piątek, 30 lipca 2010

Czarna Woda (2)

PENLOCKE


Różne dziwadła widywałem w Sensatrip, ale nigdy nie widziałem nikogo podobnego do istoty, która weszła tego wieczoru. Trąciłem łokciem ciastowatą rękę Buldoga, który odwrócił się w stronę drzwi tak szybko, jak mu na to pozwalały zwały tłuszczu. Nie byłbym w stanie powiedzieć, co wyrażało jego spojrzenie w tej chwili, ani zresztą w żadnej innej, ponieważ oczy Buldoga były wiecznie schowane pod krzaczastymi, czarnymi brwiami, które wyglądały jak okapy.
- W tych ciuszkach długo nie pożyje w naszej dzielnicy – stwierdził Buldog.
To detektyw Keen kiedyś tak ochrzcił Henry’ego. „Buldog” się przyjął, bo Henry miał rzeczywiście faflaste policzki i wystającą szczękę.
Ja się nazywam Randy. To znaczy gorący chłop. Nikt nie pomyślał, żeby mi dać jakiś przydomek, bo to imię pasuje do mnie jak ulał.
Istota miała na sobie obcisły fioletowy sweter, spod którego było widać płaski brzuch o niezwykle białej skórze. Długie nogi wystające spod czarnej winylowej spódniczki oblekał nylon. Ale bardziej niż to dziwkarskie przebranie fascynowała mnie fryzura. Długie, czarne włosy były zebrane na górze głowy w czarną skórzaną tulejkę, przebitą dwiema chińskimi pałeczkami w zielonym fluorescencyjnym kolorze. Istota wyglądała jak perwersyjny demon, który bardzo mi się podobał. A kiedy wspaniałe, ciemne oczy podkreślone cieniami napotkały moje spojrzenie natychmiast stwardniałem w erekcji. A potem patrzyłem, jak się oddala na tyły Sensatrip w szpilkach wysokich jak pantofle tancerek.
Wieczór mijał jak zwykle: klienci popijali trunki, ci którzy byli tu zadomowieni, rozmawiali między sobą, inni interesowali się panienkami.
Miałem nadzieję, że istota usiądzie przy barze, lecz ona wolała siedzieć sama w ciemnym kącie. Zapaliła pierwszego papierosa i siedziała tak paląc bez przerwy i popijając whisky. Zazdrościłem Scanowi, który tego wieczoru obsługiwał stoliki.
Mijały długie minuty, a istota paliła, piła i rzucała na lewo i prawo spojrzenia pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Nie interesowała się nikim w szczególności ani też nie ciekawiły jej kolejne przedstawienia na scenie Sensatrip. Sprawiała wrażenie kruchej lalki, co zupełnie nie pasowało do jej drapieżnego wyglądu. Nikt się nie przysiadł do jej stolika. Dużo później, gdy napełniałem szklankę poczułem jak łokieć Buldoga wbija się przyjacielsko w moje nerki.
- Obsłużysz cudowną istotę? – zaproponował cichym głosem.
Odwróciłem się: skóra twarzy, którą zobaczyłem naprzeciwko, była tak biała i czysta, że jej widok mnie oślepił. Potem pochłonęło mnie intensywne czarne spojrzenie, w którym lśnił jakiś niepokojący blask. I niezwykle podniecający. Zamiast zapytać na co ma ochotę, podałem whisky. Podziękowała cynicznym uśmiechem. Następnie zaciągnęła się mocno papierosem i wypuściła dym odchylając głowę do tyłu.
Byłem zahipnotyzowany fluorescencyjnymi pałeczkami, które krzyżowały się na czubku jej głowy. U kogoś innego wyglądałyby idiotycznie. Ale u tej istoty wyglądały jak element niezbędny do zharmonizowania kreacji.
- Do jutra, Randy – powiedział Buldog.
- Cześć – odpowiedziałem nie odrywając wzroku od istoty.
Kilku klientów jeszcze zostało, ale spektakle już się skończyły. Scan sprzątał stoły. Lalka skorzystała z chwili względnego spokoju i przemówiła:
- Poproszę jeszcze jedną.
Miała niski, zmysłowy głos. Podałem jej jeszcze jedną whisky i podparłem się łokciami o ladę stając naprzeciwko.
- Jak się nazywasz?
Długim paznokciem pomalowanym czerwonym lakierem pstryknęła w jedną z zielonych pałeczek.
- Stick.
Stick. Nawet mi się podobało. Mogło to być imię męskie albo żeńskie, albo trochę takie i takie. Nieważne. Miałem ochotę przelecieć tę istotę i chyba ochota była wzajemna, bo jakieś dwadzieścia minut później wychodząc w towarzystwie istoty o imieniu Stick, żegnałem się ze Scanem, który zamiatał podłogę.
Tylne drzwi Sensatrip wychodzą na jedną z brzydkich i przerażających uliczek Penlocke. Ledwo cokolwiek tam widać, ponieważ większość żarówek w latarniach jest przepalona i nikt ich nie wymienia. Jeśli chodzi o śmieci to jeszcze inna sprawa. Owszem przyjeżdża od czasu do czasu ciężarówka, ale nie ma żadnej gwarancji, że śmieciarze wszystko pozbierają.
Poruszając się zadziwiająco wdzięcznie na szpilkach Stick wisiała na moim ramieniu. Nocny wiatr rozdmuchiwał jej włosy pachnące egzotyczną wonią, która tłumiła okoliczny smród.
Minęliśmy doktora Scotcha, a potem tancerkę, której imienia nie pamiętam i pana Sing Songa, właściciela Tumono House. Rzucił mi pełne ciekawości spojrzenie, lecz nie zdołałem go rozszyfrować. Nikt z tej trójki nie był niebezpieczny. Mogliśmy jednak trafić na zwyrodnialców. Gdyby oni mieli ochotę zabawić się z lalką, nawet będącą w moim towarzystwie, to dziewczyna nie dotarłaby żywa do końca uliczki.
Wielki szczur przemknął nam nagle między nogami i istota o imieniu Stick straciła równowagę. Zanim zdołałem ją podtrzymać, upadła na wilgotny bruk tuż obok kałuży błota. Spódniczka uniesiona na udach odsłaniała podwiązki. Wyciągnąłem rękę, żeby się jej pomóc podnieść, ale ona zignorowała mój gest, ze śmiechem tarzając się w błocie. Gdy znieruchomiała leżąc na brzuchu z twarzą przytuloną do bruku, rękami wyciągniętymi nad głową i tyłkiem prawie na wierzchu, nie zdołałem się oprzeć. Rozpiąłem pasek, opuściłem spodnie i położyłem się na niej.
Cały czas, kiedy ja się uwijałem, on się śmiał.
Potem, Stick tam został. Leżąc w uwalanym błotem ubraniu dziwki.
Wróciłem do domu i wziąłem zimny prysznic. Położyłem się na moim nędznym materacu i zapaliłem papierosa. Wolną dłonią turlałem w palcach jedną z zielonych fluorescencyjnych pałeczek, którą wyjąłem z włosów lalki z jajami.

*

Sensatrip był tak pełny, że aż pękał w szwach. Buldogowi, w nadzwyczajnej dziś formie umysłowej, gęba się nie zamykała.
- No i co? Dziwka warta była zachodu?
- Paskudne dmuchanko - odpowiedziałem nie precyzując, że Stick okazał się facetem i przez cały czas się śmiał.
- Widziałeś kto do nas dziś zawitał? Tam w głębi po lewej. Stół pod oknem.
Zmarszczyłem brwi, żeby wyostrzyć wzrok i spojrzałem w kierunku wskazanym przez Buldoga. Rozpoznałem pana Sing Songa.
Scan, wyposażony w tacę pełną zamówionych trunków, pochylił się do mnie.
- Ten gość nie przemieszcza się bez wyraźnej przyczyny – powiedział. – Musi mieć solidny powód.
Nieco później, kiedy Scan przyszedł mi powiedzieć, że pan Sing Song chciałby ze mną porozmawiać, wcale nie byłem tym zdziwiony. A to dlatego, że poprzedniej nocy patrzył na mnie tak intensywnym wzrokiem. Powiedziałem Buldogowi, że zostawiam mu bar na kilka minut. Przemknąłem się do stolika Chińczyka i usiadłem. Pan Sing Song, drobny i kruchy, narzucał jednak respekt.
- Gdzie jest mężczyzna, z którym byłeś wczoraj wieczorem? – zapytał z dziwnym akcentem jednocześnie śpiewnym i urywanym.
- Nie wiem.
Chińczyk świdrował mnie spojrzeniem.
- Wiesz jak się nazywa?
- Stick.
- Znajdź go i przyprowadź do mnie, do Tumono House.
Tej nocy leżąc na materacu z papierosem w kąciku ust pomyślałem sobie, że odnalezienie Sticka będzie interesujące z dwóch przyczyn. Jedną z nich była ta, że podobnie jak wielu mieszkańców Miasta miałem ogromną ochotę zobaczyć, co się kryje za intrygującą fasadą Tumono House.

*

Myślałem naiwnie, że łatwo będzie w Penlocke odnaleźć transwestytę. Ale Miasto jest aglomeracją, w której chaotycznie przecina się ze sobą nieskończona ilość ulic, uliczek i zaułków, a ja nie miałem najmniejszej wskazówki co do kierunku poszukiwań. Po sześciu tygodniach, kiedy cały wolny czas spędziłem błądząc w labiryncie Miasta, dałem sobie wreszcie spokój. Byłem zawiedziony tym, że się nie dowiem, czemu pan Sing Song interesuje się Stickiem i zawiedziony, ponieważ w związku z tym nie zobaczę wnętrza Tumono House.
Moje życie toczyło się nadal własnym trybem: spałem w dzień, pracowałem wieczorami, a potem, prawie każdej nocy, pieprzyłem się z kim popadło, kto sobie tego życzył. Nieważne mężczyzna czy kobieta.
Tego wieczoru wyszedłem sam z Sensatrip. Odległy brzęk łańcuchów, ulubionej broni zwyrodnialców, skłonił mnie, by przyśpieszyć kroku, gdy nagle inny dźwięk, słabszy ale znacznie bliżej, przyciągnął moją uwagę. Zatrzymałem się i znieruchomiałem. Coś toczyło się w moją stronę po bruku. Pałeczka w zielonym fluorescencyjnym kolorze zatrzymała się tuż przed moim butem. Spojrzałem w kierunku, z którego rzucono przedmiot. Stick stał tam oparty o ścianę z czerwonej cegły. W kilku susach znalazł się przy mnie. Ciemne rozpuszczone włosy, twarz o androgenicznych rysach i ciało ukryte pod długim, czarnym płaszczem. Stick wyglądał jak zagadka seksualna, dla tych, którzy tak jak ja nie mieli okazji sprawdzić, kim jest.
Podniósł pałeczkę i wsunął ją do lewej kieszeni mojej kurtki. Kącikiem szkarłatnych warg pocałował mnie w usta, a potem wsunął mi rękę pod ramię.
Dziwne, ale przez te tygodnie, gdy szukałem Sticka, nigdy mi nie przyszło do głowy, że to on przyjdzie do mnie.

*

W porze, gdy całe Miasto jest pogrążone we śnie, ktoś stukał do moich drzwi. Wstałem i otworzyłem niezbyt entuzjastycznie nastawiony. Stoickie spojrzenie pana Sing Songa podziałało na mnie jak zimny prysznic.
Stick mieszkał u mnie od tygodnia. Skróciłem godziny pracy w Sensatrip, aby większą część nocy móc spędzać na pieprzeniu się z nim. Skoro znalazłem kochanka równie niezmordowanego jak ja, myśl, żeby zawiadomić pana Sing Songa o jego powrocie nie była dla mnie najważniejsza.
- Gdzie on jest?
- W moim łóżku.
Chińczyk nie czekał na zaproszenie. Wszedł. Wyprostowany jak struna, ubrany w ciemnogranatową tunikę stanął przed zamkniętymi drzwiami i dał mi znak szybkim ruchem palców, żebym obudził Sticka.
Istota spała jak zabita. Potrząsnąłem nim trochę, potem klepnąłem delikatnie w twarz, lecz na próżno. Próbowałem powiedzieć coś bardziej konstruktywnego niż stek przekleństw, kiedy właściciel Tumono House podszedł do łóżka. Szybkim ruchem ściągnął kołdrę i ze spojrzeniem, w którym lśnił spryt, chwycił Sticka za jądra. Ten zerwał się szybko jak zwierzę i z zadziwiającą siłą złapał dłoń, która go dotykała. Chińczyk i istota patrzyli na siebie ponurym wzrokiem, potem obaj zwolnili uścisk. Pan Sing Song wyprostował się dumnie, podczas gdy istota zasiadła na łóżku ze splątanymi włosami i okiem podbitym tuszem.
- Ubieraj się – rozkazał Chińczyk.
Stick podniósł paczkę papierosów, która leżała na podłodze obok łóżka. Oparł się o spękaną ścianę podciągając kolana pod brodę i zapalił.
- Zaczekam w korytarzu – powiedział pan Sing Song, po czym wyszedł.
Zadowolony, że nie muszę dłużej znosić obecności właściciela Tumono House w moim domu usiadłem na łóżku naprzeciwko Sticka.
- Możesz wyjść przez okno – zasugerowałem
Spojrzał na mnie, ale nie zdołałem wypatrzyć najmniejszej emocji w jego czarnych, nieprzeniknionych oczach. Nie miałem pojęcia, o co chodziło, a Stick wolał palić niż mówić. Nie wiedziałem o nim nic, a ponieważ on nie zadawał pytań, nie wiedział też nic o mnie.
Teraz ja zapaliłem papierosa i zacząłem gładzić chude nogi Sticka. Wynagrodził mnie kopniakiem. Spróbowałem złapać go za kostkę, ale wtedy kopnął mnie po raz drugi nieco mocniej. Poczułem nagle ochotę na seks, ale nie nalegałem.
Stick wyszedł z łóżka, wziął swoją winylową spódnicę i sweter leżące na oparciu jednego z krzeseł. Przez chwilę patrzył na nie – miałem wrażenie, jakby się zastanawiał, czy to ubranie rzeczywiście należy do niego – i rzucił je na podłogę. Następnie wszedł do maleńkiej łazienki nie zamykając drzwi. Widziałem go, jak czesze swoją długą grzywę, sprawdza, w jakim stanie znajdują się paznokcie i odświeża twarz zmoczonym ręcznikiem, kobiecy rytuał nagle został przerwany siknięciem spływającym z wysokości do sedesu. Ten kontrast wywołał uśmiech na mojej twarzy. Wtedy zastanowiłem się od jak dawna już się nie uśmiechałem.
Stick wyszedł z łazienki. Jego oczy nadal były podbite cieniami, a członek prężył się w pełnym wzwodzie. A więc i on miał na to ochotę? Jego odmowa była tylko natury praktycznej; pan Sing Song czekał.
- Potrzebne mi ubranie.
Nie zapytałem, dlaczego nie chce założyć swojego.
- Zajrzyj za kotarę.
Odsunął kawałek materiału w kolorze khaki, za którym wisiały moje ubrania i wybrał jedyny garnitur, ciemnoszary w drobne prążki. Założył spodnie i marynarkę na gołe ciało. Do nieco za dużego stroju, w którym mimo to wyglądał bardzo dobrze, założył parę sfatygowanych butów w wojskowym stylu. Zarzucił na ramiona swój długi płaszcz i podszedł, by mnie pocałować w usta. Pozwoliłem sobie na szybką i śmiałą pieszczotę, której mi nie odmówił.
Stick dołączył do pana Sing Songa czekającego w korytarzu. Kiedy znów znalazłem się sam w łóżku, uśmiechnąłem się po raz drugi; przez te kilka tygodni, kiedy szukałem Sticka, nigdy nie pomyślałem, że mógł mieć na sobie męskie ubranie.

*

Następne dwa miesiące minęły mi jak zwykle. Nie miałem żadnej wiadomości od Sticka ani od pana Sing Songa. Ponieważ to Chińczyk przyszedł do mnie po istotę, z pewnością straciłem jedyną okazję, żeby znaleźć się we wnętrzu Tumono House.
Potem, pewnej chłodnej nocy, kiedy prowadziłem do siebie jakąś dziewczynę, zobaczyłem Sticka krążącego wokół mojego domu.
Niczego nie wyjaśniając dziewczynie, powiedziałem tylko, by sobie poszła.

*

Otworzyłem oczy; Stick mnie obserwował. W jego czarnych źrenicach lśniły niejasne i niewypowiedziane pomysły.
Oparte o ścianę, z podciągniętymi pod brodę kolanami, androgeniczne stworzenie o białej twarzy paliło papierosa. Zastanawiałem się, dlaczego jego ciało, chude i niezbyt pociągające, wywoływało we mnie silniejsze podniecenie niż inne ciała. A przecież pieprzyłem się już ze znacznie ładniejszymi od niego.
- Mieszkam w Tumono House – powiedział nagle. – Będziesz mógł mnie odwiedzić.

*

Jak wieść niesie mniej więcej dwanaście lat wcześniej pewien Chińczyk zainteresował się terenem na północno-wschodnim krańcu Miasta. Wciśnięty między dwie ulice, jedną z przodu drugą z tyłu, mając po obu stronach budynki mieszkalne, plac był na tyle szeroki, by wybudować na nim dom... gdyby nie to, że w samym jego środku znajdowało się bajoro. Nigdy żaden mieszkaniec Miasta Penlocke nie wykazał ochoty, by zbudować cokolwiek w tym miejscu, więc nikt nie sprzeciwił się i Chińczyk, dla którego woda nie wydawała się być przeszkodą, został właścicielem działki. Rozpoczął wówczas wędrówkę po uliczkach przeszukując sterty odpadów. Odzyskał wszystko, co mogło się choć trochę przydać: kawałki drewna, cegły, kamienie, metalowe płytki, łańcuchy, krzesła na trzech nogach, strzępy materiałów, kawałki szyb, itd. na własnych, drobnych lecz silnych plecach, zaledwie w kilka tygodni zdołał przetransportować w okolicę wody imponującą ilość materiałów. Następnie rozpoczął budowę zwykłego – jak sądzili mieszkańcy Miasta – domu. Wykonywał to zadanie powoli i dokładnie śpiewając cicho we własnym języku. Ponieważ nikt nie znał jego imienia, Chińczyk został panem Sing Song.
Całymi miesiącami jego praca była ulubionym widowiskiem mieszkańców Miasta. Każdej nocy dziesiątki osób przychodziły przyglądać się, z przodu lub z tyłu, jak dom zwolna rośnie. Wielu oferowało pomoc, jednak Chińczyk nigdy jej nie przyjął. Pracował bez wytchnienia całą noc, a o świcie kładł się na lichym wyrku. Przykryty lekkim kocem zasypiał niewrażliwy na słońce i wiatr.
Kiedy struktura zewnętrzna domu została ukończona, Chińczyk zniknął na wiele tygodni. Wreszcie pewnego wieczoru wyszedł z domu i na ścianie z cegły i kamienia obok drzwi wejściowych zamontował metalowy pręt skierowany czubkiem w stronę ulicy. Na krótkich kawałkach łańcucha zawiesił drewniany szyld z napisem:

Tumono House
Wstęp tylko za zaproszeniem

Stałem teraz przed szyldem Tumono House. W drzwiach nie było klamki, tylko zamek. Znajdował się w nich również niewielki zakratowany otwór w kształcie prostokąta i grube żelazne kółko, którego już miałem użyć, by obwieścić, że przyszedłem z wizytą. Trzymając jednak w ręku to kółko stwierdziłem, że jest ono przywiązane do sznura i nie służy, by nim uderzać w drzwi, lecz by za nie pociągnąć. Pociągnąłem więc i usłyszałem, jak wewnątrz rozbrzmiewa dźwięk dzwonka. Kilka sekund później skośne oko pana Sing Songa pojawiło się w zakratowanym otworze. Odemknął drzwi nie zadając pytań. Lekkim ruchem głowy dał mi znak, bym wszedł szybko do środka. Zamknął za mną drzwi i porozumiewając się cały czas znakami, zachęcił mnie, bym podążył za nim.
Minęliśmy kilka wąskich korytarzy oświetlonych latarenkami. W ich świetle pojawiały się ściany pokryte delikatnymi materiałami w kolorze ciemnoczerwonym lub fioletowym z wyhaftowanymi na złoto chińskimi znakami. Nie często widywałem równie wyrafinowane wnętrza.
Idąc za panem Sing Songiem skręciłem w prawo, potem w lewo. Wszedłem po kilku stopniach, a następnie zszedłem po kilku innych. Wkrótce straciłem orientację i nie potrafiłem powiedzieć, gdzie się znajduje wejście do domu. Zapach dymu kadzidlanego unoszący się w powietrzu przyprawiał mnie o lekki zawrót głowy. Weszliśmy po krętych schodach i dotarliśmy do zamkniętych drzwi. Pan Sing Song skinął mi głową i ulotnił się w chwili, gdy do nich zapukałem.
Drzwi otworzył Stick. Uliczna lalka przemieniła się w lalkę domową ubraną skromnie w długą szatę z czarnego materiału. Włosy miał zaczesane w ciężki kok, w którym krzyżowały się dwie pałeczki w tym samym jaskrawoczerwonym kolorze co usta. Jego twarz, choć bielsza niż zwykle i jaśniejąca, wyrażała tajemnicę.
W pokoju androgenicznej istoty wszystko było czarne. Drewno na suficie i na podłodze, kamień na ścianach, kotary zwisające przy wąskich oknach bez szyb, pościel na łóżku ustawionym pośrodku pokoju.
Stick pocałował mnie bez słowa. Jego usta smakowały delikatną miętą. Jego włosy pachniały podobnie jak podczas naszego pierwszego spotkania. Materiał jego ubrania był zadziwiająco miękki.
W tym dziwnym czarnym pokoju zmysłowość Sticka przebudziła się w zaskakujący sposób. Długie godziny głaskał moje ciało i obdarowywał pieszczotami tak subtelnymi i urzekającymi jak tylko zręczne kobiece dłonie to potrafią.

*

Tej nocy w Penlocke padał ulewny deszcz. Sensatrip był prawie pusty. Nawet stali bywalcy nie mieli ochoty wychodzić w tak paskudną pogodę. Wierny swojemu stanowisku za barem Buldog rozmawiał z jedną z tancerek. Scan i ja siedzieliśmy przy stole sącząc wódkę.
- Już ponad miesiąc nie wychodzisz z nikim po pracy – powiedział Scan. To mnie intryguje.
- Mam stałego kochanka.
Scan się uśmiechnął.
- Coś poważnego?
- Wygląda na to, że tak – odpowiedziałem.
Nigdy się nie zastanawiałem nad tym pytaniem, ale sam fakt, że ktoś mi je zadał skłonił mnie, bym sobie zdał sprawę, jak bardzo się uzależniłem od Sticka.
Jakiś kwadrans później, zdjęty pilną potrzebą zobaczenia hermafrodyty, pożegnałem Scana i Buldoga, i wyszedłem z Sensatrip tylnymi drzwiami.
Każdej nocy po pracy szedłem do Sticka, który mieszkał w Tumono House. Najpierw się pieprzyliśmy, a potem paliliśmy w milczeniu aż do pierwszych blasków świtu. Cały dzień spaliśmy, jak zresztą wszyscy mieszkańcy Penlocke.
Tego wieczoru pan Sing Song otworzył mi drzwi Tumono House, a potem zaprowadził do swojej strefy, która wyglądała jak maleńki buduar mieszczący ledwie kozetkę, fotel i drewnianą skrzynię, na której stał zapalony lampion i żarzące się kadzidełka.
- Stick przyjdzie po ciebie – powiedział, a potem zniknął za ciemnogranatową zasłoną haftowaną w barwne ptaki, która zastępowała drzwi.
Po raz pierwszy nie zaprowadził mnie prosto do pokoju mojego kochanka.
Usiadłem w fotelu i żeby zabić zapach kadzidła, którego nie lubiłem, zapaliłem papierosa. Niezwykle miękki materiał, na którym siedziałem przypominał mi materiał z płaszcza Sticka. Ale ten był koloru ochry, jak mi się zdaje. Trudno to było stwierdzić z powodu słabego oświetlenia.
Moja lewa dłoń gładziła jeszcze aksamitny materiał, gdy duża dziewczyna o krótkich blond włosach i zielonych oczach odsunęła haftowaną w ptaki zasłonę. Przyglądała mi się kila sekund.
- Czeka pan na kogoś?
- Tak.
Ubrana w długą, czerwoną szatę, usiadła na kozetce.
- Jestem Shandra. Czy mogę panu podać koftee?
- A co to jest?
- Ciepły napój.
- Nie. Nie mam ochoty.
- Życzy pan sobie, żebym panu dotrzymała towarzystwa przez ten czas, gdy pan będzie czekał?
Nie byłem przyzwyczajony, by używać formy pan, pani.
- Wszystko mi jedno.
Uśmiechnęła się; była piękną dziewczyną jak wszystkie, które mijałem w tym luksusowym burdelu, jakim był Tumono House. Niewielu mieszkańców Miasta mogło poszczycić się tym, że je widziało. Prawie wszyscy klienci przybywali spoza Penlocke. Byli to dostawcy towarów, kupcy, podróżnicy. Bez znaczenia, w każdym razie wszyscy mieli paszporty, które im pozwalały na wejście do Miasta, pozostanie w nim tak długo, jak będą chcieli i wyjście. Przy czym nikomu nie wolno było zadawać żadnych pytań. Wszyscy ci mężczyźni, a czasami kobiety spędzali większość czasu u pana Sing Songa.
- Wie pan, dlaczego to miejsce nazywa się Tumono House? – zapytała.
- Nie.
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
- Tumono to nazwa ubrania, które nosimy – powiedziała wstając. – To tunika, która, podobnie jak tradycyjne japońskie kimono została uszyta z jednego kawałka materiału. Jest bardziej dopasowana niż kimono, ale rękawy są równie szerokie. Kimono zapina się krzyżując je z przodu i owijając szerokim pasem noszącym nazwę obi. Tumono zapinamy na guziki, które się znajdują na nie zszytym boku.
Shandra uniosła lewe ramię i odwróciła się nieco tak, bym mógł zobaczyć rząd małych czerwonych guzików, które zdobiły rękaw i bok długiego ubrania aż do obrębka na dole. Przypomniałem sobie, jak wielką przyjemność mi sprawiało odpinanie tych guzików na tumonach Sticka...
- To hybryda między tuniką a kimonem. Pan Sing Song nazwał to ubranie tumono – dodała. – sam je szyje. Każde tumono jest unikalnym egzemplarzem.
- Czy pan Sing Song nie jest Chińczykiem?
- Owszem, ale zna się i na japońskiej kulturze.
Pytanie, które zadałem było idiotyczne. Nie miałem zielonego pojęcia na temat różnic między kulturą chińską a japońską.
Stick wszedł nagle do buduaru. Włosy miał rozpuszczone i ubrany był w tumono. Tego wieczoru nosił biały strój. Przy skórze koloru kredy i czarnych oczach wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie niż zwykle.
- Zostawię was – powiedziała Shandra wychodząc z pokoju najwyraźniej przestraszona obecnością mojego kochanka.
Kilka minut później byłem w pokoju Sticka. Zaciekawiony szeroką kartką przybitą do jednej ze ścian z czarnego kamienia, podszedłem bliżej. Na błękitnym tle widać było plamy w różnych kolorach pokryte mnóstwem drobnych napisów. Były też linie przecinające się w różnych miejscach i liczby wypisane drobnym pismem.
- Co to jest? – zapytałem
- Mapa – odparł Stick stojąc za mną.
Nie znałem map. Podobne do nich, ale znacznie mniej skomplikowane były jedynie karty do gry.
- Przedstawia inny świat, do którego mam dostęp – dodał.
- Nie rozumiem.
- Muszę wyjechać i udać się w pewne miejsce na tej mapie.
- Ale, gdzie to jest?
- Gdzie indziej.
Odwróciłem się do Sticka, lecz zanim zdążyłem zadać mu jeszcze jedno pytanie, powiedział:
- Wytłumaczę ci to innym razem.
- A więc wrócisz?
- Tak.
Uspokojony tym, że Stick powróci, bez względu na to, dokąd się udawał, wykorzystałem resztę nocy by go pieprzyć z wielkim zapałem.

*

Nazajutrz wieczorem biegłem plątaniną ulic prowadzących do Tumono House.
Jak zwykle otworzył mi pan Sing Song i jak zwykle poszedłem za nim. Zaprowadził mnie do małego pomieszczenia, którego jeszcze nie miałem okazji widzieć. Jego wyposażenie stanowiła niska szafa, okrągły stół i cztery krzesła. Mój gospodarz zamknął za sobą drzwi.
- Chcesz się czegoś napić?
- Wódki.
Usiadłem, a Chińczyk w tym czasie szperał w szafie. Latarenka zawieszona na jednej ze ścian pomalowanych na ciemnoniebieski kolor dawała złote, ciepłe światło. Wokół tego jednego źródła światła rysunki kwiatów oprawione w ramki zdobiły większą część ściany. Uznałem ten szczegół za dziwny, być może dlatego, że nigdy w Penlocke nie wiedziałem kwiatów. Nad szafą, w słoiku wypełnionym piaskiem, tkwiło kilka trociczek, na szczęście dla mnie nie zapalonych.
Gospodarz postawił na stole pełną butelkę wódki i dwa kieliszki.
- Stick wyjechał – oznajmił.
- Wyjechał gdzie indziej?
Po raz pierwszy, odkąd go znałem, pan Sing Song miał zaskoczoną minę.
- Co masz na myśli mówiąc gdzie indziej?
- Stick powiedział mi, że jest w stanie dotrzeć do innego świata.
Chińczyk usiadł naprzeciwko mnie. Otworzył butelkę i nalał nam po kieliszku.
- Jak udaje mu się dotrzeć gdzie indziej? – spytałem.
- Nie mogę ci tego wytłumaczyć, bo sam nie rozumiem.
- Z tego właśnie powodu pan się nim interesuje?
- Tak. I mamy jedną cechę wspólną ty i ja, obaj go potrzebujemy. Ty zależysz od niego fizycznie, a ja zależę od niego, ponieważ od tej pory to on będzie mi regularnie przynosić z innego świata piękne materiały i rzadkie przedmioty, które widzisz w moim domu, a których nie znajdziesz nigdzie indziej w Penlocke. Dzięki Stickowi nie będę musiał czekać na ewentualnych przejezdnych, którzy trafią do mnie po to, bym mógł im odebrać ich dobra.
W milczeniu opróżniliśmy kieliszki.
- Dlaczego mi to opowiadasz?
- Potrzebuję cię, Randy. Stick musi cały czas chcieć wracać do Penlocke.
- Nie rozumiem, w jaki sposób mogę pomóc.
Czarne oczka Chińczyka zmrużyły się chytrze.
- Więzy ciała kryją czasami tajemnicze więzy duchowe.
- Tak sądzisz?
Nalał sobie i mnie drugi kieliszek, i pozwolił mi się nad tym zastanowić. Na koniec zrozumiałem, że tylko ja mogę sobie odpowiedzieć na to pytanie.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Czarna Woda (1)

To tytuł drugiej części "Szkarłatnego Anioła" Natashy Beaulieu. W podtytule Księga tajemnic. Uchylę trochę rąbka tajemnicy. Książka powinna się ukazać jesienią, ale co nam szkodzi rzucić okiem na kilka fragmentów już teraz. Dziś prolog.

LONDYN

Powietrze było lodowate. Niebo, niczym ogromna ołowiana płyta wisiało groźnie nad Londynem. Londyńczycy jednak już nie takie rzeczy widzieli. Tego zimnego poranka siódmego stycznia 1998 roku przechodnie podążali żwawym krokiem zaabsorbowani wyłącznie tym, by jak najszybciej dotrzeć do celu. W końcu niebo już kiedyś spadło im na głowę. W pewnym sensie. Między 1940 a 1945.
Owinięty w długie palto z czarnej alpaki o subtelnych bordowych refleksach Dawid Fox szedł w dół ulicą Museum Street w dzielnicy Bloomsbury. Ponieważ firma Blackwall znajdowała się zaledwie o kilka minut od jego mieszkania, uznał że nie ma potrzeby uruchamiania bentleya. Krótki spacer zawsze uważał za przyjemność.
Na skrzyżowaniu Museum Street, Bloomsbury Way i New Oxford Street, Fox wraz z grupką pieszych przeszedł na drugą stronę. W jego żyłach płynęła londyńska krew, jednak Dawid różnił się od innych Londyńczyków nie tylko szlachetnym wyglądem i pięknymi rysami twarzy. W ciele czterdziestolatka krył się mężczyzna, który liczył sobie ponad trzysta lat.
Szedł Museum Street, która kończyła się na rogu High Holborn. Znalazłszy się po drugiej stronie tej arterii wszedł w Drury Lane znajdującą się dokładnie naprzeciwko.
Była to ta sama Drury Lane – uznana za jedną z najstarszych ulic otaczających Covent Garden – którą szedł młody Dawid Fox w nocy 4 grudnia 1664 roku, kiedy to nastąpiło nieoczekiwane spotkanie. Tajemnicza postać zawołała go po imieniu. Dawid podszedł zaciekawiony. Osobnik o bardzo białej skórze i czerwonych tęczówkach, który przeraziłyby kogoś mniej odważnego przedstawił mu się jako Listar. Twierdził, że Dawid był „inny” i z tej też przyczyny wybrał właśnie jego, by mu powierzyć szczególną misję chronienia swego Miasta, Kaguesny. Nie udzielił żadnego wyjaśnienia. Na pytania Dawida odpowiadał mętnie, a w jego głosie brzmiało zniecierpliwienie.
Na Dryden Street Fox się na chwilę zatrzymał. Nie miał zwyczaju przystawać w tym miejscu, tu bowiem Listar położył swoje długie, szkieletowate dłonie na głowie młodego człowieka, którym wówczas był Dawid, a potem zniknął w mroku. Kilka minut później Dawid zauważył, że w jego umyśle pojawił się obraz – jak zrozumiał – Kaguesny, Miasta niezamieszkałego, które miał chronić przed wszelkimi intruzami. Jak jednak mógł chronić miasto znajdujące się w jego głowie i w dodatku całkiem obce? A jednak mu się udało. Zgodnie z obietnicą Listar powrócił dwadzieścia pięć lat później i obdarzył Dawida nieśmiertelnością. Dzięki nagrodzie Fox mógł kontynuować zadanie. Uważał za dziwne, że firma Blackwall mieściła się akurat tak blisko miejsca, gdzie los objawił mu się pod postacią, która kilkaset lat później nadal była dla niego zagadką.
Przeszedł na tę stronę Dryden Street, gdzie domy były oznaczone parzystymi numerami. Ściśnięte ciasno jedne przy drugich stare czteropiętrowe budynki tej krótkiej uliczki mieściły różne biura. Zadzwonił do domu, w którym mieściła się firma Blackwall. Pięć sekund później usłyszał dyskretny szczęk zamka. Drzwi otworzyły się prawie bezszelestnie. Popchnął je i wszedł do środka.
Fox znalazł w pomieszczeniu o skromnych rozmiarach, lecz nie pozbawionym charakteru. Ścianę po prawej, która była ścianą od ulicy pomalowano w taki sposób, by stworzyć efekt grubych płyt z białej kredy już to umieszczonych jedne obok drugich, już to nachodzących na siebie. Pośrodku tej ściany mieściło się podłużne okno. Pozostałe były czarne i pokryte kilkoma warstwami lakieru, co nadawało im połysk podobny do gładzonego marmuru. Na pierwszy rzut oka wykładzina również wydawała się czarna, lecz gdy się jej przyjrzało z bliska, okazywała się ciemnozielona. Wreszcie dwa fotele w stylu królowej Anny pokryte dumnie jaskrawym, pomarańczowym welurem stały niczym dwaj wspólnicy gotowi na przyjęcie nowych klientów.
Dawid zrobił kilka kroków w stronę recepcji, gdzie stał imponujący i piękny mebel z hebanu, aluminium, szkła i czarnego marmuru.
Widząc niezwykle przystojnego mężczyznę, którego włosy lśniły taką czernią, że z powodzeniem mogły konkurować z blaskiem lakierowanych ścian, Amelia Bellavance raz jeszcze poczuła zadowolenie, że zdecydowała się opuścić Brossard i przenieść do Londynu. Gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, Amelia była pod tak silnym wrażeniem, że nie mogła wykrztusić ani słowa. Minęło kilka sekund zanim wypowiedziała wreszcie zwyczajowe:
- Dzień dobry panu. Czym mogę służyć?
Fox rozpoznał angielski akcent z Quebeku.
- Chciałbym się spotkać z panią Blackwall – odpowiedział niezwykle brytyjskim angielskim.
Amelia nie od razu odpowiedziała. Zaskoczenie być może minęło, ale nie efekt złotych tęczówek. Nigdy nie widziała takich oczu.
- Hm... Przykro mi, ale pani Blackwall jest nieobecna.
Foxa, ani trochę nie zdziwił oszołomiony wyraz twarzy młodej kobiety. Przyzwyczaił się do tego rodzaju reakcji.
- Czy mogę się umówić na spotkanie? – zapytał.
- Obawiam się, że to może trochę potrwać, proszę pana. Wyjechała na roczny urlop.
- A kiedy wraca?
- Pod koniec lata. Czy mogę zaproponować spotkanie z panią Jane Barry, która zstępuje panią Blackwall?
- Nie. Bardzo dziękuję. Czy zna pani dokładną datę powrotu pani Blackwall?
- Tak, czternasty września.
- Czy może pani zapisać moje nazwisko w jej kalendarzu spotkań? Na czternastego września o godzinie dziewiątej?
- Będzie pan czekał tak długo?
Amelia zakryła usta dłonią i poczuła, że czerwieni się aż po nasadę blond włosów. Ton, jakim to powiedziała absolutnie nie był stosowny do sytuacji. Nie powinna okazywać zaskoczenia tym, że klient ma życzenie raczej czekać na spotkanie z jej szefową, która była przecież architektem o międzynarodowej renomie, niż się spotkać z Jane Barry, młodą architekt, obdarzoną niewątpliwie wielkim talentem, skoro miss Blackwall ją zaangażowała, ale ze znacznie mniejszym doświadczeniem.
- Les fautes comme des fétus de paille, flottent à la surface; qui veut chercher des perles doit plonger au fond – zadeklamował z uśmiechem w kąciku ust.
Amelia odsunęła szybko dłoń od ust. Spróbowała przywołać zwyczajny wyraz twarzy i spokojną postawę. Przesunęła fotel w prawo i otworzyła kalendarz szefowej. Pod datą 14 września 1998 było zapisane „Powrót miss Blackwall”.
- Pańska godność?
- Dawid Fox.
Obok godziny dziewiątej, Amelia zapisała „Pan Dawid Fox”. Ten zaś podziękował jej i wyszedł.
Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Amelia głęboko westchnęła. Cóż z tego, że jej matka była Brytyjką, skoro wkrótce po jej narodzinach, rodzice postanowili zamieszkać w Quebeku. Od dość dawna nie przebywała więc w towarzystwie Londyńczyków i nie bardzo rozumiała ich poczucie humoru. Co właściwie pan Fox chciał jej dać do zrozumienia mówiąc po francusku? Że mówi po francusku i nic więcej? Chciał, żeby poczuła się swobodnie? Zakpił z niej? To ją dręczyło. Zapisała cytat, póki miała go jeszcze świeżo w pamięci. Pan Fox był z pewnością wykształconym mężczyzną, a więc pewnie cytował jakiegoś wielkiego klasyka literatury francuskiej. Amelia Bellavance zasiadła przed komputerem. Włączyła internet z zamiarem odnalezienia autora cytatu. W gruncie rzeczy niewiele więcej miała do zrobienia na początku tego raczej spokojnego roku.
Znalazłszy się ponownie na Drury Lane Fox szedł teraz w przeciwnym kierunku. Jego poczucie czasu było odmienne od wyobrażenia zwykłych śmiertelników. Oczekiwać cierpliwie dziewięć miesięcy na spotkanie z osobą, której talent podziwiał, było dla niego jak najbardziej do przyjęcia. Żył przecież w takich czasach, gdy zakochany mężczyzna musiał czekać całymi tygodniami na list od ukochanej, a wędrowcy spędzali długie miesiące na podróży do celu. Zdarzało się, że Dawid tęsknił za przeszłością. Rewolucja przemysłowa obróciła cierpliwość w zapomnianą cnotę. Postęp był często synonimem pośpiechu ze szkodą dla jakości. Jednak Dawid wystrzegał się wygłaszania sądów na ten temat. Gdyby był zwykłym śmiertelnikiem, być może pośpiech nie wydawałby mu się tak okropny. Może on również ugiąłby się pod presją, by w tym krótkim czasie danym mu do dyspozycji, uczynić jak najwięcej. Niezależnie od jakości lub wartości swoich osiągnięć.
W gruncie rzeczy Dawid Fox nie miał pewności, czy „koniec” był pojęciem, które by można całkiem wykluczyć z jego długiego istnienia. Stwierdziwszy to poczuł, że ma wielką ochotę spotkać się z miss Blackwall.

687e34ff663e289c85913b96d5ca47ce

czwartek, 15 lipca 2010

Dyrdymały , czyli fantastyki obyczajowej cz 5 i ostatnia, bo ile tak można kapać po kawałku?

Inżynier szalał.
- Jak wyjeżdżacie? Dokąd wyjeżdżacie? A umowa?
- Co umowa? Pracę wykonaliśmy – genialny wynalazca unikał wzroku inżyniera.
- No prawie – odparł tamten z przekąsem. – Zastanówmy się chwilę spokojnie. Dane mamy, pozostaje ocena i sporządzenie raportu. Zrób ten raport i napisz w nim, czy warto tu wydobywać ropę. Proste, nie? Decyzja i tak nie należy ani do ciebie ani do mnie.
Młody mężczyzna spojrzał na niego spokojniej. Westchnął i pokiwał głową.
- W sumie racja – powiedział.
- No widzisz. A powiedz mi coś jeszcze – inżynier wskazał ruchem głowy ekran z symulacją rozlokowania pokładów ropy. – Przecież te pokłady to nie bajoro w jednym miejscu, prawda?
Tamten pokręcił przecząco głową.
- Więc można dostać się do nich z innej strony, prawda?
- Można – potwierdził wynalazca.
- Czyli możemy się ustawić na terenach nie należących do kościoła, prawda?
- I tam będzie bezpieczniej? – spytał młody z powątpiewaniem.
- Nie wiem, może straszy tylko tutaj? Ale chyba warto spróbować. Zobacz – wskazał palcem na ekran – tu jest granica, zgadza się? Od tych skałek ziemia należy do... Nie wiem do kogo, w każdym razie nie do kościoła. Niech się Pąckiewicz martwi i wykupi albo co.
Tamten kiwał głową. Inżynier położył dłoń na jego ramieniu.
- Posłuchaj głosu rozsądku – powiedział uroczystym tonem. – Przeniesiemy prace i z innego miejsca sięgniemy do źródła. Powiedz uczciwie, kiedy twoim zdaniem trafi ci się następna taka okazja? Odpuścisz?
Młody wynalazca uznał najwyraźniej pytanie za retoryczne, bo nadal tylko kiwał głową. Blask czerwonych oczu Wiktora jakoś przybladł w świetle dnia.
- No dobrze. Zrobimy tak: ty spokojnie pakuj sprzęt, ale tak, żeby móc się przenieść dalej w każdej chwili. Nigdzie stąd nie wyjeżdżaj. Przed nami cały dzień. Ja jadę do Pąckiewicza i zdecydujemy, co robić. No! I bądź facetem! Miej jaja!
Młody wynalazca przypomniał sobie, do jak żałosnych rozmiarów skurczyły się jego klejnoty, gdy w jaskini pojawili się nocni goście, ale w końcu inżynier miał trochę racji. Teraz był dzień. Może te cudaki nie łażą w dzień? O ile mu było wiadomo wampiry dnie spędzały w trumnach. Chyba...
W każdym razie do wieczora mógł zaczekać, a nocy absolutnie nie zamierzał spędzać w jaskini. Skinął potakująco głową. Inżynier klepnął go po plecach i ruszył do samochodu.
- Pogadaj z chłopakami! Wyjaśnij im sytuację, a ja daję znać.

*

Edward Kulesiak stał przed wielkim lustrem w eleganckiej toalecie siedziby organizacji ekologicznej Zielony Gumiak przyczesując niesforną, grzywę. Wyjął z kieszonki czarnych jeansów ołówek i przysunął twarz do lustra. Stanowczo należało poprawić kreskę pod okiem. Tę kreskę, która nadawała mu mrocznego wyglądu. Edward z wprawą roztarł hennę palcem uzyskując efekt przydymionego oka i pomyślał z wdzięcznością o kinematografii amerykańskiej, dzięki której nie uchodził za dziwaka i niedojdę, lecz nieoczekiwanie stał się obiektem pożądania. Mlasnął z satysfakcją i przejechał językiem po białych kłach. Obejrzał ząbki w lustrze i uśmiechnął się do własnego odbicia. Nie będzie mi byle inkub podskakiwał do mojej Agusi, pomyślał z wyższością o Sylvio i jego nachalnym zachowaniu. Następnym razem dam w dziób, postanowił.
Jego rozmyślania przerwało pukanie do drzwi.
- Jesteś tam, Edwardzie? – usłyszał głos Joasi, filigranowej blond sekretarki.
- Jestem – odpowiedział i odkręcił kurek z wodą.
- Szef cię prosi – Joasia przekrzykiwała szum wody.
- Już idę!
Edward wytarł ręce i otworzył drzwi. Joasia spojrzała z podziwem. Jej podziw był dla dhampira równie cenny jak podziw licealistek, koleżanek Agusi, ale Edward kochał Agusię bez pamięci. Joasię zaś lubił, nawet bardzo. Była miłą, serdeczną dziewczyną i zawsze można było na nią liczyć.
- Nie wiesz, o co chodzi? – spytał.
Joasia pokręciła przecząco głową.
Edward podszedł do drzwi gabinetu szefa i zapukał dyskretnie.
- Proszę! – usłyszał w odpowiedzi.
Nacisnął klamkę i wszedł z uśmiechem.
- Szef wzywał?
- Siadaj, Edwardzie.
Edward usiadł w fotelu stojącym naprzeciwko biurka przewodniczącego i patrzył wyczekująco. Poza szperaniem w poczcie elektronicznej szefa nie miał sobie nic do zarzucenia, a szperania i tak mu nikt nie udowodni.
- O jak dawna dla mnie pracujesz? – spytał Pąckiewicz.
- Pół roku stażu – zauważył Edward.
- No tak, tak... A miało być 3 miesiące?
- Owszem. I podwyżka.
- No właśnie.
Pąckiewicz uśmiechnął się szeroko i zaczął szperać w papierach rozłożonych na biurku.
- Właśnie dlatego cię wezwałem. Należy ci się podwyżka i pełen etat, Edwardzie. Spisywałeś się nieźle przez te pół roku i zasłużyłeś na to, żeby pracować nadal. Joasiu! – zawołał przewodniczący.
Joasia weszła uśmiechnięta od ucha do ucha niosąc kilka kartek papieru i podała je przewodniczącemu. Odwróciła się i posłała Edwardowi promienny uśmiech, po czym wyszła z gabinetu.
- Tu jest umowa dla ciebie – powiedział Pąckiewicz. – Teraz będziesz moim asystentem na cały etat. Pasuje?
- Pasuje – Edward był przyjemnie zaskoczony.
- To podpisz.
Przewodniczący podpisał dwa egzemplarze umowy i odwrócił je na biurku w stronę Edwarda. Ten wstał z fotela, przejrzał pobieżnie tekst umowy, spojrzał uważniej na wysokość pensji i podpisał.
- Spoko, szefie – powiedział odkładając długopis na biurko.
Przewodniczący wstał zza biurka i wyszedł do Edwarda z ręką wyciągniętą do uścisku.
- Gratuluję, młody. Obowiązki te same. No, to do roboty! – rzucił potrząsając energicznie dłonią Edwarda.
Młody dhampir przyzwyczajał się stopniowo do myśli o awansie, który stał się jego udziałem. Nie bardzo wiedząc, jak się zachować w tej niecodziennej sytuacji, potrząsał głową z uśmiechem powtarzając na przemian „spoko” i „dziękuję”, wziął swój egzemplarz umowy, złożył go na pół i już kierował się do drzwi, gdy Pąckiewicz zapytał:
- Mieszkasz tam, gdzie mieszkałeś Edwardzie prawda?
Kulesiak stanął zdziwiony z dłonią na klamce.
- Tak.
- Wygodnie ci tam?
- Owszem. Domek nie jest nowy i przydałby się solidny remont, ale teraz – zamachał umową – jakoś powoli sobie poradzę. Lubię ten domek – dodał.
Pąckiewicz pokiwał ze zrozumieniem głową.
- A ziemia?
- Co ziemia? – spytał młody coraz bardziej zdziwiony.
- No te tereny tam za miastem, skałki.
- A! No są – młody wzruszył ramionami.
- Nie myślałeś, żeby sprzedać? Wtedy miałbyś na remont domu, stopa życiowa by ci się podniosła i prestiż. A ze skałkami co zrobisz? Kupa kamieni i tyle. Żaden prestiż.
- Ojciec, zanim zniknął, chciał tam podobno budować park rozrywki. W wielkim stylu. A na razie ziemia jest i tyle. Nie boli, jeść nie woła...
- Ja bym się tego pozbył na twoim miejscu.
Edward uśmiechnął się do przewodniczącego.
- Pomyślę, szefie.
- Pomyśl i to szybko. Jakby co, chętnie kupię od ciebie.
- Tę kupę kamieni? – Edward patrzył mu spokojnie prosto w oczy.
- Tak – przytaknął Pąckiewicz. – Ze względu na nietoperze – dodał szybko.
- Pan to kocha te nietoperze, szefie – Edward kręcił głową z podziwem.
- Tak, natura jest mi bliska. Zastanów się, Edwardzie.
- Jasne, szefie.
Kulesiak pomachał trzymaną w dłoni umową i nacisnął klamkę. Za drzwiami, w sekretariacie powitał go radosny pisk Joasi, która ucałowała go siarczyście w oba policzki i gratulowała awansu.

*

Na ekranie komputera harpia przemieniła się w krwawą miazgę. To była szósta z kolei. Edward oparł się wygodnie o siedzenie fotelika w swoim pokoju w biurze organizacji Zielony Gumiak. Była za pięć czwarta. Zaraz koniec pracy. Składał papiery i wyłączał komputer myśląc z zadowoleniem, że teraz jest nie tylko piękny ale również nieprzytomnie bogaty.

*

Przewodnicząca rady miejskiej w Dyrdymałach składała administracyjne plany miasta i okolic.
- Jesteś genialna, Marylko – szepnął Zawada całując ją w ucho.
Odstawiła segregator na miejsce i spojrzała na drzwi, bowiem rozległo się pukanie. Nie zdążyła otworzyć ust, kiedy drzwi się otworzyły i zajrzała sekretarka. Zawada cofnął się pół kroku.
- Jeśli pani burmistrz nie ma nic przeciwko temu, to ja już pójdę – powiedziała sekretarka wskazując na zegarek na nadgarstku. – Jest czwarta.
- Idź – odparła przewodnicząca. – Do widzenia.
- Do widzenia pani. Do widzenia, panie Zawada – dziewczyna zawinęła się i trzasnęła drzwiami.
Przewodnicząca zagryzła wargi, ale przemilczała. Mogła trafić gorzej. Dziewczyna może nie była najlepiej ułożona, ale przynajmniej nie rozpowiadała niczego. To była cenna cecha. Jak cenna, wiedziała tylko przewodnicząca wyznaczając kwartalne premie swojej sekretarce. W sumie i tak się opłacało.
- Musimy się upewnić, czy warto kupować te grunty – zauważył Zawada.
- Zażądam sprawozdania z postępu prac. Na pewno oficjalnie niczego nie powiedzą, więc pomyślę o jakiejś kontroli. I tak będziemy na miejscu przy przenoszeniu cmentarza. Może Sanepid?
- W jaskini? – powątpiewał Zawada.
- Nie bądź drobiazgowy – odparła przewodnicząca. – Każdy sposób jest dobry. Sam mógłbyś się trochę postarać. Nie możesz iść na wódkę z tym inżynierem i trochę go podpytać?
- Mógłbym, ale on chyba nie darzy mnie ani wielką sympatią ani zaufaniem. Może mu kogoś podstawić?
- Nie chcę nic o tym wiedzieć – szykowała się do wyjścia. – Ja działam z urzędu, a ty użyj własnych metod. W końcu jakoś każde z nas doszło do czegoś, prawda?
- Prawda, Marylko.
Zawada przyciągnął ją do siebie i wsunął dłoń pod spódnicę. Miał nadzieję, że razem zajdą dużo dalej.

środa, 7 lipca 2010

Dyrdymały 4 cd

- No a co? Co niby miałem mu powiedzieć? Przecież ta maszyna stoi na środku jaskini jak wół. Nie da się udawać, że jej nie ma! – tłumaczył zdenerwowany inżynier przez telefon.
Stał przed jaskinią w zapadającym zmroku i przez chwilę słuchał swego rozmówcy kiwając ponuro głową.
- Dobrze – powiedział w końcu. – Postaram się nie denerwować. No tak – znowu kiwał głową. – Słusznie. Nie, proboszcz wcale nie wydawał się zły, tylko zaciekawiony. Powiedział, że rozumie. Nawet mówił, że go cieszy takie bogactwo naturalne w naszej okolicy, ale że od odkrycia do wydobycia droga jeszcze daleka, a on ma teraz głowę zajętą innymi sprawami. No poszedł. Przecież bym nie rozmawiał, gdyby był. Nie... Chyba nie podejrzewa niczego. Dobrze, panie Pąckiewicz, to my tu działamy. Tak, odezwę się, rzecz jasna. Do widzenia.
Zakończył rozmowę i schował telefon do kieszeni. Gdyby nie te cholerne komary, byłoby całkiem przyjemnie. Inżynier klepnął się zamaszyście w kark widząc oczyma wyobraźni kolejną plamę krwi rozbryzganą na sobie. Zjedzą mnie tu bestie, pomyślał i wszedł szybko do jaskini.
- No, panowie! Nocna zmiana zostaje przy odwiercie, reszta się zbiera. Nie ma co tu wysiadywać.
Po chwili wyjeżdżali samochodem terenowym inżyniera. Koła kolebały się na polnej drodze zostawiając ślady w piasku, a żuczki i koniki polne pierzchały byle dalej od drogi i jadącego nią potwora. Nad spokojną łąką między drzewami okalającymi teren przykościelny a skałkami powoli zapadała noc. Polne myszy wędrowały do norek, ostatnie ptaki zawracały nad starym suchym dębem świadome, że czas ustąpić miejsca tutejszym nietoperzom. Tu i ówdzie słychać jeszcze było ciche brzęczenie spóźnionych komarów, a gdzieniegdzie połyskiwały zimnozielone sygnały świetlików.

Lamia chwyciła świecącego owada i przyjrzała mu się uważnie, a potem wypuściła z łagodnym uśmiechem na pięknej, bladej twarzy. Jej oczy lśniły w ciemnościach podobnym blaskiem, co światełka robaczków świętojańskich. W swej nieskończonej mądrości przyroda obdarzyła samiczki ciekawą cechą. Niektóre z nich potrafiły naśladować błyski innych gatunków i wabiły tym sposobem lekkomyślne samce, by je pożreć. Lamia czuła pokrewieństwo dusz z tymi samiczkami. Gładziła rude włosy zastanawiając się, dlaczego samce różnych gatunków są tak łase na wabienie. Wprawdzie w cichych i spokojnych Dyrdymałach nie zjadała mężczyzn, których jej się udało skusić ani też dzieci, jak to miał w zwyczaju jej gatunek i na ogół zadowalała się sporadycznymi odwiedzinami w wiejskich kurnikach albo upolowaną drobną zwierzyną, ale instynkt czasami dawał o sobie znać. W tę ciepłą majową noc pełną zapachów i dźwięków czuła rosnące podniecenie.
Usłyszała trzask gałązek za plecami. Tak niezdarnie mógł się poruszać tylko ghul. Nie myliła się, bowiem nadeszli we trzech. Wiadomo, gdzie był ghul, tam musiał przebywać jego pan, martwiec Wiktor. Towarzyszył im Szymon w znacznie lepszej kondycji po okładach babki Maćkowiakowej, ale i tak trudno byłoby powiedzieć coś pochlebnego na temat jego urody.
- A gdzie Alonzo i Stefan? – spytała Lamia.
- Alonzo dziś nie pije – odparł Wiktor. – Zabrał się za projekty nowych witraży do kościoła. A Stefan chyba miał wyjść z wikarym, rozejrzeć się w mieście, posłuchać, co ludzie gadają.
- O! – Lamia okazała zdziwienie. – To chyba dobrze?
- Pewnie – kiwnął głową Szymon.
- Hyhyhy – potwierdził ghul.
Lamia nie chciała dyskutować z ghulem. Ghule nie uchodziły za mądre i nie bez przyczyny. To, że ich gamoń przemówił raz w nieżyciu po łacinie w niczym nie zmieniało sprawy. Był za to paskudny i silny, jak na trupojada przystało, a ta cecha zawsze się okazywała niezwykle przydatna do straszenia. I dobrze! Nikt niczego więcej od ghula nie wymagał.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki upiory ruszyły zgodnie w stronę jaskiń. Szły bezszelestnie. No, prawie bezszelestnie, jeśli nie liczyć cięższych stąpnięć i sapania ghula. Ich oczy świeciły w ciemnościach, ale tylko oczy Lamii można było wziąć za unoszące się w powietrzu świetliki, bowiem ślepia wampirów połyskiwały krwawym blaskiem, a ghula jarzyły się piękną barwą indygo. Lamia trochę mu zazdrościła i zachodziła w głowę, jakim cudem tak piękne oczy znalazły się w tak szpetnym pysku. Wyobrażała sobie, jak doskonale by harmonizowały z jej rudymi włosami. Niestety babka Maćkowiakowa, która powołała ghula do życia przez przypadek, pomyłkę i roztargnienie – tak przynajmniej twierdziła – zupełnie nie mogła sobie przypomnieć składników, których wtedy użyła. Lamia próbowała ją namówić na transplantację, ale i to nie zdało egzaminu.
- Trans co? – spytała babka, której Lamia nie dawała spokoju.
- No babka mu wydłubie te oczy i da mnie. To tak w skrócie – wyjaśniła Lamia.
- Z tej próżności miesza ci się w głowie – fuknęła babka. – To nie paciorki, żeby je wkładać i wyjmować. Nie da się i nie marudź, bo chłopy i tak za tobą latają. Nawet pewnie nie widzą, jak masz kolor oczu – mamrotała z dezaprobatą.
Lamia postanowiła odpuścić temat, bo babka miała przecież rację. Ale gdzieś w głębi krwiożerczej duszy żywiła nadzieję, że może kiedyś Maćkowiakowa znów się pomyli.
Stadko nietoperzy wyfrunęło z jaskini prosto na nich. Jasny krąg światła padał z wnętrza na piach przed wejściem i słychać było przytłumione głosy. Najwyraźniej nocna zmiana była gotowa do straszenia. Wiktor wyciągnął dłoń w stronę jaskini. W półmroku zadrżały zakrzywione szpony wampira i jakby w odpowiedzi na niewidzialny sygnał, światła w środku zaczęły mrugać, jarzyć się i przygasać na przemian.
- Coś się dzieje z zasilaniem, cholera! – upiory usłyszały stłumiony głos pełen troski. – Jeszcze pójdzie wiertło. Idź, sprawdź agregat!
Szymon zachichotał i błysnął kłem, a Lamia wciągnęła ze świstem powietrze i oblizała blade usta. Ghul stał z miną charakterystyczną dla ghula, choć był pełen podziwu dla umiejętności swego pana.
Z jaskini wyszedł młody mężczyzna i rozejrzał się niepewnie, ponieważ jego oczy nie były przyzwyczajone do panujących wkoło ciemności. Potrząsał trzymaną w ręku latarką, która się czemuś nie chciała palić, tylko mrugała nie dając światła. Mimo to ruszył w kierunku agregatu stojącego nieco dalej, za skalnym załomem. Słyszał znajome, nieprzyjemne buczenie maszyny. Przykucnął obok i otworzył klapę bezpieczników. Latarka zapaliła się na chwilę, więc skierował snop światła na urządzenie starając się wypatrzyć przyczynę ewentualnej awarii. Nagle poczuł za plecami czyjąś obecność, delikatne muśnięcie i słodkawy zapach. Zakręciło mu się w głowie. Przestał widzieć elementy maszyny. W umyśle miał obraz zmysłowej kobiety, rozkoszy, jakiej mógł zaznać w jej ramionach, zamiast dłubać w jakimś zepsutym agregacie tu, na tym zadupiu. Spojrzał w bok i zobaczył w kręgu światła latarki stopy obute w piękne, lekkie pantofelki, zgrabne kostki, smukłe łydki, długie nogi, szczupłą talię, całkiem wydatną pierś i ogromne zielone oczy w bladej twarzyczce okolonej burzą rudych włosów. Z wrażenia tkwił tak nieruchomo, przykucnięty z głową zadartą do góry. Kobieta, pochyliła się lekko i dotknąwszy palcem jego brody, skłoniła go, by jednak powstał. I powstał. A czy Ty byś nie powstał w takiej sytuacji, drogi czytelniku?
- Uwielbiam mężczyzn, którzy potrafią coś naprawić – wyszeptała zmysłowym, leciutko schrypniętym głosem.
- Ja też – odpowiedział, po czym się zreflektował. – Znaczy, ja potrafię.
- To dobrze. Jak masz na imię?
- Seba – wyszemrał Sebastian.
- Nie czujesz się samotny na tym odludziu?
- Strasznie – westchnął. – A ty, kim jesteś?
- Lamia – uśmiechnęła się przywołując najbardziej uwodzicielski spośród wszystkich swoich uśmiechów.
- To miło, że mnie odwiedziłaś Lamiu... Lamio... Lamia...
- Przyśniłeś mi się, mój miły – wyszeptała całując go delikatnie w szyję i namierzając językiem aortę, a jednocześnie wodząc dłonią po ciele Seby. Było to przyjemne, ponieważ na wodzenie reagował niczym różdżka, która właśnie odkryła potężną żyłę wodną.
- I co robiliśmy w tym śnie?
- Ty nic – odparła Lamia. – Ja się wszystkim zajęłam.
Zrezygnowała jednak z aorty przypomniawszy sobie, że ostatnim razem długo musiała spierać plamy z sukni i szukała językiem mniejszej żyłki. Sebastian objął Lamię i przyciągnął do siebie zbyt oszołomiony, żeby zadawać więcej pytań albo, żeby choć chwilę pomyśleć przytomnie. Poddał się uwodzicielskim zabiegom reagując na nie wdzięcznie i żywo, jak na młodego człowieka przystało. Nagle poczuł delikatne ukłucie tuż pod uchem, a potem znalazł się w oparach rudej rozkoszy o zielonych oczach. Świat zawirował i przestał istnieć. Nie przenikały do jego świadomości nawet okrzyki pełne przerażenia ani wołania o pomoc, które dobiegały z jaskini. Za to Lamia słyszała je doskonale.

*

Wynalazca genialnego wiertła i jego kolega siedzieli w kącie jaskini wparci plecami w skałę i patrzyli oczami wielkimi jak spodki na stojącego przed nimi Wiktora. Nie mieli już siły krzyczeć, zresztą i tak była niewielka szansa, że na tym pustkowiu ktokolwiek ich usłyszy i przybiegnie na ratunek, a Seba najwyraźniej nie reagował. Sylwetka potężnie zbudowanego wampira zdawała się przesłaniać nie tylko jaskinię, ale wręcz cały świat, który skurczył się do przeraźliwie klaustrofobicznych rozmiarów.
- Hyhyhy – dobiegła ich z boku nie całkiem skoordynowana wypowiedź ghula.
- Co tam masz? – spytał Szymon podchodząc do stolika, na którym stał otwarty laptop z wynikami pomiarów.
Jednak nie na wyniki patrzył ghul, bo i nie one wyświetlały się na ekranie. Ghul przekrzywił głowę usiłując zrozumieć, obraz, który miał przed oczyma. Jego mózg bombardowany informacjami groził przeciążeniem. Miał wrażenie, że widzi ludzi, ale nigdy wcześniej nie widział tak dziwnych ludzi, choć przecież na co dzień spotykał Jurną Ankę i proboszcza, i wikarego, a czasem trafił się ktoś z miasteczka, choćby Zawada, który nie dalej jak po południu był przy jaskini i ghul go widział.
Ale tego, co było teraz na ekranie, nie widział nigdy wcześniej. Nie rozumiał też, o czym mówiły dziwne postacie.
- Och tak, tak! Mocniej, mocniej, och! Szybciej, kochanie!
Dziwne kłębowisko na ekranie zmieniło konfigurację, więc ghul przekręcił łeb w drugą stronę.
- Ty głupi! – wrzasnął Szymon. – Co ty oglądasz?
- Yyyyy? – zapytał ghul w nadziei, że otrzyma wyjaśnienie.
- Nie zajmuj się bzdetami – skarcił go wąpierz. – Nie po to tu jesteśmy.
Podszedł do komputera i zaczął przyciskać co popadnie.
- Nie! – krzyknął rozpaczliwym głosem genialny wynalazca.
- Co nie? To podejdź tu i zrób coś z tym – warknął Szymon. – Interesują nas wyniki badań.
Wynalazca spojrzał oszołomiony na Wiktora, który skinął tylko głową w milczeniu. Drżąc na całym ciele, ojciec metalowego pająka, podszedł do stolika i wyłączył obraz na ekranie.
- Yyyy! – zaprotestował ghul.
- Daj spokój – odezwał się Szymon. – Później sobie pooglądasz. Najpierw interesy.
Wynalazca wystukiwał coś na klawiaturze, aż ukazały się tabele i wykresy kompletnie niezrozumiałe dla laika, choć bardzo efektowne. Wiktor stanął za jego plecami.
- Wyjaśnij – zażądał. – Jak duże są złoża?
- Bardzo duże – odparł tamten drżącym głosem. – Nawet trudno określić.
- Jakie są zamiary Pąckiewicza?
- Nooo, ja nie wiem dokładnie.
- To po co tu jesteś?
- Mam zrobić odwiert i ustalić, czy warto wydobywać.
- I co? Warto?
Wynalazca przełknął ślinę.
- Ja bym wydobywał, gdybym miał na to pieniądze.
- A Pąckiewicz ma?
- On sam to może nie, ale jego stryj to łoi taką kasą, że mu na pewno nie zabraknie. Choćby chciał tu nie tylko wydobywać, ale i przerobić plebanię na rafinerię!
Wiktor pokiwał głową w zadumie i spojrzał mu groźnie w oczy. Genialny wynalazca poczuł, że w głowie wirują mu czarne i czerwone kręgi. Były wielkie, ogromne, wypełniły całą jaskinię. Gdzieś z oddali słyszał monotonny głos:
- Pójdziesz dziś na wódkę i zapomnisz o wszystkim, a rano spakujesz ten cały majdan i wyjedziesz stąd na zawsze. Zrozumiano?
Kiwał tylko głową, ale niczego nie rozumiał. W głosie mu huczało, „na wódkę, na wódkę... zapomnisz”.

Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd tak stał, gdy poczuł nagle czyjąś dłoń na ramieniu. To był Sebastian, jakiś blady i niezbyt przytomny. W kącie na ziemi siedział trzeci pracownik. Obejmował ramionami kolana i kiwał się miarowo w przód i w tym mamrocząc coś pod nosem. Po chwili wynalazca jakby się otrząsnął z odrętwienia.
- Pierdzielić to wszystko, panowie. Muszę się napić. Zostawiamy ten majdan i jedziemy na wódkę.
Tamci spojrzeli na niego niepewnie, ale po chwili pokiwali głowami.
- Tak – powiedział Sebastian. – Ja też czuję, że muszę się odprężyć.
Potarł dłonią szyję przy uchu i pokręcił niepewnie głową. Czuł się dziwnie słaby.
Wszyscy trzej wsiedli do rozklekotanej toyoty i ruszyli w kierunku miasteczka.
Wiktor stał z założonymi na piersiach rękami i patrzył za odjeżdżającym pojazdem. Potem czwórka upiorów ruszyła z powrotem ku plebanii.

*

Gdy wikary Pawlak wracał ze Stefanem było już dobrze po północy. Wędrowali sobie spokojnie w świetle księżyca usiłując zebrać w logiczny ciąg plotki, które – sporo sobie wypiwszy – opowiadał w pubie pewien urzędnik. O wielkich złożach ropy na skałkach, o tym, że teraz w Dyrdymałach wszystko się zmieni, będzie metropolia, widoki jak w Teksasie, kasyna, domy rozpusty i rafinerie.
- To okropne! – denerwował się Stefan.
- Ja bym nie demonizował – odparł wikary. – Zaczekaj na mnie dwa kroki dalej. Te rafinerie to nie tak, hop i od razu.
Wikary zszedł na bok ciemnej drogi, żeby ulżyć nieco pęcherzowi.
- Zapomnieć! – rozległ się nagle wrzask, który przestraszył Pawlaka nie na żarty.
- Co tam ksiądz mówi? – zawołał Stefan.
- To nie ja! Podejdź no tu, ktoś leży w rowie.
W świetle księżyca starali się rozpoznać trzech nieszczęśników leżących pokotem w zielonej trawie.
- A to ci trzej inżynierowie z jaskini, co byli w pubie i opowiadali jakieś niestworzone historie o złym, co straszy – rozpoznał ich wikary.
- Na szczęście nikt im nie uwierzył – uśmiechnął się pod nosem Stefan.
- Na wódkę i zapomnieć! – wrzasnął znowu jeden z pijaków i zachrapał.
- Co z nimi zrobimy? – zatroskał się Pawlak.
- Nic – Stefan wzruszył ramionami. – Noc ciepła i spokojna. wyśpią się i rano pójdą do jaskini. Dobrze, że samochód zostawili pod pubem.
Wikary i Stefan ruszyli w swoją stronę pozostawiwszy mamroczących w rowie mężczyzn. Dyrdymalska noc, ciepła i spokojna, jak słusznie zauważył Stefan, utuliła ich w troskliwych objęciach przykrywając liśćmi łopianu, a żabki kumkały dla ukojenia ich skołatanych nerwów. Czasami przeleciał sznur nietoperzy, a świetliki unosiły się błyskając zalotnie zielonym światłem. Sebastian zasypiał słodko patrząc w oczy świetlików, rudej Lamii, świetlików, rudej Lamii, świetlików...
- Lamiu – wyszeptał jeszcze, zanim wypita wódka uniosła go do krainy ciężkiego snu i potężnego bólu głowy.

niedziela, 4 lipca 2010

Dyrdymały cd, czyli rozdział 4 częściowy ;)

Inżynier spojrzał mściwie na własne przedramię i uniósł je delikatnie. Wpatrzony hipnotycznym wzrokiem w krwiopijcę, który wbił cienką jak włos trąbkę wpasowując się dokładnie między włoski, wziął zamach, wymierzył precyzyjnie i uderzył się z całej siły.
- A masz, ty suko! – inżynier wiedział, że samczyki komara żywią się nektarem, a gryzą tylko samice.
Ścierając plamę krwi i resztki skrzydełek, a przy okazji masując zaczerwienione przedramię czuł, że bierze odwet za cały męski gatunek.
- Zwijamy się panowie – rzucił do pracowników. – Te ścierwa nie dadzą nam teraz spokoju. Dość na dziś. Zgarnijcie sprzęt do jaskini. O, widzę, że proboszcz do nas zmierza.
Inżynier patrzył w stronę drzew, skąd wychynął właśnie Mątwicki wędrując do nich przez łąkę. Proboszcz wymachiwał rękami. Inżynier pokiwał głową ze zrozumieniem. Gryzą ścierwa potępione, pomyślał.
- Idźże sobie duszo potępiona – mamrotał tymczasem Mątwicki zmęczony obecnością strzygi.
Monika upatrzyła sobie proboszcza. Polubiła go z przyczyn niewiadomych jej samej. Darzyła go zwyczajnie sympatią, a że była ciekawa z natury nie odstępowała księdza ani na krok. Kiedy czuła, że ma jej dość po prostu mu się nie pokazywała.
- A wie ksiądz proboszcz, że strzygi mają dwie dusze?
- Co też ty opowiadasz, nieszczęsna?
- No tak! To wiadoma sprawa. Rodzimy się z dwiema duszami. Mamy też dwa serca i dwa rzędy zębów. O, niech proboszcz popatrzy – Monika rozwarła szeroko paszczę, żeby zademonstrować podwójny garnitur zębów.
Mątwicki z lekkim obrzydzeniem rzucił okiem i przestraszył się nie na żarty. Strzyga wcale nie kłamała. Proboszcz przeżegnał się szybko.
- Schowaj się przynajmniej. Nie chcę, żeby cię widzieli ci tam niewinni chłopcy – wskazał na ekipę, która zbierała narzędzia z terenu przyszłego cmentarza.
- Niewinni! – prychnęła Monika. – Mogłabym proboszczowi opowiedzieć to i owo o ich niewinności. Nie dalej jak wczoraj w nocy...
- Zamilcz już!
- A o widzenie, niech się dobrodziej nie martwi. Oni mnie nie widzą.
- Tylko ja cię widzę? – księdzu opadły ręce z desperacji.
- Teraz tak – Monika uśmiechnęła się szeroko. – Jak zechcę to się im pokażę.
- Ale dlaczego pokazujesz się właśnie mnie?
- Lubię proboszcza – strzyga dłubała ptasim szponem między zębami.
Mątwicki wolał się nawet nie domyśleć, co stamtąd wydłubuje. Miał nadzieję, że kawałek zwierzęcia, a nie tkanki ludzkiej. Na korzonki raczej nie liczył. Monika jakby czytała w jego myślach.
- Niech się proboszcz tak nie jeży. To tylko noga konika polnego. Sucha taka jakaś i wlazła mi między zęby. Do ptaszka ksiądz przecież nie ma pretensji, że zje robaka, prawda? – Monika spojrzała oskarżycielsko w księże oczy.
- Nie, nie. Stworzenie musi się żywić – mógł tylko przyznać jej rację. – Tak ten świat urządzony.
- No właśnie – przytaknęła. – A ksiądz wierzy, że to siła wyższa tak wszystko urządziła?
Mątwicki aż przystanął z oburzenia. Nie będzie przecież dyskutował z paskudą o boskim dziele! Tylko tego brakowało!
- Posłuchaj no...
- Moniko.
- Posłuchaj no, Moniko – proboszcz wziął głęboki oddech. – Dlaczego nie idziesz ku światłu?
- Co takiego? – strzyga była szczerze zdziwiona.
- Ku światłu. Dusze po śmierci idą ku światłu.
- A skąd proboszcz o tym wie? Szedł proboszcz?
- Ja jeszcze żyję. Nie bądź bezczelna. Po śmierci dusze idą do lepszego świata.
- Albo gorszego. A kto to wie? Jak ktoś nie był, to co się wymądrza? Zresztą ja przecież wcale nie jestem po śmierci. No i mam dwie dusze.
Trudno było jej nie przyznać racji, jednak Mątwicki czuł się w obowiązku wyjaśnić:
- Nie powinnaś tu się snuć. Twoje miejsce nie jest tutaj. W ogóle nie powinno was tu być!
Proboszcz poczuł, że ogarnia go bezradność i lekkie zniecierpliwienie. To przez nich miał kłopoty. Mało, że natura w tym roku była nieżyczliwa, to jeszcze powyłaziły te dziwadła. Wbrew oczywistym faktom to się nie mieściło proboszczowi w głowie.
- Wszyscy powinniście być w lepszym świecie! W każdym razie, gdzie indziej! Tam gdzie światło i dobroć. Nie snuć się tu i po kościele, po polach, po cmentarzu. Jeszcze jakiś wariat chciał, żebyście mieszkali w krypcie – proboszcz wymachiwał rękami z oburzenia.
- To był hrabia Drake, ale jego nie ma od trzech dni. Czterech – sprostowała Monika. – W sumie to dobry pomysł z tą kryptą, dopóki nie będzie nowego cmentarza. Nie wiem, dlaczego proboszcz się tak upiera?
- Upieram?! Ja się upieram? Niedoczekanie przecież, żebyście się snuli po domu bożym!
- Przecież nic złego nie robimy. Chcemy tylko trochę spokoju. Światłości. Miłości – Monika patrzyła na proboszcza z miną tak żałosną, aż się zmieszał.
W porę jednak sobie przypomniał, że ma do czynienia z duszą potępioną.
- Przestań mi tu w głowie mącić, a kysz! – zawołał i zamachał znów rękami.
Inżynier zmrużył oczy i przyglądał się z uwagą proboszczowi. Tu gryzą – pomyślał – ale tam w dole, to chyba jakiś zmasowany atak całego roju.
- Prosimy, księże proboszczu! – zawołał głośno.
Proboszcz spojrzał na inżyniera i pojął, że jego zachowanie może się wydać dziwne osobie postronnej. Ale kto tu był osobą postronną? Rozmawiał właśnie ze strzygą, którą widział tylko on. Może czas najwyższy, żeby się wycofać?
- Nie – powiedziała stanowczo Monika. – I dobrodziej nie ma żadnych omamów. – Jestem tak samo prawdziwa jak on – wskazała głową na inżyniera.
Mątwicki przesunął dłonią po twarzy i ruszył szybszym krokiem.
- Wyobraża sobie proboszcz, co by to było, gdyby zrezygnował?
- Kto? Co?
- No proboszcz. Nie wolno się teraz załamywać. Trzeba przenieść cmentarz i dowiedzieć się dokładnie, co w tych skałkach piszczy.
Strzyga podtrzymuje mnie na duchu. To już nawet nie jest ironia losu, to jakieś szaleństwo, pomyślał Mątwicki, ale wiedział, że uwaga była słuszna.
- Bądź grzeczna przez chwilę – rzucił przez zęby i pomachał na powitanie inżynierowi.
- Ksiądz dobrodziej z kimś rozmawia? – dopytywał się inżynier.
- E, nie. Tak tylko sobie... pacierze powtarzam. Prace widzę postępują – powiedział Mątwicki zadzierając nogę, żeby przejść nad sznurkiem łączącym paliki.
- Niedługo cały teren będzie wytyczony.
Pracownicy witali się z proboszczem.
- Jeszcze ze dwa, trzy dni i będzie można przenosić.
Ksiądz kiwał głową zadowolony. Rzeczywiście teren przyszłego cmentarza był cały najeżony palikami, co wróżyło rychłą możliwość przeprowadzki. Tymczasem pracownicy zbierali drobny sprzęt i nieśli go do jaskini. Proboszcz postanowił skorzystać z okazji i ruszył ich śladem.
- Dokąd proboszcz zmierza? – zapytał uprzejmie inżynier.
- A skoro tu jestem, zobaczę, co tam robicie w jaskini.
- A tam, nie warto – inżynier stanął przed Mątwickim zastępując mu drogę.
- Może i nie, ale ja się nie zawsze kieruję tym co warto – zauważył kąśliwie proboszcz.
- Tam sprzęt leży złożony. Za dwa trzy dni posprzątamy, wtedy można będzie dobrodzieja zaprosić do jaskini.
- Nie spodziewam się, że w jaskini jest wysprzątane. To jaskinia.
- No tak – bąknął inżynier.
- W dodatku jaskinia na terenie kościelnym.
- Jak najbardziej – przyznał inżynier.
- Więc zajrzymy do jaskini – oznajmił proboszcz.
Zrezygnowany inżynier ruszył za nim, a Monika dreptała obok proboszcza z taką miną, jakby go chciała poklepać protekcjonalnie po plecach. Proboszcz miał nadzieję, że tego nie zrobi.