wtorek, 16 listopada 2010

Alicya (fragm.5) mistrzostwo absurdu, groteski i grozy

Wracam do siebie krokiem automatu. Nadal nie mogę uwierzyć w to, co mi się przytrafiło. W to, co zrobiłam. A jutro mam zacząć. Nie mogę się nadziwić, że Andromacha przyjęła mnie mimo tak słabego pokazu.
Jest dokładnie piąta. Zajrzę do Liszaja i opowiem mu. Ot tak sobie, nie wiem po co.
Bo jest jedyną osobą, z którą mogę porozmawiać...
Wchodząc do niego słyszę gwar dochodzący z pokoju. Ma gości. Co najmniej trzy osoby. Nie wygląda na to, żeby Liszaj był w dobrym nastroju. Dyskusja ożywiona i niezbyt miła.
- Przeklęci zdrajcy! Przecież powiedziałem, że nie chcę widzieć lekarza!
- To prawda, ale są pewne granice, Liszaj!
- Zdechniesz, jeśli czegoś nie zrobimy.
- Oni mają rację. Czy pan wie, że ma pan czterdzieści cztery stopnie gorączki?
Doktor? A więc są w tej okolicy lekarze? Nie zauważyłam przecież ani jednego gabinetu! Pewnie się ukrywają albo co!
Wchodzę do pokoju. Są tu Misha i Hugo. Bez piwa i bez skręta wręcz trudno ich rozpoznać. Razem z nimi przyszedł mężczyzna ubrany w garnitur, pod krawatem, prawie łysy, w okularach i z małą bródką. A Liszaj jak zwykle siedzi na podłodze. Ma wściekłą minę. Z radia ledwo dochodzi jakaś kolejna wspaniała piosenka wielkiego Michela Louvain. Wszystkie spojrzenia odwracają się w moją stronę.
- Tylko jej tu brakowało – zauważa Misha z westchnieniem.
- Taaa, trudno się od niej odczepić – dodaje Hugo.
- Co tu się dzieje? – pytam kompletnie ignorując oboje cwaniaków.
- Ten rzeźnik chce mnie zabrać do siebie! – pomstuje Liszaj.
- Rzeźnik, ha, ha, ha. Bardzo zabawne – mówi lekarz siląc się na uśmiech. – Proszę mnie posłuchać, panie Liszaj. Jeśli nie dokonamy pilnie operacji, to straci pan nie tylko nogę, ale całą resztę. Wdała się gangrena. Rozumie pan co to znaczy? Gangrena: gnicie i obumieranie tkanek.
Oceniam spojrzeniem zakażoną kończynę. Spodnie od piżamy zostały rozcięte, więc dokładnie widać nogę. Jeśli można to jeszcze nazwać nogą. Jest opuchnięte, rozdęte, wilgotne od ropy, żółtawe i zarazem czerwone. Z krateru po kolanie wypływa coś, co wygląda jak flaki, mieszanina majonezu i sosu pomidorowego. Nie znajduję słów, żeby to określić. Wtrącam się zaniepokojona:
- Słyszałeś, Liszaj? Gangrena! Teraz nie masz wyboru.
- Mała nowa ma rację – potakuje Hugo.
- Czasem potrafi powiedzieć coś z sensem, jak widzisz – dodaje jego towarzyszka.
- Nie ruszę się stąd! – upiera się stary waląc dłonią w podłogę, a w jego głosie brzmi zawadiactwo osłabione gorączką. – Nie chcę zniszczyć mojego kokonu! Już niedługo nastąpi wyklucie, nie chcę wszystkiego popsuć!
- Jeśli zostawimy nogę, umrze pan przed upływem trzech dni. Sprawa jest prosta.
Liszaj zamyka oczy i wzdycha. Wygląda jakby miał trzysta lat. Po raz pierwszy jest mi go naprawdę żal. To uczucie do, którego on sam nie jest jednak zdolny. Kracze z zamkniętymi oczami:
- Jeśli chcecie mi obciąć tę nogę, zróbcie to tutaj!
Misha i Hugo wzdychają zniechęceni. Lekarz natomiast zastanawia się chwilę i pyta:
- Właścicielka mieszka na dole, prawda?
- Tak – odpowiadam – pod numerem pierwszym.
- Zaraz wracam.
Wychodzi. Czego też może chcieć od właścicielki?
- To nierozsądne, Liszaj – strofuje go łagodnie Misha.
- Niepotrzebnie się upierasz – dodaje Hugo.
- Jak osioł.
- Jak muł.
- I pogrążasz się.
- Toniesz.
- Przegrasz.
- Sam się przekonasz.
Liszaj wzrusza ramionami. Ja nie za bardzo wiem, co powiedzieć. W każdym razie to nie jest odpowiednia chwila, żeby mu opowiadać o przesłuchaniu.
Michel Louvain nadal fałszuje.
Doktor wraca i oznajmia:
- Wasza właścicielka była tak uprzejma i pożyczyła mi to.
„To” jest siekierą. Z pewnością jakiś kiepski żart.
- Co to jest? – prawie się duszę.
- To? Siekiera przecież. Przyrząd, który służy do rąbania. Składa się z ostrza tnącego, w różnym kształcie przymocowanego do trzonka.
- Nie mówi pan poważnie?!
- Ależ przysięgam, że to siekiera.
- Nie ma pan chyba zamiaru obciąć mu nogi przy pomocy tego?
- A ma pani jakiś lepszy pomysł?
- Bez znieczulenia? Bez narzędzi? Bez usypiania go? Tak bez niczego?
- W torbie mam wszystko co potrzebne, żeby odkazić nogę, zamknąć ranę i obandażować kikut. Jeśli zaś chodzi o znieczulenie, musielibyśmy jechać do mnie. Wybór należy do pana.
- Tutaj – mamrocze ponuro Liszaj. – Zróbmy to tutaj i nie mówmy już o tym!
Pochylam się przerażona nad starcem.
- Liszaj, majaczysz przez tę gorączkę. To niemożliwe! Widzisz przecież, że domniemany doktor jest szaleńcem!
- Nie jest pani zbyt uprzejma, moja panno! Studiowałem na Uniwersytecie Montrealskim! I pracowałem przez dwanaście lat w szpitalu Montreal’s Children!
- Nie rób tego Liszaj! To wykończy cię szybciej niż gangrena! Poza tym będziesz cierpiał. Pomyślałeś o tym, że będziesz cierpiał?
Liszaj chwyta mnie za bluzkę i przysuwa pobrużdżoną twarz do mojej. Jego cuchnący oddech omal mnie nie powalił. Zjadł chyba truchło psa, daję słowo!
- Mam to gdzieś! Ciągle jeszcze nie zrozumiałaś! Ważne jest tylko wyklucie! Koniec, kropka!
Podnoszę się wstrząśnięta. Liszaj rzuca chłodnym tonem.
- Niech pan robi swoje, doktorze.
- Mógłby pan jednak wziąć coś, co pomoże panu znieść cierpienie. Nawet jeśli „ma pan to gdzieś”, jak pan mówi – proponuje pseudo-lekarz. – Nie ma pan czegoś na znieczulenie? Jakiegoś środka uśmierzającego, który zmniejsza wrażliwość na ból?
Liszaj szpera po kieszeniach, wyciąga fiolkę Makro i połyka trzy pigułki na raz!
Dość tego, muszę położyć kres temu szaleństwu! Podchodzę do lekarza wyciągając ręce:
- Halo, panie chory, proszę mi to dać!
- Chce pani sama operować? Nie jestem pewien, czy ma pani odpowiednie kwalifikacje.
- Misha, Hugo, zajmijcie się nią! – rzuca Liszaj.
Tamtych dwoje łapie mnie, każde za jedno ramię, i mocno mnie przytrzymują, a ja się szarpię jak w kiepskim filmie.
- Hej, wy dwoje! Puśćcie mnie natychmiast!
- Uspokój się, mała histeryczko.
- Bądź grzeczna.
- Nie szalej.
- Wyluzuj.
- Odetchnij.
- Posłuchaj śpiewu ptaków.
- Pomyśl o łące kwitnącej.
Przestaję się szamotać ledwo łapiąc oddech... Błagalne spojrzenie w stronę Liszaja... Ale on już mnie nie widzi. Taka dawka Makro działa bardzo szybko. I porządnie! Jego oczy robią się wielkie, prawie eksplodują niczym dwa słupy sztucznych ogni. Całe jego ciało się wypręża, na ustach pojawia się grymas. Mam wrażenie, że odmłodniał o dziesięć lat, a on zaczyna krzyczeć:
- Doskonale, jest doskonale! Dalej, doktorze! Obetnij mi tę nogę! Obetnij i do śmieci z nią! Chcę mieć zdrowe ciało do wyklucia! Ciało czyste! Dalej, obcinaj, ja się nie boję! Gardzę moją nogą, gardzę moim strachem, gardzę cierpieniem, gardzę siekierą! Tobą też gardzę, konowale! I wszystkimi wami gardzę! Gardzę wszystkim co jest ludzkie! Obcinaj! Dalej, jazda! Obcinaj, obcinaj!
- A zatem przystąpię do zabiegu – zauważa spokojnie doktor.
Unosi siekierę wysoko nad głową.
- Przestańcie! – wrzeszczę szamocząc się znowu. – Na litość boską, przestańcie!
I siekiera opada. Nie zamykam oczu, zupełnie jakbym się spodziewała, że siła mojego spojrzenia zmieni tor ruchu siekiery i że ta wbije się w podłogę obok nogi.
Ale nie.
Ostrze wchodzi w nogę nieco powyżej kolana. Słyszę nieprawdopodobny trzask. Bluzga potężny strumień krwi. Wydaję okrzyk, ponieważ czuję ból! Czuję go w sercu, czuję go w duszy! Zagryzam mocno usta, żeby przestać krzyczeć. Ale nadal słychać wrzask. To Liszaj! Długie i potężne wycie. Liszaj wyje i drapie podłogę, ale ma nadal siłę i energię na wyzwiska:
- Aaaaaaaaa! Tak jest! Obcinamy, obcinamy! Jeszcze raz doktorze, tnij jeszcze raz i skończmy z tym! Aaaa, cholera jak boli! Ale mam to gdzieś, mam to gdzieś! Pluję na cierpienie i sram na ból!
Doktor podrywa siekierę, a razem z nią podrywa się też noga, bo ostrze się zaklinowało. Lekarz potrząsa narzędziem, noga drga, krew bryzga wkoło. Dobry boże! To jakiś koszmar! Wydając głuchy pomruk, niezadowolony lekarz zapiera stopę w nogę Liszaja i ciągnie ze wszystkich sił. Coś trzeszczy i Liszaj wyje ze zwielokrotnioną siłą. A ja robię się miękka, coraz bardziej miękka i wszystko zaczyna się kręcić... Ostrze wreszcie wychodzi.
Zaraz zemdleję, to pewne, wydaje mi się, że jeszcze słyszę wycie Liszaja... oraz Michela Louvaina...

A cause d’un regard,
Maintenant plus rien ne nous separe.

Misha i Hugo puszczają mnie, a ja padam bezwładnie na podłogę.
- Lepiej, żebyś sobie stąd poszła.
- Tak, idź sobie gdzie indziej.
- Zajrzyj do innego pokoju.
- Albo odetchnij powietrzem.
- Wyjdź.
- Idź.
Pokój zaczyna wirować. Mimo to widzę lekarza, który z poważną miną, skupiony, znów unosi ociekającą krwią siekierę.
... wyjść... czym prędzej…
Poruszając się na czworakach wychodzę z pokoju. W kuchni czepiam się krzesła i podnoszę się z trudem. Wstaję, głowę mam opuszczoną i staram się powstrzymać odruch wymiotny.
Słyszę drugie uderzenie siekiery. Odgłos jest lepki i suchy zarazem. Kolejne wycie Liszaja, przerażające, zwierzęce.
Misha zaczyna krzyczeć:
- Żesz do cholery, doktorze, mógłby pan przynajmniej uderzyć w to samo miejsce!
- To samo miejsce, to samo miejsce, łatwo powiedzieć. Może się zamienimy?
Liszaj bulgocze jakieś niezrozumiałe słowa. Wydaje mi się, że słyszę „obcinaj” i „gardzę”. Mam nawet wrażenie, że słyszę śmiech między jednym a drugim rzężeniem pełnym cierpienia...
... hałas tłuczonej żarówki... krzyk Liszaja... Michel Louvain niewzruszony.
A ja nadal nie wymiotuję.
Chwiejnym krokiem wychodzę na korytarz. Drzwi tańczą przede mną. Udaje mi się dosięgnąć klamki. Dociera do mnie odgłos kolejnego uderzenia siekierą i jeszcze jedno wycie.
- Już prawie koniec! Jeszcze raz albo dwa i powinniśmy skończyć! Odwagi, mój drogi! Odwagi!
Wyjść, wyjść...
Otwieram drzwi, rzucam się do moich drzwi naprzeciwko. Wchodzę do mieszkania, wędruję zygzakiem i opadam na łóżko.
Przez ścianę, głuche wycie Liszaja ściga mnie i dogania. Zatykam uczy, zamykam oczy i krzyczę.
Szaleni! Wszyscy tutaj poszaleli. Banda wariatów, wariatów, wariatów!
W głowie mi huczy. Co chwila oślepia mnie fioletowy rozbłysk, a mimo to słyszę cichy, drwiący głos:
No jakże to, Alicyo. Jesteś przecież gdzie indziej. Nie zapominaj o tym... Gdzie indziej...

piątek, 12 listopada 2010

Alicya (fragm.4)

Biorę potężny wdech i znów rzucam się w naszą dyskusję.
- No dobrze. kiedy więc Andromacha odeszła, Księżniczka kazała się nazywać Czerwoną Królową.
- Jak najbardziej.
- Troja stała się Pałacem?
- Jak najbardziej.
- Ten nędzny budynek?
- Nie daj się zwieść pozorom. Pałac ma szerokość trzech budynków. Królowa dokonała pewnych przeróbek.
- Pałac stał się najbardziej wziętym burdelem w dzielnicy?
- Pałac nie jest tylko burdelem. Już ci to mówiłem.
- A czym jest?
- To Pałac.
Wybitna precyzja.
- Ale Czerwona Królowa jest więcej niż... niż właścicielką klubu? Jest... dzierży twardą ręką całą dzielnicę.
- Jeśli tak chcesz to widzieć...
- Jak się za to zabrała?
- Stworzyła ekipę, przejęła kontrolę, narzuciła reguły. Tak jest od dwóch lat.
Rozmarzyłam się.
- Czy jest lubiana?
- To zależy. Jedni ją lubią, inni nienawidzą. Niektórzy szanują, inni się jej boją.
- W każdym razie, jeśli dobrze zrozumiałam, nie bardzo macie wybór?
- Zawsze jest wybór, Alicyo.
Nagle spoza uśmiechu mruga do mnie okiem. Chess nie poruszył się ani o jotę, odkąd zaczął mówić. Mam wrażenie, że gdyby uczynił najmniejszy ruch rozsypałby się na drobne kawałki.
- Ty, który widywałeś ją wiele razy, Chess...
- Kogo?
- Przecież Królową, do diabła!
- A, no tak.
- Powiedz mi. Jaka ona jest?
- To pytanie nie jest jasne.
Wkurza mnie, kiedy tak mówi! Zupełnie jak HAL, komputer z filmu „Odyseja kosmiczna 2001”!
- Czym się różni od innych?
- Nie zna granic.
Myślę o Liszaju.
- To czyste zło?
- Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że nie zna żadnych granic, a to co innego.
Przychodzi mi na myśl zdanie z Nietzschego: „przezwyciężać samego siebie...”. Kiwam głową z uśmiechem.
Ledwo zdając sobie sprawę z tego, co robię, mamroczę:
- To dlatego, że ona jest nadkobietą.
- Nadkobietą? Zabawne sfeminizowanie nadczłowieka Nietzschego. Bo o tym przecież mówisz, prawda?
- Oczywiście. To ona! To przecież oczywiste!
Czym jest ten błysk w jego spojrzeniu? Ironia?
- Może powinnaś jeszcze raz przeczytać Nietzschego, Alicyo. Nie jestem pewien, czy go dobrze zrozumiałaś...
Teraz on! Teraz jemu się wydaje, że nic nie rozumiem. Ani chybi apostoł Laurenta Lévy!
- Wytłumacz mi w takim razie, o czym mówi Nietzsche, jeśli jesteś taki dobry!
- Ho! To by była bardzo długa i bardzo skomplikowana dyskusja.
Tak jest, wyłgaj się teraz. I wróćmy do tematu. Mocno zaciągam się skrętem.
- Opowiedz mi jeszcze o Królowej.
- Byłoby najlepiej, gdybyś ją zobaczyła.
- Ale jak? Jeszcze mnie nie wpuszczają do Pałacu!
- Znajdziesz sposób. Kiedy człowiek długo idzie, to wreszcie dociera do celu.
Jego spojrzenie naprawdę błądzi po innym świecie.
- W każdym razie wiedz, że Królowa nie znajduje się aż tak bardzo daleko od ciebie.
- Pałac jest dokładnie naprzeciwko mojego domu, ale...
- Nie to chciałem powiedzieć. Nawet poza Pałacem, towarzyszy ci obecność Królowej, choć nie zdajesz sobie z tego sprawy.
- Przestań mówić zagadkami, Chess. Nic nie rozumiem!
- Dobrze znasz lokatorów w twoim budynku?
Zmiana tematu zbija mnie z tropu.
- Znam jednego, ale odszedł.
- A widziałaś kiedykolwiek pozostałych?
Dziwne, że o tym mówi. Dziś rano sama zastanawiałam się nad wyjątkową dyskrecją moich sąsiadów.
- Nie, nigdy.
- Dziwne, prawda? Sześć mieszkań, a ty, nigdy nie spotkałaś żadnego lokatora.
Dokąd on zmierza? I jak to się dzieje, że zna mój dom?
- Nadkobieta nie może wyłącznie przeć do przodu z opuszczoną głową, Alicyo. Musi mieć czas obserwować to, co się dzieje wokół.
Od jego uśmiechu kręci mi się w głowie. Gdy się pozostaje dłuższy czas w kontakcie z tym gościem, człowiek czuje się oszołomiony. Wyrzucam niedopałek skręta do popielniczki. Wstaję. Nie mogę się powstrzymać i zadaję jeszcze jedno pytanie, choć wiem, że to bezcelowe.
- Powiedz mi. Chess, gdzie jesteśmy? Gdzie jest tutaj?
- W restauracji przecież.
Cholera! Naprawdę jest przyciężki na umyśle, albo udaje takiego. Albo jedno i drugie!
- Przestań Chess. Gdzie jest ta dzielnica?
- To nie jest odpowiednie pytanie.
Byłam pewna, byłam przekonana, dałabym sobie rękę uciąć, założyłabym się o ostatnią koszulę, że to mi właśnie odpowie.
- O, mam was wszystkich dość! Jakie jest więc to odpowiednie pytanie?
- Ależ, Alicyo, sama musisz je znaleźć.
To zaczyna być nużące. A jednak coś mi mówi, że on ma rację.
- Do zobaczenia, Chess.
- Do widzenia, Alicyo. Z całą pewnością spotkamy się na wielkim święcie w Pałacu w przyszłą sobotę.
- Nie, nie zostałam zaproszona.
- Ho! I tak tam będziesz. Przecież bardzo ci na tym zależy.
Przyglądam mu się dłuższą chwilę i na koniec wreszcie pytam:
- Kim ty jesteś tak naprawdę?
- Ja?
Jego uśmiech staje się po prostu kosmiczny.
- Ja jestem wszystkim.
Parskam śmiechem, ale zarazem czuję dreszcz. Dreszczowy śmiech. Ruszam w stronę łazienki, żeby się umalować. Za moimi plecami Chess rzuca:
- Mam nadzieję, że nie masz zamiaru używać toalety, bo jest zajęta przez kogoś, kto może tam zostać na dłużej.
O czym on mówi? A on się uśmiecha jak zwykle.
Wchodzę.
Stawiam torbę na brudnym blacie, a potem rzucam okiem na toaletę. Kabina jest zamknięta. W przestrzeni pod drzwiami widzę stopy. Z całą pewnością ktoś tam siedzi.
Co chciał powiedzieć Chess?
Maluję się i przeglądam w lustrze. Świetnie. Znów rzucam okiem na kabinę. Nogi się nie poruszyły. Żadnego dźwięku.
- Wszystko w porządku? - pytam.
Nic. Wreszcie ośmielam się popchnąć drzwi.
Kobieta ma około trzydziestu lat. Jest ubrana w spódnicę i bawełnianą koszulkę. Siedząc na sedesie patrzy w niebo z nieobecnym wyrazem twarzy. To jasne, że nie żyje. Igła nadal tkwi w jej lewym ręku.
Kurwa! Co mam zrobić? Jakie są instrukcje na wypadek spotkania z dziewczyną martwą z przedawkowania?
Chess! On wiedział.
Wychodzę szybko z łazienki.
Przy stoliku pusto, jego już nie ma.

niedziela, 7 listopada 2010

Alicya (fragm.3)

Schodzę po schodach nieco oszołomiona. Mijam chłopaka, który wchodzi na górę. Ma mniej więcej dwadzieścia lat, czarne, długie włosy związane w koński ogon, skórzana marynarka. Śliczny jak nie wiem co. Nie mogę się powstrzymać i świdruję go spojrzeniem. Kiedy jakiś facet mi się podoba, bez wahania daję mu to do zrozumienia. Przyjaciółki zawsze mnie uważały za zuchwałą w tych sprawach. Często chłopcy opuszczają głowę zawstydzeni. To mnie bawi. On jednak nie tylko wytrzymuje moje spojrzenie, ale rzuca mi bardzo śmiały uśmiech. Odprowadzam go wzrokiem zaskoczona, zmieszana i zachwycona. To ten rodzaj spojrzenia, które mógłoby nas zaprowadzić bardzo daleko, gdybyśmy spotkali się w jakimś barze. Chłopak wchodzi na trzecie piętro do mieszkania numer 6 i słyszę jak woła:
- To niemożliwe, znowu słuchasz tego szajsu!
Zamyka za sobą drzwi.
Czy tu mieszka? Taki przystojny sąsiad bardzo by mnie urządzał. A ten drugi? Mieszkają razem? Śmiech brzmiał dość staro. Może to jego ojciec?
Po wyjściu z budynku ruszam w stronę Lutwidge, prawdopodobnie głównej ulicy w tym rejonie. Na wprost widzę czerwony budynek z metalowymi drzwiami.
Koniecznie muszę odkryć, co się za nimi kryje.
Na fasadzie sąsiedniego budynku, jakieś sześć metrów nad ziemią wisi ogromna imitacja klucza z napisem: ŚLUSARZ. Podsuwa mi to myśl, żeby sobie dorobić klucz do nowego mieszkania.
Wchodzę do warsztatu: długa lada, wszędzie na ścianach wiszą klucze. Za ladą stoi kobieta. Ma skupioną minę i ogląda przez lupę jakiś klucz.
- Dzień dobry.
Podnosi głowę. Włosy ma zmierzwione. Jest po czterdziestce. Przygląda mi się, najpierw zaskoczona, wreszcie się uśmiecha:
- Tak?
- Chciałabym dorobić klucz.
Ona przytakuje.
- Wybrłaś najlpsze miesce do tgo. Ślsarz numr jedn w dzielncy to ja, pni Letndre.
A to co? W jakim języku ona mówi? Zrozumiałam, co powiedziała, ale mam wrażenie, że to jakiś bełkot. Odłożyła lupę i mówi do mnie:
- Dj tyn klcz. Zrbię to od rynki.
Co to za dialekt? Całkiem jakby przybysze z kosmosu naśladowali nasz język. Podaję jej klucz wpatrując się w nią, jakbym patrzyła na kalekę.
- Pani jest panią Letendre?
- Letndre, tk, to ja.
Jest bardzo miła i bierze ode mnie klucz.
- Dskonle, to zamie tlko chwilczkę.
Pochyla się nad maszyną odwrócona do mnie plecami. Niesamowite, to musi być jakaś choroba atakująca wymowę albo coś w tym rodzaju.
- Prsz brdzo. Należ się cły dolr i pdziesiąt cntów.
Biorę klucze i płacę wpatrzona w nią jak cielę. W końcu uzna mnie za niegrzeczną. Ale nie, bierze pieniądze jakby niczego nie zauważała i uśmiecha się do mnie.
- Dzkuję, mja panno. Dwidznia.
Idę do drzwi, a za moimi plecami pani ślusarz rzuca:
- Jśli bdziesz jszcze czgokolwk potrzbwać, przjdź do mnie.
- Czegokolwiek? Przecież pani robi klucze, prawda?
- A czy jst coś wżniejszgo niż klcz, mja panno? On otwira wszstko.
Uśmiecham się z pobłażaniem; chyba zbyt poważnie traktuje swoją pracę.
- dziękuję pani Let... hm, dziękuję pani.
Wychodzę. Coś takiego! To dopiero dziwaczka! Docieram do ulicy Lutwidge, trafiam na małą restaurację. Zjadam lasagnę. Całkiem niezła. W restauracji jest prawie pusto. Tylko kelnerka dziwnie się zachowuje i koniecznie usiłuje mnie przekonać, że posiłek nie będzie mi smakował.
Kawa i chwila refleksji. Co będę robiła pierwszego wieczoru w Montrealu? Wyjdę gdzieś? Do kina? Do klubu? Poczytam książkę? Właściwie na nic nie mam ochoty. Jestem zmęczona, wykończona. To był ciężki dzień.
Wracam więc do mojego nowego mieszkania, rozpakowuję walizkę, wieszam te kilka ubrań, które przywiozłam, układam książki, płyty.
A potem zanurzam się w „Hygiene de l’assassin” powieści Amelie Nothomb. Lektura na kilka dobrych godzin.
Docierają do mnie dźwięki muzyki. Płyną z mieszkania nr 6 obok. Znowu jakiś beznadziejny kawałek. Czy ten gość pali słuchając tych knotów?
Zastanawiam się, czy przystojny chłopak jest teraz razem z nim.
- Ścisz trochę, do cholery, albo zabieram się stąd! – rozlega się głos przytłumiony ale całkiem wyraźny.
Mam odpowiedź.
Muzyka gra ciszej, a towarzyszy jej ten sam chropowaty śmiech co wcześniej.
Staję przy otwartym oknie, opieram się łokciami o parapet i wyglądam na zewnątrz. Obserwuję ulicę słabo oświetloną latarniami. Pusto.
Widzę przechodnia. Znika.
Nieco dalej w prawo, po drugiej stronie ulicy, stoi czerwony budynek. Nad metalowymi drzwiami płonie żarówka, również czerwona.
Wypisz, wymaluj burdel.
Otwierają się drzwi do pozaziemskiej bazy. Ho, ho! Robię się czujna. Kto się pojawi w drzwiach? Karol? Odźwierny? Przybysz z kosmosu?
Dwaj mężczyźni przystają na chodniku. Światło czerwonej żarówki jest dyskretne, niełatwo ich więc zobaczyć. W każdym razie jeden z nich ma dziwny kapelusz. Można by pomyśleć, że to cylinder. Rozmawiają chwilę, potem głośno się śmieją i odchodzą razem w stronę ulicy Lutwidge.
Znów spoglądam na czerwony budynek. To burdel, teraz jestem tego pewna, a ci dwaj, którzy stamtąd wyszli to pewnie klienci.
Karol chodzi do burdelu? Kompletnie nie pasuje...
Chciałabym go znów spotkać.
Ziewam. Godzina dziesiąta, a ja jestem zmęczona. Pora do łóżka. Jutro naprawdę rozpocznę nowe życie, a dzisiaj już się wyłączę.
Łóżko to kolejne wyzwanie. Coś skrzypi, brzęczy, jest zbyt miękkie i z całą pewnością nie jest nowe. Na pewno stało tu już podczas wojny w Korei. Długo leżę z otwartymi oczami.
Pojawiają się drobne igiełki lęku. Ulotne myśli dla taty i mamy.
Trochę obaw. Trochę strachu.
Nie ma co przesadzać, to normalne. Moja pierwsza noc w nowym miejscu. Muszę sobie dać szansę.
Nie mogę się jednak powstrzymać, by nie myśleć o rodzicach, o Brossard, o college’u. A potem zaczynam się cofać: liceum, mój pierwszy chłopak... Cofam się jeszcze: lekcje gry na pianinie. Podstawówka. Już kiedy miałam osiem lat, byłam odważna i wszystkiego chciałam spróbować.
Wielkie drzewo stojące na szkolnym podwórku. Zakazane.
Tak je nazywaliśmy, bo nauczyciele nie pozwalali na nie wchodzić. Ale ja, uparciuch, stanęłam kiedyś podczas przerwy pod drzewem i pomyślałam sobie: „No dalej, właź!”. Wiedziałam, że czeka mnie za to kara, a jednak chciałam to zrobić. Na przekór wszystkim i wszystkiemu. Pewnie, że jest wiele takich dzieci, jednak ja, jeśli już byłam nieposłuszna, to wcale się z tym nie kryłam. Robiłam to na oczach wszystkich. Z dumą afiszowałam moje nieposłuszeństwo.
Już miałam się wspiąć na drzewo, kiedy podeszła dozorczyni. To była zabawna kobieta. Z nikim nie rozmawiała, ale wcale nie wygląda na niedobrą. Spojrzała na mnie i powiedziała łagodnie:
- Jeśli chcesz, dziewczynko, wejdź na to drzewo. Nie jest ważne, czy to dozwolone czy zakazane. Ważne, żebyś umiała ponieść konsekwencje własnych czynów.
Dla ośmioletniej dziewczynki to było dziwne zdanie.
Wlazłam więc na drzewo, na samą górę, na najwyższą gałąź. Tryumfowałam, podczas gdy na dole uczniowie patrzyli na mnie z zachwytem, a nauczyciele wrzeszczeli, żebym natychmiast zeszła.
I spadłam! Ano tak! Paskudny upadek! Upadłam na rękę i ją złamałam. Wrzeszczałam, ryczałam jak bóbr. Myślałam, że wypluję płuca. Wszyscy wpadli w panikę, ale mimo łez i bólu widziałam dozorczynię. Nie denerwowała się ani trochę tylko patrzyła na mnie u uśmiechem. To nie był uśmiech kpiący ani moralizatorski, nie, nie. Tym uśmiechem zdawała się zadawać mi pytanie. A pytała: „No i jak, dziewczynko? Umiesz ponieść konsekwencje swojego czynu?”. Prawie natychmiast przestałam płakać. Właśnie coś zrozumiałam.
Przez trzy tygodnie nosiłam gips na ręku, ale nigdy nie żałowałam, że wlazłam na to drzewo. Nigdy. Zniosłam konsekwencje.
Kiedy wróciłam do szkoły, dozorczyni już tam nie pracowała. Krążyły na jej temat różne historie. A to, że była szalona, a to że popełniła straszną zbrodnię, że uciekła z więzienia. Gadali, co im ślina na język przyniosła. Dzieci wszystko wyolbrzymiają.