piątek, 29 października 2010

Alicya (fragm.2)

Powinnam może pomyśleć o jakimś konkretnym miejscu i tam rozpocząć poszukiwania.
Niedaleko przede mną ulica Sainte-Catherine. Na rogu stoją punki i skiny, „młodzież ulicy”, jak ich nazywają w programie „Enjeux” i innych bardzo, bardzo poważnych audycjach.
Wyciągając ręce żebrzą o pieniądze.
- Może trochę drobnych? Poproszę...
Jeden z nich jest nawet dość nachalny:
- Proszę pana, proszę mi dać trochę drobnych, chociaż ze trzydzieści centów...
Zatrzymuję się i obserwuję ich przez chwilę. Pewnie oni też opuścili domy spragnieni absolutu. Tyle że niczego nie zrozumieli. Ja nie tego szukam, nie chcę się stać taka jak oni. Zgodzę się na wszystko z wyjątkiem inercji. Zarówno ciała jak i umysłu.
Jakiś mężczyzna przechodzi szybkim krokiem obok młodych. Trzy dłonie wyciągają się w jego stronę.
- Może się znajdzie trochę drobnych, proszę pana?
Mężczyzna przystaje, przygląda się im z wahaniem. Nie odchodzi. Wreszcie wyciąga portfel. Klik! Trzy pary oczu zapalają się niczym reflektory samochodu. Mężczyzna wyciąga banknot i podaje go ot tak, nikomu konkretnie. A przecież nie wygląda na bogacza. Ma na sobie zniszczone, stare ubranie, które z pewnością kiedyś było bardzo ładne. Ale od tamtej pory musiało mieć spory przebieg.
Współczująca dusza, litościwa jak sądzę. Osoba z sumieniem.
Czyjaś ręka chwyta banknot. Byle jakie podziękowania. Mężczyzna rusza w swoją stronę krokiem dwa razy szybszym niż przed chwilą. Spoglądam za nim odruchowo. Wsuwa roztargnionym ruchem portfel do kieszeni i siup! Portfel leży na ziemi.
Facet idzie dalej. Niczego nie zauważył.
Kilku przechodniów sunie chodnikiem, ale nikt nie spostrzegł portfela, a mężczyzna jest coraz dalej.
Podnoszę portfel. W środku może być jakieś pięćdziesiąt dolarów, a tamten przechodzi właśnie na drugą stronę Saint-Denis. Bez zastanowienia, trzymając portfel w jednym ręku a walizkę w drugim, rzucam się w pogoń za nim.
Jednocześnie w głowie dudni mi głos mojego profesora filozofii:
Dlaczego nie zatrzymasz tych pieniędzy, Alicjo?
Jak dlaczego? Bo to nie w porządku. Nie są moje! Muszę je oddać.
Rozumiem. Przestrzegasz zatem pewnej społecznej i moralnej umowy, w tym konkretnym przypadku – uczciwości.
A co to za ironia? Znikaj, Laurent Lévy! Nie jesteś już moim nauczycielem, więc nie wciskaj się do mojej świadomości! Chwytam wirtualny rewolwer i pakuję mu kulkę w łeb. Nareszcie będę miała z nim spokój.
Mężczyzna przeszedł na drugą stronę i prawie biegiem zdąża do metra Berri. Chcę mu oddać ten portfel, ale mógłby mi trochę pomóc. W dodatku taszczę walizkę! Zanim przeszłam przez ulicę, on już zniknął. Z pewnością wszedł do metra. Ruszam więc tą samą drogą co on. Zjeżdżam ruchomymi schodami, idę szybko podziemnym korytarzem wytapetowanym reklamami, pełnym ludzi. W dali widzę go, jak kupuje bilet w okienku. Przyśpieszam kroku, wołam nawet „Hej, proszę pana!” całkiem głośno, ale tamten nie słyszy. Kiedy docieram do okienka on jest już za bramką i schodzi na perony.
No to trudno! Przecież nie zapłacę jeszcze za bilet metra, żeby mu oddać portfel! W końcu są jakieś granice!
No ale pięćdziesiąt dolców. Może się poczuć nieszczęśliwy, kiedy sobie zda sprawę, że już ich nie ma. Naprawdę nie wygląda na bogatego.
Ach to wahanie, wahanie, wieczne wahanie.
Płacę wreszcie za bilet, mijam bramkę i wchodzę na perony. Tak czy inaczej kiedyś bym w końcu wsiadła do metra, prawda? Podjeżdża pociąg. Szukam wzrokiem tego pana. Jest tam! Wchodzi do wagonu, szybko, szybko. Rzucam się za nim i pruję w stronę wagonu. Niczym Indiana Jones wślizgnęłam się między drzwiami, który się już, już zamykały.
Stawiam walizkę na podłodze i śmieję się z zadowolenia. Kiedy on zobaczy, ile zrobiłam, żeby go złapać, może mi da dziesięć dolarów w ramach podziękowania. Nigdy nie wiadomo...
W wagonie jedzie czterech innych pasażerów, w tym rzecz jasna i on. Siedząc zaciera nerwowo ręce. Nie wygląda na zbyt pewnego siebie.
- Proszę pana...
Nie słyszy.
- Hej, proszę pana.
Wreszcie spogląda na mnie. Jasny szatyn o kędzierzawych włosach, zdziwione niebieskie oczy. Moim zdaniem ma koło czterdziestki. Jego niepewne spojrzenie zatrzymuje się na mnie, ale zupełnie nie zwraca uwagi na portfel, który mu trzymam tuż przed nosem.
- Zgubił pan to, proszę pana.
Podaję mu „to” nalegając. Wreszcie widzi. Ale nie rozumie. Szuka w kieszeniach starej marynarki, starych spodni. Ma czarny krawat tak samo powycierany jak reszta ubrania. Typ gościa, który pomimo ubóstwa chce zachować wygląd faceta z klasą. Komiczne i smutne zarazem.
Wreszcie zajarzył.
- O! Ja... o! Nooo... coś takiego!
Wyciąga rękę, żeby odebrać swoją własność.
- Dzię... dzię...kuję... baa...baaa... bardzo pa...pa...paaa...
Jąkała. Sprawa nie będzie prosta.
- ...paaaani.
Jego oczy znów spoczywają na mnie i teraz mam wrażenie, że faktycznie mnie widzi. Dłoń, która prawie dotarła do celu nagle zamiera w bezruchu. I w jego oczach dostrzegam przemianę. Zupełnie jakby ktoś wkręcił nową żarówkę. Dłoń opada nie odebrawszy portfela.
- Bardzo pani dziękuję.
No nareszcie. Nie było tak strasznie, co? Stary Krawacie.
Cały czas patrzy na mnie z miną pełną fascynacji, a potem rzuca od niechcenia:
- Uczciwość jest dziś tak rzadką cechą. Zwłaszcza u młodych, którzy odrzucając całkowicie zdanie starszych, odrzucili zarazem podstawowe wartości reprezentowane przez nich.
Ja cię kręcę! Książka! Gadam z książką! Mówi trochę przez nos, ale jakby nie patrzeć to książka.
- Nie trzeba tak uogólniać – zauważam rozbawiona. – Są też młodzi, którzy potrafią się zachować.
- Oczywiście, ma pani rację. Uogólnianie jest niebezpiecznym skrótem intelektualnym. To grubiański błąd z mojej strony. Ale cóż errare humanum est!
Niemożliwe. Musi być profesorem literatury na uniwersytecie, albo pracuje w sekcji kultury Radia Kanada. Jednak w przeciwieństwie do tej bandy pozerów nie ma w nim nic pretensjonalnego, żadnej sztuczności. Jest absolutnie naturalny pewnie sobie nawet nie zdając z tego sprawy.
Metro zatrzymuje się na następnej stacji. Dwóch pasażerów wysiada, jeden wsiada.
- W takim razie życzę miłego dnia.
Już mam wysiąść, gdy sobie uświadamiam, że nadal trzymam w ręku portfel. Podchodzę do Starego Krawata. Za mną drzwi się zamykają. Trudno, wysiądę na kolejnej stacji. Wyciągam do niego portfel.
- Za chwilę zgubi go pan po raz drugi!
- Jak się pani nazywa?
Nie zwraca uwagi na portfel. Chce pogadać. Czyżbym mu wpadła w oko? Ta myśl mnie rozbawiła.
- W sumie nie musi pan mówić do mnie pani. Dopiero skończyłam osiemnaście lat.
- Jak sobie życzysz. W takim razie, jak się nazywasz?
- Alicja.
A to ci reakcja! Gdybym powiedziała „Romuald” pewnie by mniej wytrzeszczył oczy!
- Alicja – wymamrotał – to... to bardzo ładne imię.
- A pan jak się nazywa?
Ma taką minę, jakby nie był pewien, czy nadal powinien ze mną rozmawiać. Na koniec znów się uśmiecha.
- Karol.
- W takim razie, Karolu, oto pański portfel.
I wyciągam do niego ten przeklęty portfel myśląc, że kiedyś go w końcu odbierze, ale on go nawet nie widzi! Pożera mnie wzrokiem. To się już staje prawie kłopotliwe.
- A co Alicja robi w życiu, jeśli mogę sobie pozwolić na taką niewinną niedyskrecję?
- Właśnie opuściłam dom w Brossard, żeby rozpocząć życie tutaj, w Montrealu.
- Ach tak? A szkoła? Wyobrażam sobie, że chodzisz do college’u, prawda?
- Prawda i właśnie już nie będę chodziła. To mnie owszem wzbogaciło, ale było dość mdłe jak na mój gust.
- Co zatem będziesz robić?
- Przeżyję coś innego. Odkryję inne życie. dotrę aż do końca.
- Do końca? Do końca czego?
I tu mnie zaskoczył. Nie bardzo wiem, co odpowiedzieć, więc wzruszam ramionami i rzucam niedbale:
- Do końca wszystkiego.
W porządku, wiem, że to nie jest zbyt błyskotliwa odpowiedź, zgadzam się. Lévy rechocze za moimi plecami. Zamknij gębę, trupie jeden!
- Można zajść bardzo daleko na ten koniec wszystkiego, moja panno. Bardzo daleko, czasem za daleko. Do miejsc, których istnienia nawet się nie podejrzewało.
O nie, tylko bez morałów, proszę. Wyjechałam od taty i mamy właśnie po to, żeby przestać żyć w świecie Walta Disneya! A w ogóle co we mnie wstąpiło, że mu o tym opowiadam?
- A pan, co pan robi?
Znów jest zakłopotany.
- Z wykształcenia jestem matematykiem. Przez piętnaście lat uprawiałem ten trudny, lecz pasjonujący zawód. Nawet przez kilka lat uczyłem w Anglii.
- Tak? Jest pan Anglikiem?
- Nie, ani trochę. Jestem rodowitym Quebekerem. Zaproponowano mi ciekawy kontrakt w kraju mgły...
Kraj mgły! No, no!
- ... i spędziłem tam prawie pięć lat.
- Wrócił pan uczyć tutaj?
- Nie... Powiedzmy, że... Właściwie to już skończyłem z nauką...
- Tak? Dlaczego?
Do licznych oznak braku pewności siebie Karol dodał jeszcze jeden: zaczął zagryzać dolną wargę. Nie wiem czy miał zamiar odpowiedzieć, tymczasem jakiś chłopak wyciągnął go z opresji. Wysoki, chudy, wyglądał na Hiszpana, ubrany super modnie.
- Nie wiesz, która godzina?
Metro zwalniało, w końcu stanęło. To już trzecia albo czwarta stacja od początku naszej rozmowy. W wagonie pozostał tylko Karol, Modny Latino i ja. Wreszcie Karol zrozumiał pytanie skierowane do niego i spojrzał na zegarek.
- Je... jeeeest... sze...eee... snasta... dwa... dwaaa... naście.
Facet podziękował i wyszedł. Drzwi się zamknęły a metro ruszyło dalej. Ale Karol nadal wpatrywał się w zegarek, jakby ten pokazywał mu coś wyjątkowo obscenicznego.
- Sze...szeee... snasta... dwa... dwaaa... naście! Słodki Jezu!
I hop! Zerwał się na równe nogi i zaczął krążyć po pustym przedziale. Wrócił stres i wróciło jąkanie. Przestałam istnieć, a on mówił sam do siebie.
- Poo.. powie... działa, że eee... po sze...eee... snastej... trzyyy... dzieści juuuż jej nieee bę...bę...dzie. A ja... jaaa mu....szę jeee... jeeszcze wpaść dooo do... mu!
- Spóźniony na spotkanie?
Nagle sobie o mnie przypomniał. Stanął jak wryty.
- Nie!... To znaczy tak! To nieco skomplikowane.
Stanął przed drzwiami, a więc wysiada na następnej stacji. Szkoda. Chciałabym się o nim dowiedzieć czegoś więcej. Wydaje mi się dość zabawny.
- Dlaczego właściwie pan już nie uczy matematyki?
Metro zwalnia. Karol patrzy mi w oczy. Z wielką powagą.
- Nie ma już żadnej logiki.
Chwytam to zdanie, rozkładam na stole operacyjnym, kroję na kawałki, przeszukuję i nie znajduję w nim nic. Absolutnie nic.
Co to za odpowiedź?
Metro stanęło, drzwi się otworzyły i Karol wysiada.. zerwałam się i rzuciłam w jego stronę:
- Miłego dnia!
Odwrócił się do mnie. Długo patrzymy na siebie przez drzwi. Drzwi, które zresztą pozostają otwarte.
Coś się dzieje. Czas stanął w miejscu. Zawsze mi się wydawało, że ta metafora jest idiotyczna, ale po raz pierwszy zrozumiałam, co ona znaczy.
Karol i ja nadal patrzymy na siebie stojąc nieruchomo. On na peronie, jakby chciał mi coś powiedzieć, lecz nie śmie, ja w przedziale, pełna różnych przeczuć i niezdecydowana, co mam robić.
A drzwi nadal się nie zamykają.
Nagle Karol rusza przed siebie, prawie biegiem.
Co ja trzymam w ręku? Cholera! Niemożliwe! Portfel!
- Hej, Karolu!
W tejże chwili czas ruszył ponownie i podjął bieg, bo drzwi zaczęły się powoli zasuwać. Chwyciłam walizkę i powtórzyłam numer Indiany Jonesa tyle że w drugą stroną. Ledwo wyskoczyłam z przedziału, a metro za moimi plecami ruszyło.
- Karolu!
Odwrócił się wreszcie stojąc już u wylotu korytarza prowadzącego do wyjścia. Pomachałam portfelem, zrozumiał. Wrócił do mnie. Punkt styczny. Wymiana towarowa. Wreszcie!
- Dziękuję. Roztargnienie to mój najstarszy towarzysz.
- Nic się nie stało – odparłam głupio.
Znowu się zawahał. Ten facet chyba spędza połowę życia w takim stanie. Spojrzał na zegarek i wpadł w panikę.
- Naprawdę muszę lecieć. Do widzenia, Alicjo i... wracaj do siebie.
Co za niemiły, zimny prysznic! Karol ruszył truchtem. Zniknął w korytarzu pędząc w kierunku wyjścia a stukot jego butów pobrzmiewał jeszcze chwilę, aż całkiem ucichł.
Wrócić do siebie? Też mi coś!
Usiadłam na ławce i czekałam na następne metro. Wydaje mi się, że to spotkanie było mimo wszystko dobrą wróżbą dla mojego nowego życia w Montrealu. Jakby portfel, który znalazłam, był znakiem od losu. Zabawne. Bardzo zabawne.
Rozejrzałam się wkoło. Nic. Kompletnie nikogo, zupełna pustka. Prawie słychać jak świerszcze śpiewają. I gdzie ja w ogóle jestem? Patrzę na ścianę za sobą. Nigdzie nie widzę nazwy stacji. Patrzę na peron po przeciwnej stronie torów. Też pusty. I też nie ma nazwy. Kiedy wyjeżdżałam z Berri nie zwracałam uwagi na stacje. Wiem tylko, że jestem na zielonej linii, ale nie wiem, w którym kierunku.
O, widzę kogoś po drugiej stronie, na końcu peronu. Jakaś dziewczyna ubrana w gorset i krótką spódniczkę. Nie wygląda najlepiej. Jej ubranie jest w strzępach a włosy potargane, ciemne długie włosy tak jak moje. Zastanawiam się, czy ślady na jej twarzy i nogach nie są przypadkiem śladami krwi. Siada, a właściwie opada na ławkę. Wydaje się, że jest mniej więcej mojego wzrostu i ma tyle lat co ja, albo coś koło tego...
Wręcz można by powiedzieć, że...
Całkiem jakby ona...
Wpatruję się w nią z niedowierzaniem.
To przecież jakieś szaleństwo? Nie widzę jej dokładnie, ale mogłabym przysiąc, że...
... zupełnie jakby ona...
Wstaję nie spuszczając z niej wzroku. To niemożliwe! Muszę to sprawdzić! Ruszam na drugi koniec peronu, chcę dotrzeć na jej wysokość. Oddzielona tylko torami nie powinnam mieć kłopotu z odróżnieniem rysów twarzy.
Im bardziej się zbliżam, tym wyraźniej ją widzę. Siedzi na ławce jak bezwładny pakunek. Jest naprawdę wykończona. Wygląda, jakby ją przejechał autobus. Nagle z drugiej strony nadjeżdża metro i zasłania dziewczynę. Zaczynam biec. Muszę się jej przyjrzeć przynajmniej przez szybę wagonu. Widzę ją w dali, jak wsiada chwiejnym krokiem do metra. Szybciej, szybciej! Ale metro rusza. Biegnę najszybciej jak umiem, ale metro przyśpiesza! Chwila! Muszę ją zobaczyć! Zaczekajcie! Pociąg jedzie, rzecz jasna, szybciej niż ja biegnę i kiedy trzy sekundy później docieram wreszcie na koniec peronu, kpiące światło reflektorów jest już daleko w tunelu.
Trochę zdyszana wzruszam ramionami, No cóż, trudno. Prawdopodobnie gdybym ją zobaczyła z bliska podobieństwo byłoby mniej uderzające.

poniedziałek, 25 października 2010

Alicya (fragm.1)

ALICYA
czyli
„życie jest gdzie indziej” oraz inne niepokojące prawdy

Nasza opowieść rozpoczyna się, jak przystało na taką opowieść, od wyjściowej pozornej równowagi. Jest maj, świeci słońce i zapowiada się wspaniały dzień. Jeśli się jednak przyjrzymy sprawom z bliska, zauważymy, że nasza bohaterka, Alicja, już podjęła decyzję, która naruszyła tę równowagą i doprowadzi do wielkich zmian w jej życiu. O jaką decyzję chodzi? Podejdź, drogi czytelniku, podejdź bliżej! Alicja jest tu, w tym samochodzie. Jedźmy jej śladem na spotkanie przygody!

Przejeżdżam przez most.
Zabawne uczucie. Nie sam przejazd przez most Jacques-Cartier jako taki, przejeżdżałam przecież tędy setki razy, ale świadomość, że jadę na drugą stronę i już nie wrócę. Przynajmniej nieprędko. Rzeka Świętego Wawrzyńca, metalowe belki całkiem pordzewiałe, wieża Radia Kanada, wielki emblemat piwa Molson, wieżowce w centrum miasta... Nigdy się im nie przyglądałam z taką uwagą.
- Gdzie mam się zatrzymać, moja panno?
- Byle gdzie.
Po raz pierwszy również jechałam autostopem. Gdyby rodzice wiedzieli, nie byliby zadowoleni. Zresztą i tak nie są zadowoleni. Obwieściłam im wreszcie wielką nowinę. Decyzję podjęłam już dwa tygodnie temu, ale czekałam do końca szkoły. A przede wszystkim czekałam do dziś, dwudziestego piątego maja, dnia moich urodzin. Dziś kończę osiemnaście lat. Uważam, że to interesujące z punktu widzenia symboliki. W dodatku jest rok 2000. Skończyć osiemnaście lat w roku 2000 to nie przypadek. To znak. Dowód, że podjęłam właściwą decyzję.
Gdy zapytali mnie, do jakiej restauracji chcę iść świętować urodziny, odpaliłam bombę. Tato, mamo nie wracam do college’u w sierpniu. A w ogóle mam zamiar wyjechać do Montrealu.
Nie uwierzyli. Myśleli, że się wygłupiam. Ha, ha, Alicja jak zwykle żartuje. Ale nie śmieli się długo. W końcu zrozumieli, że to wcale nie są wygłupy.
Wtedy zaczęły się krzyki. Nie moje tylko ich. Można się było tego spodziewać. Zachowałam spokój prawie przez cały czas, nawet próbowałam im coś wyjaśnić. Podkreślam „próbowałam”, bo jeśli mam być całkiem szczera, dla mnie samej decyzja nie była całkiem jasna. Powiedziałam im, że od jakiegoś czasu zadaję sobie mnóstwo pytań i że długo nad tym rozmyślałam. Z pewnością zauważyli, prawda? Powiedziałam, że ich kocham, że kocham moich przyjaciół i że nie było mi źle w życiu, które wiodłam tutaj, ale...
- Ale co? – zagrzmiał ojciec. – Jaki masz z tym problem?
Tata udawał złego i surowego, chciał mnie przestraszyć, ale doskonale widziałam, że był zbity z tropu. Zachowałam spokój. Powiedziałam, że muszę poznać coś innego, bo są przecież inne rzeczy. Wiem o tym. Istnieją inne sposoby życia, inne podejścia do niego. Chcę doświadczyć, jak jest gdzie indziej, poznać własne możliwości aż do końca. Dowiedzieć się, co jest tam na zewnątrz, poza moją rodziną, przyjaciółmi i szkołą, a przede wszystkim poza konwencjami, regułami, poza konformizmem. W czym to życie jest lepsze niż inne? W czym ta linia prosta, którą staramy się podążać, jest słuszniejsza lub ciekawsza niż linia kręta? W tym momencie zobaczyłam, że nie bardzo za mną nadążają i nie wszystko rozumieją... Zeszłam więc na ziemię i zmieniłam temat;
- Może wcale mi się to nie spodoba, może osiądę tutaj. Ale muszę przynajmniej zobaczyć, spróbować, muszę doświadczyć, w przeciwnym razie przez resztę życia nie będę widziała. A na to nie mogę się zgodzić. Znacie mnie przecież dobrze, jestem zbyt ciekawa, zbyt zachłanna. Po prostu chcę spróbować i tyle.
Przyszła kolej na matkę. Jej atutem nie jest złość, ale rozczarowanie, rozżalenie, kiwanie głową, opadanie na krzesło, chowanie twarzy w dłoniach i cały ten cyrk. I w jej przypadku gra była uczciwa. Czułam to.
- Nie poznaję cię, Alicjo. Co ci się stało? Chcesz porzucić naukę?
Sprostowałam: nie porzucam, tylko robię przerwę, spróbować czegoś innego. Może znów wrócę do szkoły, zobaczymy. To wcale nie pocieszyło mojej mamy. Ale za co będziesz żyła w Montrealu, Alicjo? Nie martw się, mamo, znajdę sobie pracę. Ale dlaczego, Alicjo, dlaczego chcesz popełnić takie szaleństwo? Czego właściwie szukasz? Nie wiem, mamo, nie wiem, ale chcę poszukać. Chcę spróbować. Koniec, kropka. A jeśli się pomyliłam, to przecież wrócę. I tyle!
W oczach mojej matki pojawiły się łzy. Ojciec gotował się coraz bardziej. Krążył bez słowa jak lew w klatce. Było mi naprawdę przykro, że wpędziłam ich w taki stan, że ich tak zawiodłam. Nigdy by im nie przyszło do głowy, że podejmę taką decyzję. Po prostu mnie nie poznają, ale może zawsze widzieli tylko to, co było widoczne na powierzchni. Gdyby wiedzieli, co już zrobiłam do tej pory. Rzeczy, o których nie mieli pojęcia.
Znów zadudnił niski głos taty. Tylko kilka słów.
- Nie ma mowy!
Słowa absurdalne, groteskowe. Słowa zgodne z zasadami, a ja, mała grzeczna dziewczynka, przecież zawsze, przynamniej z pozoru, przestrzegałam tych zasad. Ale teraz się skończyło. Mam osiemnaście lat tato. Teraz nie możesz mi niczego zabronić. Jestem dorosła i robię, co chcę. Nie miałam zamiaru prosić was i pozwolenie. Chciałam was tylko uprzedzić, to wszystko. Daję sobie dwa tygodnie na znalezienie mieszkania i pracy w Montrealu, a potem wyjeżdżam, jeśli z waszym błogosławieństwem, będzie cudownie, ale to nie jest konieczne.
- Posłuchaj moja panno. Jadę na ulicę Rachel, a potem Saint-Denis aż do Jean Talon... jedziesz ze mną do końca czy chcesz wysiąść wcześniej?
Krótka chwila namysłu.
- Wysiądę... wysiądę na Saint-Denis.
Co za różnica, skoro i tak nie mam pojęcia, dokąd idę. Bo ostatecznie wyjechałam znacznie wcześniej niż planowałam, na tym właśnie polega problem. Możesz sobie planować różne rzeczy, ale nigdy nie wychodzi tak, jak sobie człowiek wymyśli. Przewidziałam, że rodzice będą smutni i że mnie nie zrozumieją, ale nigdy nie przypuszczałam, że mój ojciec posunie się aż do tego:
- Posłuchaj mnie, Alicjo, słuchaj mnie uważnie! Jeśli natychmiast nie zaniechasz tego szaleństwa, to wyjedziesz nie za dwa tygodnie ale w tej chwili!
To mną wstrząsnęło. A przecież tata zna mnie dość dobrze, żeby wiedzieć, że nie grozi się dziewczynie tak dumnej jak ja! Tak? Świetnie! Mój spokój i smutek ulotniły się w mgnieniu oka. Bez zastanowienia coś wrzasnęłam i poszłam spakować walizkę. Naprawdę małą. A potem było całkiem beznadziejnie. Ojciec mi groził, matka płakała i błagała, żebym się zastanowiła, a ja się czułam wyklęta, obrażona, zraniona, pakowałam walizkę wykrzykując coś w rodzaju: „Wiedziałam, że nie zrozumiecie, ale nie przypuszczałam, że będziecie mi grozić!”, albo „To, co mi powiedziałeś, tato, dowodzi, że słusznie chcę stąd wyjechać!” i inne wielkie słowa godne najbardziej beznadziejnego melodramatu.
Na progu matka błagała mnie po raz ostatni. Ucałowałam ją. Na ojca popatrzyłam i pomimo żalu, który czułam powiedziałam całkiem spokojnym ale i chłodnym tonem:
- Jeśli się pomyliłam, wrócę!
- Jeśli wyjedziesz, nie masz po co wracać!
Co za cholerny atak dumy. To oczywiste, że nie miałam wyboru! Wiem, że nie myślał, co robi, że to była desperacka próba, by mnie zatrzymać, ale też najgorsza rzecz, jaką mógł mi powiedzieć. Wyszłam już bez jednego słowa. Całkiem nieświadomie ojciec dał mi najlepszy powód, żeby odjeść.
No i tak. A wszystko to zdarzyło się niecałe trzy kwadranse temu. Przez całą drogę byłam nabuzowana. Nabuzowana, kiedy zatrzymywałam samochody, nabuzowana, kiedy gość mnie zabrał, nabuzowana, kiedy jechaliśmy bulwarem Taschereau. Zaczęłam się powoli uspokajać dopiero ma moście Jacques-Cartier. Teraz na ulicy Saint-Denis odzyskałam wreszcie panowanie nad sobą. Uświadomiłam sobie, co się wydarzyło i nie mogłam w to uwierzyć.
- Tu będzie dobrze?
- Doskonale.
Wysiadłam trzymając moją małą walizkę i podziękowałam mu.
Rozejrzałam się wkoło. Oto jestem w Montrealu. Na dobre. Nikt o tym nie wie, poza moimi rodzicami, wyjechałam w takim pośpiechu, że nie zdołałam nikogo uprzedzić, ani Melanie ani Juliena, nikogo. Pomyśleć, że dziś wieczór Julien zorganizował u siebie imprezę z okazji moich urodzin! No to się zdziwią.
Będę musiała zadzwonić do Juliena i powiedzieć mu, co się stało. Albo do Melanie. Ale nie chce mi się dzwonić, tłumaczyć, usprawiedliwiać... Nie czuję się teraz na siłach. Zadzwonię później, jak już osiądę, jak sobie znajdę miejsce.
Jest czwarta po południu, a ja stoję w samym środku Montrealu bez mieszkania, bez pracy.
Poczułam lęk, taki prawdziwy.
Lęk był tak silny, że wdarła mi się do głowy podstępna myśl: natychmiast wrócić do domu. W końcu nie byłam w Brossard aż tak nieszczęśliwa. Kilka rzeczy mnie może ograniczało, ale nieszczęśliwa nie byłam. Miałam przed sobą piękną przyszłość, miałam...
Zmusiłam tę część siebie, żeby natychmiast zamilkła. Hej, przecież chciałaś przyjechać do Montrealu. Jesteś tu niecałe pięć minut i już chcesz wracać do taty i mamy?
Pomyślałam wtedy o panu Laurent Lévy, moim profesorze filozofii. Dlaczego właśnie myśl o nim przyszła mi do głowy? Widzę go z tym uśmieszkiem pełnym wyższości i znudzoną miną, która oznacza: znowu coś ci się poplątało, Alicjo. Ale z wiekiem zrozumiesz.... Nic mi się nie poplątało do cholery! To on nie rozumie! Może już nie rozumie? On też był młody i na pewno chciał podbić świat. A teraz się zestarzał, ma stałą pracę, a mając do czynienia z młodymi, którzy przypominają mu jego własną młodość, ukrywa rozczarowanie pod tonem wyższości i ironią! Gdyby wiedział, co teraz robię, jestem pewna, że powiedziałby moim rodzicom: „Nie martwcie się, to chwilowy kryzys, normalny bunt młodej, bystrej dziewczyny, która jeszcze nie rozumie wszystkiego.” Odpieprz się, Laurent Lévy. Odpieprz się pseudointelektualisto, który już nie masz śmiałości!
Próbuję się uspokoić. Okej, sprawy mają się tak, że jestem sama, nieprzygotowana i nie mam niczego. Ale przecież jestem bystra i zaradna, mam też trochę oszczędności. W gruncie rzeczy wyzwanie będzie po prostu większe i ciekawsze! Gdybym wróciła teraz do domu, już bym nigdy nie wyjechała. Nie miałabym odwagi, tego jestem pewna. Wystarczyło sobie wyobrazić zwycięski uśmiech ojca! I matkę mówiącą: „Bardzo dobrze, Alicjo, to mądra decyzja”.
Mądra decyzja! Hej, ale ja właśnie już nie chcę być mądra!
Chwytam walizkę i ruszam przed siebie obserwując przychodniów mijanych po drodze, tę całą faunę montrealską, tak różnorodną, którą zawsze lubiłam.
Trzy miesiące. Daję sobie trzy miesiące, żeby spróbować innego sposobu życia. Jeśli coś pójdzie nie tak, jeśli będę nieszczęśliwa, jeśli nie dam rady, wrócę do rodziców. Mimo tego, co powiedział ojciec wiem, że pozwolą mi wrócić.
Ale muszę przynajmniej spróbować.
Skoro więc rzuciłam sobie wyzwanie, dotrę do końca. Jeszcze dziś muszę znaleźć mieszkanie, wszystko jedno jakie. Jeden warunek: potrzebuję dwóch pokoi, salon i sypialnia osobno, niedrogo i właściciel musi się zgodzić na podpisanie najmu na trzy miesiące. Biorę pierwsze, które mi będzie pasowało. Potem znajdę pracę (nie chcę zbytnio nadwerężyć oszczędności). Spróbuję przez te trzy miesiące, a potem zobaczymy.
Po prostu przygoda.
Doskonała decyzja. Maszerując uśmiecham się do siebie. Nie wiem, dokąd idę, ale idę.

sobota, 23 października 2010

Proszę państwa, oto Alicya

Odkąd Lewis Carroll napisał swoją "Alicję w krainie czarów", a było to w roku 1865 powstało całkiem sporo interpretacji, krytyk, a także "wariacji" i polemik literackich na temat tej niezwykłej książki.
O kolejną pokusił się autor z Quebeku, znany już co nieco czytelnikom tego bloga, Patrick Senecal. On jednak jako mistrz grozy i tym razem pozostał w swoich ulubionych klimatach. Absurd i groteska, których tak chętnie używał Carroll w swojej baśni, tutaj - posunięte do granic dosłowności - jawią się jako koszmar.
Osobiście uważam tę książkę za okrutną, ale mądrą przypowiastkę filozoficzną, zaś jej wielkim atutem jest obserwacja zachowań. Za każdym razem, gdy nam się wydaje, że nie, nie niemożliwe, żeby ludzie... Otóż możliwe jak najbardziej i kiedy tylko my sami przestajemy żyć w krainie czarów, widzimy to doskonale.
Senecal bawi się w "Alicyi" także w rozważania nad pojęciami dobra i zła, ale przywołuje jednych z najbardziej kontrowersyjnych filozofów i pisarzy: Fryderyka Nietzschego i markiza de Sade'a.

"Alicya" aż roi się od skojarzeń literackich i filozoficznych wplecionych w historię, od której jeżą się włosy na głowie.
Dodatkowo czytelników Senecala, którzy znają jego "Ulicę Wiązów 5150" czeka ogromna niespodzianka.

Zamiast jednak pisać o książce, zamieszczę lada dzień kolejne fragmenty. Niech groza broni się sama.

wtorek, 5 października 2010

Czarna woda na finiszu


Napisanie trylogii zajęło Natashy Beaulieu dziesięć lat. Może to jakieś usprawiedliwienie, bo wydawanie drugiego tomu Miast wewnętrznych trochę trwa. Ale już całkiem niedługo. Na samym początku listopada książka powinna być w księgarniach.
Chyba więc warto jeszcze dwa słowa dla przypomnienia i zanim się rzucę na kolejną książkę - a już czeka w kolejce.

Kanadyjska autorka jest godną spadkobierczynią takich twórców jak Clive Barker i Anne Rice, lecz jej trylogię jest bardzo trudno przypisać do konkretnego rodzaju fantastyki. To opowieść pełna niepokojów, mrocznych fantazji, zmysłowej seksualności i dziwnych przestrzeni. Jej bohaterowie to skomplikowane typy psychologiczne bez względu na to czy są ludźmi czy nie-ludźmi. Kim lub czym są? Wielka niewiadoma aż do końca. Przypominają pewne istoty zaludniające powieści fantastyczne i powieści grozy, ale... to nie one. W każdym razie nie są to typowe postacie. Autorka słynie ze swojego zamiłowania do poznawania „dziwnych środowisk”, ludzi o niekonwencjonalnych skłonnościach seksualnych, fetyszystów, osób o niespotykanych talentach żyjących wśród nas jednak bardzo odmiennych.

Beaulieu kładzie wielki nacisk na wiarygodność swoich postaci. Mogą odbiegać od normy, mogą zadziwiać, ale ich zachowania i wybory pozostają dla czytelnika zrozumiałe. Mówi o swoich bohaterach: „Skupiłam się na ewolucji postaci tak, aby dokładnie rozumiano co przeżyli i co przeszli w dwóch pierwszych tomach. Jeśli moi czytelnicy polubili napięcie dwóch pierwszych części, w „Purpurowym cieniu” czekają ich jeszcze większe i bardziej fantastyczne emocje. Jestem przekonana, że przygody moich bohaterów trzymać będą w napięciu i nie sprawią zawodu.”.

W pierwszej części trylogii rozpoczynamy wędrówkę po Miastach Wewnętrznych i poznajemy bohaterów tej historii, która rozpoczęła się w Londynie w 1664 r. Wtedy to Dawid Fox, który żyje już ponad trzysta lat spotkał tajemniczego osobnika i dostał od niego nieśmiertelność w zamian za bardzo nietypową przysługę. Teraz jednak zaistniała realna perspektywa utraty cennego przywileju. A tego Dawid nie chce i nie cofnie się przed najgorszym, by zachować dar. W poszukiwaniu rozwiązania swojego problemu trafia na młodego malarza, Jimmy’ego Novaka, który, choć jeszcze o tym nie wie, jest związany z inną rzeczywistością. Dopiero spotkanie z pewną dominą zapoczątkuje w Jimmym proces gwałtownej transformacji, która odsłoni jego prawdziwą naturę. Naturę nie zawsze piękną, bo często mroczna strona osobowości bierze górę. Wędrując wraz z Jimmym w jego poszukiwaniu własnej tożsamości i prawdy o tym, kim jest i skąd pochodzi, poznajemy stopniowo kolejnych bohaterów, podobnie jak malarz w pewnym sensie bezradnych wobec rzeczywistości, w której żyją, ale uparcie poszukujących, nie godzących się na to, by ich życiem kierowały niezrozumiałe dla nich przypadki. Trochę tak, jakby nagle obudzili się z głębokiego snu i próbowali pojąć lub przypomnieć sobie, skąd się wzięli i kim są otaczające ich krajobrazy i istoty, dlaczego w ich życiu zachodzą konkretne wydarzenia i dokąd one prowadzą.

Każdy z trzech tomów ma własny specyficzny nastrój i prowadzi nas do odrębnego świata, przy czym stopniowo odkrywamy, jak bardzo te światy – w tym również nasz – są ze sobą powiązane. Kolejni bohaterowi przejmują ciężar prowadzenia czytelnika przez własne istnienie i własną rzeczywistość. Trochę jakbyśmy przez pryzmat życia każdego z bohaterów trylogii obserwowali błędne koło przyczyn i skutków, a opowieść prowadziła nas stopniowo do wyjaśnienia zagadki Wewnętrznych Miast.

W Księdze tajemnic Dawid Fox sprawujący od trzech stuleci pieczę nad jednym z miast wewnętrznych będzie musiał zdecydować, czy nieśmiertelność jest rzeczywiście tą wartością, na której mu najbardziej zależy i czy jest warta życia innych ludzi.

Każda część tej złożonej historii jest zaskakująca i przewrotna, bo gdy wydaje się nam, że wiemy, dokąd zmierzamy razem z bohaterami, nagle zostajemy rzuceni w całkiem inny wymiar i następuje kolejny zwrot. Być może dzięki temu postacie stworzone przez Natashę Beaulieu są tak barwne i intrygujące. Nie zawsze i nie wszystkich można darzyć sympatią, nie z każdym można się identyfikować. Bohaterowie, których, jak nam się zdaje, poznaliśmy nagle pokazują całkiem inne oblicze. Okazują się nie być tymi, za których ich uważaliśmy i nie tymi, za których uważali sami siebie. Również światy, w których żyją nie są ani przyjazne ani piękne. To dziwne i okrutne rzeczywistości, mroczne i niesprzyjające żyjącym w nim istotom choć pozornie, na powierzchni miast życie toczy się zwykłym trybem.

Struktura tej wyjątkowej trylogii i jej bohaterowie nie dają się ani łatwo sklasyfikować, ani też porównać z innymi, znanymi nam zjawiskami literackimi. Taka jest właśnie specyfika twórczości francuskojęzycznych twórców z Quebeku. Ani to amerykańskie ani europejskie pisanie.