił tempa, ale już drzwiczki się otwierały, już stopa obuta w czarny sztylp stąpnęła stanowczo na żwirze, już za stopą podążała okazała reszta odziana w czarne spodnie, czarną marynarkę rozpiętą i odsłaniającą bogato zdobiony szlachetnymi kamieniami złoty krzyż. Skromna koloratka dopełniała wizerunku.
Gość stanął w całej okazałości i pieścił spojrzeniem budynek pałacu, trzeba przyznać bardzo starannie utrzymany przez urząd. Młody Pąckiewicz wytarł nerwowo lekko spoconą dłoń o spodnie i przypadł do pierścienia.
- Witaj, stryju!
- Daj spokój, młody. Jestem tu incognito. Ale pierścień możesz ucałować - dodał gość łaskawie.
- Incognito?
Pąckiewicz rzucił niepewne spojrzenie na veyrona, który lśnił niczym wielkie UFO przed urzędem miejskim. Gość zrozumiał.
- To prywatny – wyjaśnił. – Chodzi o to, że służbowy został na parafii.
- Aha. To zapraszam stryja do biura.
- Dawno nie byłem u ciebie. Pięknie tu, no, no. – gość wprawnym okiem szacował wartość budynków i przyległych terenów. – Muszę przyznać, że dbają urzędniki o naszą spuściznę.
Pąckiewicz przytaknął nie wdając się w dyskusję. Dreptał wokół gościa chcąc go jak najprędzej wprowadzić do biura, by uniknąć sensacji. Już widział, poruszenie za biurowymi firankami. „Trudno, pomyślał, i tak nie da się tej wizyty utrzymać w tajemnicy.”. Pogodziwszy się z faktami, uspokoił się wewnętrznie. Całe życie go uczono, że z losem się nie wygra, choć próbować czasem warto. Widać tak miało być. Otworzył pięknie rzeźbione drzwi, obok których widniała elegancka, emaliowana tablica z napisem „Zielony Gumiak” i przepuścił gościa.
- Nigdy nie myślałeś o zmianie nazwy, synu? – spytał gość.
- Nie, stryju. To kwestia tradycji. Wszak Zielony Gumiak widnieje w herbie Pąckich.
- Chyba kalosz!
- Z francuskiego „galoche”. To one przywróciły nasz ród do świetności gdyby nie fabryka ojca pra pra pra babki Pąckiej świętej pamięci... Szkoda gadać. Ale po wojnie przemianowano herb, żeby było bardziej ludowo, a mniej herbowo.
- Jak zwał, tak zwał.
Duchowny ze zrozumieniem skinął głową i przeparadował do kolejnych otwartych na oścież drzwi sekretariatu. Na jego widok stojąca tam prześliczna filigranowa blondynka runęła na kolana.
- Bądź pozdrowiony, Ojcze Wszechmocny!
- A tej co? – spytał gość odwracając się do młodego Pąckiewicza. – Głupia jakaś czy ateistka?
- Ojcze Geologu? – poprawiła się niepewnym tonem sekretarka, a jej usteczka wygięły się w podkówkę.
- Zrób nam kawę, proszę – Pąckiewicz próbował ratować sytuację.
- I podaj no, dziecko koniaczek. Znużonym podróżą – rzucił łaskawie gość wparowując do gabinetu przewodniczącego. – Noooo – stwierdził z satysfakcją moszcząc się w skórzanym fotelu za biurkiem – ładnie tu.
Obejrzał wszystkie przedmioty stojące na biurku, kilka poprzestawiał i rzucił życzliwszym okiem na krewnego.
- No dobrze młody. Nie będę tu siedział wieki całe, bo mnie interesy gonią. Wiesz, że nie mam czasu na duperele, muszę moich owieczek doglądać, żeby mi się nie zbiesiły. Mów! Jak się sprawy mają? Bo tu wiesz, trzeba przypilnować. Toż to interes jest taki, że trafia się raz na sto lat! Nie możemy przepuścić okazji.
- Oczywiście, stryju. Więc jest tak... Pamięta stryj te skałki kawałek za kościołem? Takie niezbyt wysokie, w sumie tam pusto, teren kościelny razem z cmentarzem i przyległą łąką.
Gość kiwnął głową na znak, że pamięta.
- U nas teraz wielka powódź była, jak stryj wie i pół cmentarza wymyło. Proboszcz Mątwicki musi pozbierać resztki nieboszczyków i przenieść groby. Najprawdopodobniej właśnie bliżej skałek, bo i gdzie miałby je przenieść? W każdym razie urzędowi się nie chciało pomiarów robić, a w dodatku tam mieszkają nietoperze pod ochroną, więc prace zlecili mnie. Że niby tacy dbający o ekologię, ale ja wiem, że nie chcą pieniędzy wydać. Już przy badaniach nietoperzy, dawniej, robiłem badania geologiczne i wyszło całkiem przypadkiem, że tamtejsze łupki mogą kryć w sobie złoża ropy. Teraz robiłem badania sejsmiczne, ale stryj wie, trzeba było dyskretnie.
Gość kiwnął głową na znak, że wie.
- Bo to przecież nie tylko proboszcz Mątwicki, ale i Zawada mógłby coś zwęszyć. A on wiadomo, bogaty biznesmen i trzyma z przewodniczącą urzędu. Rozumie stryj, ręka rękę myje.
Gość kiwnął głową na znak, że rozumie.
- No i są. Są te złoża jak nic. Trzeba ustalić dokładniej, jak duże. Pomyślałem w każdym razie, że może by tak wpłynąć na proboszcza. W końcu stryj zna władzę zwierzchnią, tereny należą do kościoła. Nie oddamy przecież naszych terenów, prawda? Starczy, że nam pałac zabrali swego czasu! – młody promieniował oburzeniem.
Gość uniósł dumnie głową na znak, że nie odda i walnął pięścią w stół.
- Młody! Masz rację jak cholera!
Sekretarka weszła cichutko do gabinetu i postawiła tacę na stoliku. Podawała filiżanki dymiące rozkosznym zapachem świeżo parzonej kawy. Pąckiewicz poderwał się i wyciągnął kieliszki z barku.
- Dziękuję ci, moje dziecko – gość łypnął w zgoła niedziecięcy dekolt filigranowej sekretarki i podał pierścień do ucałowania.
Dziewczyna przyklękła ofiarując tym sposobem widok z lepszej perspektywy i szepnęła cichutko:
- Na wieki wieków, ojcze Pogromco.
- No głupia jakaś wyjątkowo – zauważył gość – ale ładne z niej dziecko – dodał łaskawie.
Sekretarka wstała z klęczek i wycofała się dyskretnie za drzwi pozwalając mężom interesu na ustalenie strategii.
Przewodniczący Pąckiewicz ustawił kieliszki na biurku i zajął się butelką. Złoty płyn wypełnił do połowy szklane bąble spływając kaskadą po ściankach i kłębiąc się niczym wzburzona fala, zanim wreszcie ucichł na dnie. Gospodarz odstawił butelkę, zatarł dłonie i sięgnął po kieliszek.
- Zdrowie stryja!
- Dziękuję ci, synu – gość z wyraźnym zadowoleniem smakował koniak. – Zrobimy tak: ja się zajmę stroną duchową, czyli pogadam z biskupem o tym, żeby roztoczyć opiekę nad zniszczonym cmentarzem. Nie można tak zostawić kolegi w opałach z nieboszczykami rozniesionymi przez rzekę po całej okolicy. Twoja organizacja przejmie nadzór i wszystko będzie ekologicznie. Urząd trzeba trzymać jak najdalej, żeby się te sępy nie zwiedziały o interesie, bo na pewno będą nam szły w szkodę. Ja zmobilizuję wiernych do pomocy, ogłosi się w radiu, telewizji, prasie, zrobi się składkę, wyznaczy chętnych do pracy. Zawsze można włączyć fundację i podnieść abonament na telefony. Już moja w tym głowa! Ty tymczasem załatw odwierty, ale po cichu, wiesz. Nie od razu na wielką skalę. Tak, żeby nic nie było widać. Wymyśl coś i wyślij ludzi na te skałki. Musimy mieć kontrolę. A potem koncesję, jeśli będzie warto rzecz jasna.
Młody Pąckiewicz z entuzjazmem kiwał głową.
- Odwiedzę jeszcze dziś Mątwickiego i wybadam co on tam wie.
- Stryj zamierza jechać do kościoła tą bryką? – przewodniczący ekolog skinął głową w stronę podjazdu za oknem.
- A czemu nie? Niech widzi potęgę łaski!
- Proboszcz Mątwicki może tego nie pochwalać – zasępił się młody.
- A, co ty się znasz! Od wieków bogactwo robi wrażenie! Działało przez dwa tysiące lat, nie przestanie tak ot teraz!
- Stryj da potem znać coście ustalili?
- Spokojna głowa. Zadzwonię i powiem dokładnie co i jak. A ty – gość dopił koniak, wsparł się obiema dłońmi o biurko i podniósł z fotela – zorganizuj po cichu ekipę. Weź najlepszych fachowców i dyskretnie!
- Już mam. Tylko czekają na sygnał.
- Tym lepiej, synu.
Pąckiewicz odstawił kieliszek i śpieszył otworzyć drzwi przed stryjem. Wiedział, że kto pilnuje interesu, ten nie ma czasu na czcze pogaduchy. A stryj pilnował interesu aż furczało.
Na ich widok sekretarka zerwała się na równe nogi i już miała ucałować pierścień, ale duchowny przepędził ją ruchem ręki.
- Do zobaczenia, dziecko, daj już spokój z tymi pląsami. I lepiej nic nie mów! – dodał widząc, że otwiera usta, by się odezwać.
Dziewczyna zamarła wpół gestu, wpół słowa.
Podążając za stryjem w stronę samochodu, Pąckiewicz rzucił okiem na okna urzędu. Firanki opadły, a urzędnicy odskoczyli w głąb pokojów. Młody uśmiechnął się chytrze pod wąsem. Otworzył przed stryjem drzwi auta.
- To z Bogiem, stryju!
Duchowny umościł się na skórzanym siedzeniu i zanim zamknął drzwiczki, skinął jeszcze do krewniaka dając znak, by ten się zbliżył. Przewodniczący Zielonego Gumiaka pochylił się do rozmówcy.
- A ty, młody, pukasz z gumką czy bez? – spytał duchowny.
Pąckiewicz poczerwieniał i z emocji nie mógł złapać tchu.
- Ależ stryju!
- Daj spokój – stryj machnął ręką – przecież wiem, że to robisz. Chodzi mi o potomka.
- Stryj chce się dzielić dziedzictwem? – spytał Pąckiewicz jeszcze bardziej zaskoczony niż samym pytaniem o gumkę.
- Zaraz tam dzielić! Ale myślę o rodzinie. Jesteś już dwa lata po ślubie, młody, a przychówku nie widać!
- A bo myśleliśmy z Martusią...
- Baby nie są od myślenia! Wiesz, że święty Kościół nie pochwala gumek! Masz mi zrobić dziedzica, ku chwale naszej i Pana!
- Tak stryju, za chwilę – wybąkał Pąckiewicz.
- No! To bywaj! – gość wykonał niedbały gest jakby błogosławieństwa i uruchomił silnik. – Odezwę się do ciebie. A ty mi tu pilnuj wszystkiego!
I z tymi słowami ruszył.
Pąckiewicz patrzył za pojazdem, który odbijał promienie słońca tak mocno, że zwykłemu śmiertelnikowi mogło się zdawać, że patrzy na zjawisko jakieś cudowne. Gdy się odwrócił w stronę pałacu w oknach nie drgnęła już ani jedna firanka. Urzędnicy obserwowali go wyjątkowo dyskretnie.
Cieniasy, pomyślał młody i ruszył z powrotem do swojego biura zająć się sprawami nie cierpiącymi zwłoki.

Historia na razie jeszcze bez tytułu (1)

Woda płynęła szerokim strumieniem. Porywała za sobą bezlitośnie wszystko, co stanęło na jej drodze. Po dwóch tygodniach deszczu spływające z gór potoki zmieniły się w dziki żywioł, który niszczył, wyrywał, szarpał, tarmosił i porywał. Wały ziemne nic nie pomagały, mosty ledwo zipały pod naporem wściekłej, spienionej brei.
Mara spojrzała na swoją suknię zabrudzoną błotem. Delikatne koronki wyglądały jak psu z gardła wyjęte. Próbowała je choć trochę wygładzić i przyklepać na długich nogach, ale bez większego powodzenia. Nienawidziła wyglądać byle jak. Wiedziała, że nic tak nie dodaje kobiecie uroku jak ładny strój i pewność siebie. Teraz przynajmniej jeden element odpadał. Trudno, trzeba będzie coś z tym zrobić. Wyjęła z błota pantofelek i z westchnieniem rozejrzała się wkoło. Część grobów była zdewastowana. Walały się wieka albo drzazgi po wiekach od tych tańszych, tandetnych trumien, ale nie było widać mieszkańców cmentarza. Czyżby się pochowali w grobowcach bogaczy albo w krypcie?
Nagle z tyłu znad samej skarpy rozległ się przeraźliwy wrzask i dało się słyszeć skwierczenie. To skwierczał wąpierz, który wypełzł nieopatrznie na powierzchnię, albo zostały wymyty. Nie było co do tego pewności. W każdym razie nie powinien był się pokazywać na zewnątrz, bo choć ciągle padało, noc jeszcze nie nastała. Jazgocząc paskudnie i dymiąc wąpierz pędził w kierunku jednego z dwóch najokazalszych grobowców w nadziei, że tym razem jeszcze zdoła uratować swój nędzny nieżywot. Mara patrzyła za nim ze złością i pomyślała, jaka to straszna szkoda, że nie skomli tak ta wredna, ruda Lamia, która się zawsze starała odbić któregoś z jej kochanków. Lamii jednak nie zagrażało światło dzienne. Może chociaż woda zniszczyła i jej sukienki?
Mara stanęła na imponująco długich nogach. To im przede wszystkim zawdzięczała zainteresowanie mężczyzn. a także wiotkiej talii, jasnej skórze, prawie przezroczystej, długim, czarnym włosom i powłóczystemu spojrzeniu. Spowijała ją atmosfera zmysłowości, zagadki i obietnicy. No i Mara pchała się do łóżka. Taką miała naturę, a tej prawie żaden mężczyzna nie potrafił się oprzeć. To dlatego tracili dla niej głowy. Niektórzy dosłownie, jeśli Mara nie żywiła się przez dłuższy czas. Czasami najzwyczajniej w świecie zapominała się z głodu i wtedy chłeptała nieco zbyt dużo. No cóż, shit happens, jak mawiał lord Drake. Ciekawe, gdzie był teraz ten domniemany Anglik z wyższych sfer.
Z obrzydliwym ciamlaniem Mara postąpiła kilka kroków. Pantofelki grzęzły w błocie i trudno było się poruszać po zazwyczaj spokojnym cmentarzu w Dyrdymałach, niewielkiej wsi, niegdyś należącej do hrabiego Pąckiego. To była jednak daleka przeszłość i nie należało nią sobie zaprzątać głowy zwłaszcza w obliczu szalejącego żywiołu. Żywioł tymczasem szalał jak nigdy wcześniej, odkąd Mara, siódme dziecko rejenta i panny z dobrego domu, oddana w dzieciństwie na nauki do szkoły prowadzonej przez zakonnice, a potem żona miejskiego rajcy, ale przede wszystkim kochanka prawie całej męskiej części rady miejskiej, zeszła z tego świata i zamieszkała w miejscowych zaświatach, a konkretnie na cmentarzyku w Dyrdymałach. O ile już wcześniej cmentarzyk nie był specjalnie okazały, to teraz brakowało go w dobrej jednej trzeciej. Leżący na skarpie nad zwykle nieszkodliwą i spokojną rzeczką, był częściowo podmyty. Skarpa urywała się gwałtownie, a w dole burzyła się spieniona i brudna woda. W zapadającym zwolna zmierzchu było widać coraz gorzej, ale Marze się zdawało, że dostrzega jakieś kości. Pewnie nieboszczyk, który dokończył żywota i zamiast się cieszyć urokami zaświatów, pozwolił się pożreć robakom. Nie warto było teraz rozważać, czy to lepsze rozwiązanie, czy też gorsze niż to, które spotkało Marę i kilku innych umrzyków. Należało ich raczej odnaleźć i to szybko, bo deszcz nie ustawał. Jeśli tak będzie wymywać cmentarz, to co się z nimi stanie? Mara chwyciła pantofelki w garść i przytrzymując koronkową suknię utaplaną błotem ruszyła dziarsko w kierunku budowli z kamienia.
Dwa kamienne grobowce stały obok siebie w tej lepszej części cmentarza. Oba piętrowe nie wiedzieć czemu, zupełnie, jakby nieboszczyk nie miał nic lepszego do roboty, jak ganiać po piętrach. Właściwie musiałby latać, bo schodów nie było. W sumie chodziło tylko o rozmiar, o przewagę. Choćby i po śmierci. Obaj fabrykanci konkurowali między sobą przez całe życie i – o, ironio! – ten, który zmarł jako drugi, miał wreszcie szansę na większy grobowiec niż imponująca budowla chroniąca doczesne szczątki jego odwiecznego konkurenta i wroga. Tak to sprawiedliwości stało się zadość, a zmagania obu wielkich mężów i ich ambitnych rodzin przeniosły się w zaświaty. Zyg, zyg marcheweczka. Jedyny pożytek z grobowców był taki, że umarlacza społeczność cmentarza w Dyrdymałach mogła się tam spotykać nie strasząc okolicznych mieszkańców włóczeniem się po nocy. Mara przeczuwała, że tym bardziej teraz, kto nieżyw, tam właśnie się schronił.
Pchnęła ciężkie, zdobne okuciami drzwi do grobowca. Powitało ją radosne szczekanie Fafusia, białego szpica świętej pamięci hrabiny Pąckiej. Również Fafuś wyglądał mniej elegancko niż przez ostatnie dziewięćdziesiąt lat. Sierść miał zmierzwioną i posklejaną, ale humor psinie dopisywał jak zwykle.
- Fafulki moje, wracaj do pańci! – hrabina unosiła się nad posadzką ze szczotką w ręku. – Wyczeszemy futerko, nio, nio, malutki.
Hrabia uniósł delikatnie brew. Szanowna małżonka okazywała czułość swojemu pupilkowi w sposób nieco egzaltowany, ale hrabia już dawno zdążył się do tego przyzwyczaić. Hrabina była w ogóle niezwykle życzliwą osobą, choć czasem lubiła wetknąć szpilę. Westchnął tylko pogodzony z losem i uśmiechnął się do Mary.
- Witaj, moja droga. Jesteśmy prawie w komplecie.
Mara potoczyła spojrzeniem po obecnych. Poza hrabiostwem był tu wąpierz Szymon, którego dopiero co widziała skwierczącego na cmentarzu, martwiec Wiktor i jego wierny ghul, ruda Lamia, Sylvio, który najwyraźniej szykował się do wyjścia, strzyga Monika zajęta piłowaniem swoich ptasich szponów i Tamara, wyjątkowej urody sukub. Mara lubiła Tamarę, choć była ona dla niej konkurencją, ale miała łagodny charakter, jeśli nie liczyć podsysanych z krwi młodzieńców i była miła wobec własnego gatunku. W przeciwieństwie do Lamii. Mara z przyjemnością zauważyła, że suknia Lamii była równie sponiewierana przez wodę i błoto jak jej własna. Choć tyle!
- A gdzie Stefan i Alonzo? – spytała Mara.
- Ten nicpoń Alonzo znowu wyciągnął Stefana na wódkę – odparł zatroskany hrabia. – Wykończy mi nieboraka pijaczyna przeklęta.
- Gdyby Stefan nie chciał pójść, to by nie szedł – zauważyła chłodno i logicznie hrabina. – Zawsze same z nim kłopoty. Ostatni do roboty, pierwszy do kieliszka. Nie wiem po co go trzymasz.
- Już go nie trzymam od dobrych dziewięćdziesięciu lat – odgryzł się hrabia.
- A Drake? – Mara nie lubiła, kiedy Pąccy się kłócili w obecności innych upiorów. Uważała to za brak ogłady.
- Nie widzieliśmy go od trzech dni – stwierdziła hrabina wyczesując starannie sierść swojego pupilka.
- Kiedy ja go widziałam ostatni raz – włączyła się do rozmowy Monika – usiłował przekonać proboszcza, że należy mu się miejsce w krypcie.
- I co? – zainteresował się Szymon, który również uważał kościelną kryptę za miejsce godziwe i bezpieczne dla wampira.
- Zapomnij – ucięła Monika. – W proboszcza Mątwickiego jakby sam diabeł wstąpił. Wrzeszczał jak szalony, biegał z kropielnicą i groził, że sprowadzi egzorcystę, żeby wreszcie położyć kres bezhołowiu umarlaków. O nas tak mówił, wyobrażacie sobie?
- Ba! Właściwie trudno mu się dziwić – zauważył przytomnie martwiec Wiktor.
- Yyyyyy – przytaknął inteligentnie ghul.
- Tak czy inaczej mamy poważny problem. Nasze groby są zniszczone, połowa cmentarza zniknęła i proboszcz będzie musiał zrobić z tym porządek. My tymczasem zostaliśmy na lodzie. Na pomoc gminy raczej nie mamy co liczyć, a mój majątek już dawno temu uwłaszczony – podsumował gorzko hrabia.
- Chyba miałeś na myśli mój majątek? – rzuciła kąśliwie świętej pamięci małżonka.
Hrabia machnął tylko ręką.
- Trzeba się ułożyć z proboszczem. W krypcie jest dużo miejsca i każdy znajdzie dla siebie przytulny kąt. No chyba, że się przeniesiemy do pałacu. Ale wtedy przyjdzie nam mieszkać z samym urzędem.
- To nie jest takie złe rozwiązanie – zauważyła Lamia. – Będzie dostęp do świeżych urzędników.
- Wolę ich dopadać po zmroku. – zauważyła Monika. – Tam strasznie dużo ludzi się plącze przez cały dzień. Hałasują, łażą. marudzą. I nie lubię, kiedy wrzeszczą na mój widok. To mnie stresuje.
Tamara ze współczuciem objęła paskudę.
- Nie przejmuj się, Moniko. Ludzie są tacy nieodpowiedzialni.
- W każdym razie musimy się zdecydować krypta czy pałac. Budowa nowego cmentarza chwilę potrwa. Potrzebne nam wygodne lokum, a tu się nie mieścimy i nie ma co tracić energii na daremne kłótnie. Osobiście jestem za kryptą – hrabia podniósł palec do góry.
- Ja w zasadzie też – przychylił się Wiktor de hrabiowskiej decyzji. – Ale może zaczekajmy z podjęciem ostatecznej decyzji, aż wrócą Alonzo i Stefan. Może i lord Drake znajdzie się do tej pory.
- No to tymczasem – wystrojony Sylvio wychynął z mrocznego zakątka. – Jak zdecydujecie, to mi powiedzcie tylko. Jestem za.
- Tak ci spieszno? Może raz zostaniesz i wysilisz mózgownicę? Głową też czasem można popracować, a nie tylko ganiasz za tymi babami – hrabia czuł się w obowiązku strofować młodego.
- O, przepraszam. To dama a nie baba. Zaniedbywana mężatka ściślej rzecz biorąc – fuknął urażony Sylvio. – A mnie wzywa obowiązek i natura podróżnika!
- Taaa. To ta natura doprowadziła cię tu, gdzie jesteś. Gdyby mąż nie wrócił wcześniej z podróży, to może twoje kosteczki już by dawno popłynęły z nurtem rzeki, a ty nie szwendałbyś się po nocach za babami – zauważył Wiktor.
- Hyhyhyhy – ucieszył się ghul.
- Paszła, tępa pokrako – rzucił Sylvio zakładając bardzo szykowną skórzaną kurtkę. – Wracam szybciutko. Na pewno i tak niczego nie wymyślicie do tego czasu.
Kiedy Sylvio otworzył drzwi grobowca, do wnętrza wdarł się kolejny podmuch wiatru i strugi deszczu. Fafuś szczeknął z dezaprobatą.
- Jak ich spotkam w mieście, to powiem, żeby szybko wracali na naradę – rzucił jeszcze Sylvio i zamknął ciężkie drzwi.
Na chwilę w grobowcu zapanowała cisza i słychać było tylko szelest przypalonej skóry łuszczącej się z wąpierza Szymona. W tej ciszy szelest brzmiał irytująco.
- Może powinieneś zajrzeć do babki Maćkowiakowej? – zauważyła niby to życzliwie Lamia. – Da ci jakiejś mikstury i przestaniesz się łuszczyć.
- Tak, żeby mnie zamieniła w ghula? – Szymon poczuł się wyraźnie urażony propozycją. – Babka już stara, wszystko jej się we łbie miesza. Myli formuły, mikstury, zaklęcia. Nie chcę być jak ten tu idiota.
Wskazał ruchem brody na ghula.
- Yyyyy – zauważył trupojad widząc, że zebrani skierowali na niego swoją uwagę.
- Nie ma się co kłócić. Teraz musimy być zwarci i solidarni – przemówił hrabia.
- Niby słusznie – zauważył Wiktor – ale gadasz pan hrabia jak jaki związek zawodowy a nie jaśnie pan.
- Nie ma się co czepiać szczegółów – prychnął hrabia.
Zaś hrabina natychmiast skorzystała z okazji:
- Zawsze miał socjalistyczne ciągoty. Ledwo obroniłam majątek za życia.
- Może właśnie dlatego cię w końcu utłukli i majątek odebrali – zauważył hrabia z przekąsem.
- Pfff... – Pącka wzruszyła ramionami.
- Ja też bym wolała kryptę – odezwała się Mara ucinając kłótnię i wracając do tematu. – Niepostrzeżenie się nie da, Trzeba się zastanowić, jak proboszcza Mątwickiego przekonać.
- Może Alonzo zrobi nowe witraże? A my wyremontujemy kościół?
Tamara miewała czasem dziwne, ale trafne pomysły. W końcu Alonzo był artystą i to zdolnym. Stoczył się przez pijaństwo, teraz jednak nie groziło mu, że stoczy się jeszcze bardziej. A nawet jako nieboszczyk lepiej znosił działanie alkoholu. Może po śmierci odnajdzie swoją drogę artystyczną?
- Rozpije wikarego na amen – zachichotał Szymon. – Ale warto spróbować.
Świst wiatru na zrujnowanym cmentarzu przybrał na sile, a w niewielkim okienku grobowca zatrzęsły się szybki z grubego szkła. Przynajmniej te, które się jeszcze uchowały. Nawet tu słychać było szum wody niewinnej niegdyś rzeczki, która przemiesiła się w rwący żywioł i zabierała ze sobą wszystko, na co natrafiła po drodze.
Mieszkańcy cmentarza w Dyrdymałach musieli się mocno spiąć, jeśli chcieli przetrwać wściekły atak Matki Natury.

środa, 9 czerwca 2010

Szkarłatny Anioł (5)

MONTREAL, 18 LIPCA 1995 R.

Po przedramieniu Novaka spływały strużki krwi. Malarz zanurzył koniec pędzla w największej z nich, po czym zaczął nakładać krew na długie włosy postaci na obrazie, nad którym pracował. Na dziesiątym obrazie.
Do wernisażu pozostały tylko dwa dni. Ostatnie płótno nie zdąży wprawdzie wyschnąć, ale Jimmy będzie towarzyszył ekipie przewożącej dziesięć dzieł i osobiście zajmie się najmłodszym dzieckiem.
Rozległ się dzwonek telefonu.
Kilkadziesiąt godzin przed „wielkim dniem” – przewidując, że Evelyne Dufort da znak życia – Jimmy ponownie włączył aparat. Podniósł słuchawkę.
- Tak?
- Co pan robi, Novak? Stukałam do pańskich drzwi cztery razy w tym tygodniu!
- Nikomu nie otwierałem.
Agentka westchnęła z irytacją.
- Na jakim etapie jest pańska produkcja? – zapytała nie-cierpliwym tonem.
- Kładę ostatni akcent na dziesiątym arcydziele.
- Przestrzegał pan paragrafów dziesiątego i jedenastego w przypadku każdego z nich?
- Z całą rozkoszą.
- Znakomicie. Dwóch ludzi przyjedzie po pańskie obrazy w czwartek rano. Około dziewiątej.
- Wszystko będzie gotowe.
- Do widzenia, Jimmy.
Po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. Novak za-palił papierosa i przełożył kasetę Nine Inch Nails na drugą stronę. Chwycił butelkę whisky, stojącą na rogu stołu, i stwierdził, że wreszcie może sobie pozwolić, by odetchnąć chwilę świeżym powietrzem. Zdarł płótno przybite do drzwi balkonowych i westchnął z ulgą. Był już wieczór. Nie zniósłby jasności dnia.
Odblokował zamek i wyszedł na balkon w jeansach, z nagim torsem i na bosaka. Delikatna bryza gładziła jego skórę poplamioną kobaltowym błękitem, sjeną i karminem. Sądząc po spokoju, jaki panował w uliczce, musiała być już późna noc.
Wypił kilka łyków alkoholu, po czym oparł się o rampę balkonu. Krew na jego przedramionach zaczęła już krzepnąć. Odkąd kompletnie się odizolował, nie obwiązywał nadgarstków chustkami, ponieważ nie widział takiej potrzeby.
Po kilku dniach przebywania w samotni Jimmy odkrył nową metodę pojenia się krwią. Zamiast za każdym razem nacinać skórę na nowo, wystarczyło otworzyć zębami ranę z poprzedniego dnia. A jako że „wypijał się” kilka razy dziennie, nacięcie nie miało czasu się zasklepić, co znacznie ułatwiało zadanie.
Od początku okresu intensywnej pracy również kilka razy dziennie się masturbował, za każdym razem snując fantazje na temat Szkarłatnego Anioła.
- Po wernisażu – pomyślał na głos.
Musiał znów zobaczyć tę kobietę, która bez przerwy nawiedzała jego myśli.

*

Martin oglądał telewizję, kiedy usłyszał hałas na balkonie Novaka. Czy to możliwe, żeby artysta wystawił nos ze swojej nory dwa dni przed terminem? Młody blondyn ruszył szybko do lodówki, wyjął z niej dwa piwa i wyszedł na balkon. Malarz faktycznie opuścił swą samotnię.
- Hej, Jimmy! Napijemy się piwa?
Novak odwrócił się i wykonał zapraszający gest, zachęcając sąsiada, by dołączył do niego. Chwilę później Martin usiadł obok Jimmy’ego, który zwiesił nogi za balkon, trzymając butelkę Black Label między udami.
Nie chcąc ponaglać malarza, który wydawał się tkwić w dziwnym letargu, Laberge odczekał chwilę, zanim rozpoczął rozmowę. Przełknął łyk zimnego piwa. Zauważył, że twarz Novaka jest zwrócona w jego stronę, że malarz go obserwuje.
- Jesteś pierwszą osobą, którą widzę od trzech tygodni – powiedział Jimmy głosem dziwnym i schrypniętym.
Z wymizerowaną twarzą i trupią cerą Novak wydawał się jeszcze bardziej ponury niż na początku okresu izolacji. Najdziwniejsze było to, że jego tęczówki, zwykle czarne jak atrament, miały teraz połyskującą barwę szafiru, a w świetle latarni na włosach malarza pojawił się jasnopopielaty odrost, tworzący wokół jego twarzy efekt halo.
- To twój naturalny kolor?
- Co?
- Farbujesz włosy na czarno?
- Tak. I co z tego?
- Nic. Nie wiedziałem. Jestem po prostu zdziwiony. A oczy?
- Czarne szkła kontaktowe. Niebieski to mój naturalny kolor. Ale kiedy maluję, mam to wszystko gdzieś.
Onieśmielony blaskiem intensywnie niebieskich tęczówek Martin spojrzał na przedramiona Jimmy’ego. Lewe było pokryte bliznami. Na prawym, poza różowymi śladami po nacięciach, dostrzegł dwie strużki krwi, płynące z szerokiej rany.
- Nadal pijesz własną krew?
Laberge’a szczególnie interesował temat, do którego nie miał wcześniej okazji wrócić w rozmowie z Novakiem. Ten zaś uniósł rękę, żeby ją lepiej było widać w świetle latarni.
- Wierzysz w wampiry, Martin?
- Dlaczego? Myślisz, że jesteś jednym z nich?
- Myślisz, że zwariowałem?
- Nie, ale...
Jimmy przysunął twarz bardzo blisko do twarzy sąsiada.
- Od tygodni nie śpię wcale. Również od wielu tygodni nie jem. Zwracam jedzenie. Mogę przełknąć tylko wodę, alkohol i sok pomarańczowy. Żyję w półmroku i nie wiem, czy zniósłbym teraz światło dzienne, co chwila przyciskam usta do rany i...
Novak przerwał wyjaśnienia i przytknął usta do przedramienia. Zębami otworzył ranę i zaczął z niej pić krew. Laberge milczał. Chciałby poczuć głęboką awersję do tej makabrycznej, niespokojnej istoty, jednak kiedy usta o czerwonych wargach oderwały się od rany, poczuł gwałtowne pragnienie, by pocałować Jimmy’ego. Może po to, by sprawdzić, jak smakuje krew? Może po to, by go zrozumieć, a może z jakiejś innej przy-czyny, do której wolał się przed sobą nie przyznawać.
Jakby to, co wydarzyło się przed chwilą, było całkiem zwyczajne, Novak przesunął językiem po ustach, zlizał z nich resztki krwi i mówił dalej, zapalając papierosa.
- Znałeś kiedyś normalnego człowieka, który by robił takie rzeczy?
- Nie – odpowiedział Martin bardzo cichym głosem zaniepokojony, że mógłby powiedzieć coś, co nie spodoba się fascynującej postaci, jaką był Novak.
Zdobył się jednak na pewną hipotezę.
- Spędzasz czas na malowaniu. To pewnie wytrąciło cię z równowagi. Może zatrułeś się oparami farby albo jakichś innych produktów? To by mogło wyjaśniać, dlaczego się dziwnie zachowujesz.
- Gadasz, co ci ślina na język przyniesie. Robię do od dawna. Od dawna wącham te wszystkie farby, więc powinienem już dawno zbzikować.
Lekki podmuch wiatru przesunął długie pasma splątanych włosów Jimmy’ego na jego nagie plecy.
- Nie wiem, co się ze mną dzieje, Martin. Wydaje mi się, że przeżywam okres transformacji, że takie jest moje przeznaczenie i że nie mam wyboru. Nie wiem, co to przyniesie w ogólnym rozrachunku, ale mam nadzieję, że pewnego dnia pomoże mi lepiej zrozumieć, kim jestem i dlaczego nigdy nie zachowywałem się tak jak inni.
Novak rzucił na wpół wypalonego papierosa na dół przez balkon.
- Chciałbyś zobaczyć obrazy na wystawę?

środa, 2 czerwca 2010

Szkarłatny Anioł (4)

MONTREAL, 26 MAJA 1995 r.

Novak otworzył oczy. Gdy się ostatecznie przekonał, że jest u siebie w pracowni i leży na fiołkowym, puchowym, rzuconym bezpośrednio na podłogę materacu, który służył mu za łóżko, zdołał się wreszcie poruszyć. Najpierw się zastanawiał, dlaczego jego ręce i dół brzucha są pokryte mnóstwem brunatnych plam, a gdy zobaczył tors przecięty pięcioma długimi, prawie równoległymi śladami, zmarszczył brwi.
Usiadł na skraju materaca, zapalił nocną lampkę i wziął do ręki paczkę du maurier, która leżała na starym głośniku przerobionym na stolik. Z papierosem zwisającym w kąciku warg Novak dotykał piersi, mając nadzieję, że w ten sposób przypomni sobie wydarzenia, które się przyczyniły do powstania skaleczeń. Lecz nic takiego nie nastąpiło.
Gdy wypalił papierosa, wyprostował długie ciało i przeciągnął się leniwie. Kilka minut później wyszedł spod prysznica, założył czarne dżinsy i skórzane buty.
Jimmy poczuł pragnienie, poszedł więc sprawdzić, czy nie znajdzie czegoś w lodówce. Znalazł litr soku pomarańczowego i zaczął pić prosto z kartonu. Opróżnił go kilkoma łykami, lecz ze zdziwieniem stwierdził, że wcale nie zaspokoiło to jego pragnienia. Wyjął ze zlewu najmniej brudną szklankę, opłukał ją i napełnił wodą. Napełniał ją tak jeszcze trzy razy. Gdy wreszcie odstawił szklankę prawie zasapany po tej ilości wypitych płynów, poczuł się bardzo dziwnie.
Doszedł do wniosku, że trochę świeżego powietrza dobrze mu zrobi. Zgarnął opróżnioną do połowy butelkę Jacka Danielsa, która leżała na ziemi obok jednej ze sztalug, podszedł do tylnych drzwi i otworzył je na oścież. Blask słońca uderzył niczym piorun. Jimmy wydał z siebie długi jęk, a butelka whisky wyślizgnęła mu się z rąk i rozbiła. Jego ciało wpadło w drgawki. Novak osunął się na kolana przed drzwiami. Czuł przeszywające, koszmarnie bolesne skurcze. Wreszcie legł na ziemi, wyjąc z bólu. Kawałki potłuczonego szkła wbiły się w jego ręce.
Mniej więcej dwie minuty później atak się skończył i ból ustał równie gwałtownie, jak się pojawił. Chociaż serce waliło, a ciało było poranione i zlane potem, Novak powoli odzyskiwał panowanie nad sobą. Po prawej stronie na podłodze widział prostokąt światła dochodzącego z zewnątrz.
Podczołgał się mozolnie aż do skraju drzwi. Gdy wsunął ramię w snop światła, odczuł skurcz, ale zdołał trzasnąć drzwiami, zanim ból stał się nie do zniesienia. Leżąc znów w półmroku pracowni, poczuł się trochę lepiej, nadal jednak bardzo niepewnie. Co się z nim działo?
Wreszcie Jimmy pozbierał się na tyle, żeby wstać. Wyrwał z ciała największe kawałki szkła, nie odczuwając przy tym żadnego bólu, i patrzył, jak krew spływa mu po rękach. Ogarnęła go dziwna chęć, żeby ją zlizać. Próbując odpędzić dziwaczne pragnienie, poszedł do łazienki, obmył twarz i ręce zimną wodą. Stojąc nad zlewem, przyglądał się sobie w lustrze.
Był zaskoczony. Wbrew temu, czego się spodziewał, jego spojrzenie było żywe i błyszczące. Wyglądał na kogoś w doskonałej formie.
Wrócił do materaca i zaczął szperać w stercie papierów, która w ciągu tygodni zdążyła narosnąć obok głośnika. Na koniec znalazł to, czego szukał. Kalendarz. Pod datą 23 maja był zapis: przyjęcie Deka.
Niejasne wspomnienie wieczoru zaczęło kiełkować w umyśle malarza. Poszedł sprawdzić godzinę na zegarze wieży stereo. Była 13.03. Przekonany, że coś nienormalnego dzieje się z cza-sem, zadzwonił pod pierwszy numer, jaki mu przyszedł do głowy.
- Dzień dobry. Tu Pawilon Sztuk. Słucham?
- Proszę mi powiedzieć, który dziś jest?
- Eeee... dwudziesty szósty maja, proszę pana.
Jimmy odłożył słuchawkę. Zdawało mu się, że pamięta imprezę u Deka, ale nie miał pojęcia, co się wydarzyło między tamtym wieczorem a chwilą obecną, czyli przez ostatnie sześćdziesiąt godzin. Czy to możliwe, żeby cały ten czas spał głęboko?
Zapalił jeszcze jednego papierosa i wrócił do kuchni. Znów chciało mu się pić.