środa, 8 czerwca 2011

Chory, chorszy, trup (fragm.3)

WYBIERZ SWOJĄ CHOROBĘ - cz. 3 i ostatnia

Gdy wreszcie wyszłam na zewnątrz, ulice przeobraziły się w coś nieskończenie przerażającego, nielogiczną układankę, rosnącą w absurd zwany miastem, labirynt bez wejścia i wyjścia, betonowo-asfaltowy koszmar.
- Ma pani zegarek? – spytał ktoś.
Popatrzyłam w kierunku, skąd dobiegał głos. Szara twarz zlewała się z tłem w jedną całość, zupełnie jakby fasadzie kamienicy wyrosły nagle usta, oczy i nos, niczym bąble na powierzchni wrzącej cieczy.
Zrozumiałam, że jestem taka mała, że nieznajomy mógłby mnie w każdej chwil rozdeptać.
- Proszę pani?
Co go to obchodziło! Może mam zegarek, a może mam okres i nie w głowie mi takie bzdury, takie głupie pytania. Jego słowa na pewno zawierały w sobie ukryty podtekst. Erotyczny? A może chodziło o naturę czasu? O ten przykry fakt, że właśnie wszyscy w tym mieście umieramy, a niewidzialna wskazówka krąży tuż pod powierzchnią i tnie, tnie, tnie, obierając nas z kolejnych minut… odbierając nam wszystko, by przewlec to z przyszłości w martwą przeszłość.
- Dobrze się pani czuje?
Objęłam jego twarz dłońmi, żeby móc oddzielić ją od szarego tła.
- Któraś z tych godzin będzie twoją ostatnią – szepnęłam i namiętnie pocałowałam nieznajomego, wbijając mu kciuki w gałki oczne, aż zaczął wrzeszczeć. A potem rzuciłam się do ucieczki, bo wiedziałam, że Policja Czasu lada moment złapie mnie na radary za zdradzanie tajemnic objętych ich konstytucjami i ustawami.
Biegłam jak wariatka; chodnik zwijał się pod moimi nogami niczym dywan, falował i marszczył się w grymasie oburzenia.
Szybko osiągnęłam prędkość dźwięku i bez trudu ją przekroczyłam. Dalej gnałam więc w miękkiej ciszy niby w wyłożonym pluszem tunelu.
Po jakimś kwadransie cała ta ucieczka wydała mi się niesamowicie zabawna, więc roześmiałam się i długo nie mogłam przestać, ale ze względu na prędkość, z jaką się poruszałam, mój śmiech rozbrzmiewał echem kilkanaście metrów za mną, chociaż moje usta pozostawały nieme, co było tak komiczne, że chyba się posikałam, hahahah…

W domu było już bezpiecznie, w każdym razie zrobiło się tak po tym, jak schowałam budzik do zamrażarki i zaciągnęłam zasłony w oknach. Przebrałam się w czyste rzeczy i wtedy dotarło do mnie, że jednak się nie posikałam. Odetchnęłam z ulgą, no bo co by ludzie pomyśleli.
- Jacy ludzie?! – spytałam głośno, chociaż nikogo nie było w pobliżu.
- Żadni ludzie – odpowiedziała rozczochrana wariatka gapiąca się na mnie z lustra.
Powinnam o tym napisać – pomyślałam. Zdecydowanie. O tych wszystkich Żadnych Ludziach, których pełno wokół – niewidzialnych istotach, śledzących każdy mój krok, zaglądających mi pod spódniczkę, o cieniach wciągających dzieci do szaf, żeby wyżerać im wnętrzności, no i przede wszystkim o Policji Czasu, która zamiast kajdanek zakłada aresztowanym zegarki, przykuwając ich do teraźniejszości.
- Będzie z tego cholernie chora i zajebista powieść! – krzyknęłam, klaszcząc w dłonie, ale wariatka z lustra tylko pokiwała głową z politowaniem.
- Nie przejmuj się nią – szepnęłam, zasiadając do lapka. I wtedy prawie zawyłam z rozpaczy, bo chcąc go włączyć, musiałabym naci-snąć przycisk, na którym widniała tarcza z dwiema wskazówkami. O nie, nie ma mowy!
Niedoczekanie!
Postanowiłam, że moją drugą powieść napiszę tak, jak robili to wieszczowie starożytności – ręcznie. Zabrałam ze stołu niepotrzebne-go już laptopa, nieomal wyrwałam z drukarki plik kartek, złapałam długopis z logo znienawidzonej przeze mnie Fabryki Słów i przystąpi-łam do dzieła.
Co chwilę rwał mi się wątek, bohaterowie bezsensownie zmieniali płeć, wygląd i imiona, niekiedy przeskakiwałam z narracji pierwszoosobowej na trzecioosobową bez żadnego wyjaśnienia czy powodu, ale nieważne, potem będzie czas na to, w końcu nie pali się, przy-najmniej ja nie czuję dymu, a zmysł powonienia mam wyjątkowo czuły. Zresztą, zdążę jeszcze poprawić to albo tamto, do cholery, redaktorzy w wydawnictwie za coś te pieniądze biorą, no nie?
Kolejne kartki zapełniały się w iście ekspresowym tempie, a kiedy ich zabrakło, wyjęłam z szafki nocnej całą ryzę, którą trzymałam tam na zapas, na wypadek krachu w branży papierniczej. Drżącymi ze zniecierpliwienia dłońmi rozerwałam opakowanie i co? I wtedy tak zwaną ciszę, która nie istnieje, rozdarł przenikliwy dźwięk dzwonka u drzwi. Podskoczyłam nerwowo, uderzając łokciem o abażur lampy. Na szczęście światło nie zgasło. I dobrze, bo bez niego nie poradziła-bym sobie, a macki gęstej ciemności tylko czekały na sprzyjający moment do ataku.
By nie utonąć, przełknęłam ślinę, która wypełniała mi usta.
Pomogło.
Dzwonek znów wwiercał się w uszy, więc ruszyłam sprawdzić, kto dybie na moją Wenę. Ktoś chce ją porwać?! Kto?!
W wizjerze natręt wydawał się niegroźny, lecz wiedziałam, że to pozory. Przebrał się za listonosza, jednak ja doskonale zdawałam sobie sprawę, kim był.
Jednym z agentów Policji Czasu.
Nacisnęłam klamkę i zanim zdążył się zorientować, zwolniłam sprężynę zabezpieczającą. Z mojego wiecznego pióra wysunęło się ukryte stalowe ostrze. Zamachnęłam się, by ciąć przeciwnika w tętnicę szyjną. Musiał być agentem, z pewnością, bo jak inaczej zdołałby sparować cios? Zasłonił się podkładką na dokumenty, jednocześnie uderzając mnie z liścia w policzek. Zapiekło.
Nie uszło mojej uwagi, że jest mężczyzną, więc z całej siły kopnęłam go w krocze. Jęknął cichutko, spurpurowiał i skulił się, nagle bezbronny. Złapałam go za czuprynę i szarpnięciem wciągnęłam do mieszkania.
Mogłam od razu zabić skurwysyna, oczywiście, ale najpierw chciałam poznać prawdę. Oszołomionego, walnęłam jeszcze dla pewności w kark, a kiedy stracił przytomność, usadziłam go na bujanym fotelu.
Bujaj się, palancie!
Korzystając z kolekcji moich pasków – wreszcie na coś się przydały! – przywiązałam mu ręce do oparć, a nogi – jakżeby inaczej! – do nóg wiklinowego siedziska.
Tych kilka minut jego nieświadomości udało mi się całkiem nieźle spożytkować – zapełniłam maczkiem dwie kolejne kartki, dodając do mojego dzieła motywy martyrologiczne, od dawna cieszące się wśród rodzimych czytelników sporym wzięciem.
– Czemu mnie związałaś? – wychrypiał nagle.
Popatrzyłam na niego ze strachem. Z jego ust, zamiast języka, zwisała gruba, czarna wskazówka.
- Masz mnie za wariatkę?! – krzyknęłam. – Myślisz, że jak się przebierzesz, to nie poznam, że jesteś jednym z Nich?!
- Jednym z kich? – spytał.
- Na zdrowie – odparłam, zaskoczona.
Co tu się wyprawiało, do jasnej cholery?
- Jak mnie teraz wypuścisz, to tego nie zgłoszę – powiedział, robiąc wielkie oczy.
- Najpierw powiesz, czemu tu przyszedłeś.
- Mam przesyłkę. Jest w torbie.
Przesyłka od Policji Czasu? Pewnie jakieś przeklęte zegary.
Przejrzałam jego torbę, walcząc z narastającym niepokojem. A jeśli była tam bomba? Mała atomówka, która w sekundę zmiecie to miejsce z powierzchni ziemi?
W końcu udało mi się znaleźć tę paczkę. Drżącymi palcami rozerwałam szary papier. Moim oczom ukazała się twarda oprawa jakiejś książki. Gabinet Inspiracji – brzmiał tytuł. Autorem był mój dobry znajomy Jurek Keret. Kompletnie ogłupiała, przeczytałam opis na odwrocie okładki:

„Gabinet Inspiracji” jest ostatnią powieścią zmarłego w ubiegłym roku Jerzego Kereta, jednego z najpopularniejszych prozaików w Polsce. Autor porusza w niej problem, który pod koniec życia dotknął go najboleśniej – historię jego przyjaciółki Ilony Piekarczuk, która tuż po napisaniu debiutanckiej powieści zachorowała na schizofrenię paranoidalną i całkowicie wyparła się wszystkich i wszystkiego, co wcześniej było dla niej ważne. Jerzy Keret z właściwą sobie subtelnością i stylistycznym mistrzostwem opisuje losy utalentowanej kobiety, która nie wytrzymując ciężaru sławy, zamyka się w świecie urojeń, centralnym punktem swojej nowej egzystencji czyniąc wymyślony przez siebie Gabinet Inspiracji, gdzie artyści muszą za swój geniusz zapłacić najwyższą cenę.

- To jakiś żart?! – wrzasnęłam piskliwie.
Zamiast agenta Policji Czasu czy choćby zwykłego listonosza w fotelu przede mną siedział teraz Stefan Król, doktor implantopsychopatologii, który niedawno przecież osobiście zaszczepił we mnie tę nieszczęsną paranoję.
- Niekiedy zabieg jest tak udany, że nawet przeszłość zaczyna wydawać się kompletnie nienormalna – powiedział i wybuchnął śmiechem tak straszliwym, że aż coś we mnie pękło i rozlało się wewnątrz. Raz po raz z jego oblicza odklejały się kolejne twarze: doktorka, listonosza, Kereta. Wszystkie po kolei opadały na podłogę, momentalnie obracając się w popiół.
Nie mogłam tego powstrzymać. Nie chciałam mu wierzyć, ale wiedziałam, że ma rację. Zegary w jego oczach zamachały wskazówkami, zgodnie obwieszczając mój koniec. A skoro nadeszło nieuchronne, mogłam już tylko przetrwać na kartach trzymanej w rękach książki. Wystarczyło zapomnieć o tym, że wszyscy poza Jurkiem zdążyli już o mnie zapomnieć.

niedziela, 5 czerwca 2011

Chory, chorszy, trup (fragm.2)

WYBIERZ SWOJĄ CHOROBĘ (c.d.)

- Zapraszam panią – powiedział stojący w drzwiach gabinetu dżentelmen w białym kitlu.
Rozejrzałam się wokół, szukając osoby, do której skierowane były te słowa. W poczekalni nie było jednak nikogo oprócz mnie. Czemu więc miałam dziwne wrażenie, że jeszcze przed chwilą były tu całe tłumy?
- Mam na imię Stefan Król, jestem doktorem implantopsychopatologii i moim zadaniem będzie przeprowadzić panią przez cały proces – – powiedział, ściskając moją dłoń na powitanie. Potem wskazał mi miejsce przy wielkim, lśniącym bielą biurku, gdzie natychmiast usiadłam, czując już miękkość w kolanach.
- Zacznijmy od podstaw: co panią sprowadza do Gabinetu Inspiracji?
- Mam kłopoty z napisaniem drugiej powieści. Znajomy twierdzi, że będziecie umieli temu zaradzić.
- W rzeczy samej, droga pani. Pomoc artystom, którzy borykają się z brakiem weny, należy do naszych głównych zadań. Jak zapewne pani wie, wielu twórców z pani branży czerpało niebagatelne zyski z własnych chorób psychicznych. Czy gdyby Sylwia Plath nie miała depresji, ktokolwiek by o niej usłyszał? Czy Emile Cioran bez wieloletniej bezsenności byłby w stanie tworzyć równie wycyzelowane aforyzmy? A to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Najwięksi spośród ludzi pióra otrzymali swoje dolegliwości niejako w jednym bonusowym pakiecie z talentem. Taka mała promocja od staruszka Boga. Gabinet Inspiracji jest w stanie zapewnić wielkość każdemu śmiertelnikowi, żądając jedynie symbolicznej opłaty.
- Rozumiem – powiedziałam, nieco speszona pewnością siebie siedzącego przede mną mężczyzny. – Jak wygląda wasza oferta?
Energicznym ruchem otworzył jedną z szuflad biurka, wyjął z niej broszurę formatu A4 i położył przede mną.
Pełna lista chorób psychicznych i uszkodzeń mózgu oferowanych przez Gabinet Inspiracji – głosił napis na okładce. Po chwili przekonałam się, że katalog – prócz obszernych opisów – zawiera również ceny.
- Proszę się nie spieszyć. Takich wyborów należy dokonywać po odpowiednim namyśle. Nie chciałaby pani przecież kupić u nas pakietu maniakalno-depresyjnego, tak naprawdę od dziecka marząc o autyzmie, prawda? – powiedział Stefan, wybuchając śmiechem, od którego przeszyły mnie ciarki.


Problemem jak zwykle okazała się kasa. Większość chorób i wad mózgu, która znalazła się w ofercie, wymagała raczej zasobnego portfela. Przykłady? Nerwica frontowa – 999 zł, rozległe urazy płata czołowego – 789 zł, depresja w wersji light „jesienna melancholia” – – 699 zł, depresja w wersji hardcore „samobójcze ciągi” – 1059 zł, rozdwojenie jaźni „dla samotnych par” – 809 zł. Właściwie jedynym, na co było mnie stać, poza agorafobią (569 zł) i oklepaną jak paciorek klaustrofobią (499 zł), była objęta w tym tygodniu promocją klasyczna schizofrenia paranoidalna – przeceniona z 789 złotych na jedyne 449.
Wybrałam właśnie ją.
- No proszę, królowa chorób psychicznych! – Doktor Krejzol aż klasnął z zachwytu. – Schizofrenia to prawdziwa legenda, wśród arty-stów otaczana kultem ze względu na niezawodność i swego rodzaju oldskulowość… Van Gogh, Wojaczek, Dick. Długo by wymieniać… Kiedy zatem chciałaby pani mieć zabieg?
- Im wcześniej, tym lepiej – odparłam, wyjmując portmonetkę z torebki. – Terminy mnie gonią.
- Jeśli tak spieszy się pani do własnego kiziu miziu, to nie ma problemu, możemy to zrobić nawet za moment. Dopiero na wieczór mam klienta zapisanego przez żonę na psychozę o zabarwieniu masochistycznym.
Z samego zabiegu niewiele pamiętam. Wysmarowano mi skronie jakimiś wilgotnymi glutami, przyklejono do nich zakończone przy-ssawkami druciki, przywiązano skórzanymi pasami do fotela i włożono do ust gryzak, wykonany ze sztucznego tworzywa. Zapewnienia, że nie będzie bolało, przyjęłam ze zrozumiałą w tej sytuacji rezerwą, ale naprawdę miałam nóż na gardle. Jeśli nie chciałam znaleźć się na bruku, musiałam znaleźć inspirację, nie było innego wyjścia.
Później bez uprzedzenia zgasło światło, czy może raczej ja zgasłam. A kiedy otwarłam oczy i rozejrzałam się z obawą, przeszył mnie dreszcz paranoicznego lęku. Wszędzie wokół widziałam mnóstwo przewodów i kabli… Kryły się w ścianach, podłodze, wiły się niczym oślizgłe jadowite węże... Jak to możliwe, że wcześniej ich nie dostrzegłam?
Obserwujący mnie spod zmrużonych powiek facet w kitlu pomógł mi wstać z fotela i wręczył plastikowy kubek wypełniony mętną cie-czą.
- Proszę wypić – poradził. – To złagodzi objawy przejścia w odmienny stan świadomości.
Nie miałam ochoty niczego pić, ale coś w oczach doktorka kazało spełnić jego polecenie. Gdybym nie była mu teraz posłuszna, mogłoby stać się coś strasznego.
Opróżniłam kubek dwoma haustami. Napój miał lekko gorzkawy smak i rzeczywiście poczułam się po nim nieco lepiej.
- Da pani radę iść? – zapytał z troską, w której autentyczność jakoś nie potrafiłam uwierzyć. – Zamówić taksówkę?
Kiedy usłyszałam o taksówce, intuicja podpowiedziała mi, że wkrótce spadną na mą głowę kolejne, nieopisane wręcz nieszczęścia. I wtedy usłyszałam cichy jęk, dobiegający zdawałoby się zewsząd, skargę zmęczonego materiału, betonu, a może gipsu; zależnie od tego, z czego był zbudowany ten cholerny dom.
Nagle uświadomiłam sobie z bezwzględną pewnością, że nie mogę liczyć na niczyją pomoc, że tym, co przyniesie mi przyszłość, są wy-łącznie godziny spędzone w lodowatej ciemności, naszpikowane wrastającym w moje ciało bólem, przed którym nie jest w stanie ochronić żadna zbroja, żaden pancerz, nawet gdybym go posiadała. Że ostre kolce smutku będą bez końca przenikać mi duszę, niwecząc w zarodku jakiekolwiek przebłyski radości.
- Nie… ja sama – wydukałam, ruszając chwiejnie przed siebie.
Podłoga nagle zrobiła się pochyła. Rozłożyłam szeroko ramiona, żeby nie stracić równowagi. Kształty tego pomieszczenia zmieniały się z minuty na minutę. Raz było ciasną klitką, wypchaną tętniącymi elektrycznością przewodami, których zwoje przypominały opuszczone gniazda, to znów przeobrażało się w długi na całe kilometry korytarz o ścianach z popiołu, śmierdzących spalenizną.
- Początkowy szok niedługo minie – powiedział ktoś za moimi plecami. Jednak kiedy odwróciłam się, nie zobaczyłam nikogo, tylko tamte wyszczerbione tysiącami kroków schody, rosnące w nieznane, sięgające, gdzie wzrok nie sięgał.

czwartek, 2 czerwca 2011

Chory, chorszy, trup (fragm.1)

WYBIERZ SWOJĄ CHOROBĘ



Byłam u psychiatry, dostałam leki, ale bałam się ich brać.

wpis znaleziony w internecie


Dopiero na miejscu, siedząc w Gabinecie Inspiracji, nerwowo pocierając o siebie skrzyżowane nogi, obgryzając paznokcie i wodząc wzrokiem po nieprzyjemnie futurystycznym i odhumanizowanym wnętrzu, zaczęłam się zastanawiać, co ja tak naprawdę tu robię. Wcześniej jakoś nie przyszło mi to do głowy. Działałam jak w transie, chcąc za wszelką cenę wydobyć się z martwego punktu, w którym – trochę na własne życzenie – utkwiłam.
Po sukcesie pierwszej powieści napisanie drugiej okazało się niewykonalne. I nie było w tym nic dziwnego. Skoro w poprzedniej książce wyeksploatowałam się do cna, przelałam na papier wszystkie myśli i emocje minionych lat, wyczerpałam zasób słów i pomysłów, wycisnęłam siebie jak gąbkę, do ostatniej kropli, czego jeszcze mogłam oczekiwać? Powinnam chyba wyruszyć w podróż życia, zeszmacić się, przyćpać, przespać z drużyną hokejową, uczynić cokolwiek, byle tylko załapać się na inspirację, tę sprzedajną dziwkę sztuki.
Problem w tym, że nie zdążyłam, czy raczej nie odważyłam się na nic równie ekstrawaganckiego. A tymczasem pieniądze były na wyczerpaniu, blask sławy przygasał z wolna, nowych perspektyw zarobku brakowało. Na dodatek cholerna umowa nakładała na mnie obowiązek dostarczenia wydawcy dwóch powieści w ciągu trzech lat – gdybym się z tego nie wywiązała, musiałabym zwrócić zaliczkę, z której przecież zostały nędzne resztki.
Będąc o krok od artystycznego i finansowego bankructwa, zaczęłam obdzwaniać, mejlować i nachodzić znajomych, żeby ktoś mi łaskawie poradził, skąd na gwałt wytrzasnąć wenę potrzebną do wyduszenia z siebie kolejnych dwustu stron prozy, jeśli nie świetnej, to chociaż uczciwej wobec czytelnika.
Któraś koleżanka po piórze zasugerowała popełnienie samobójstwa:
- Zbudujesz legendę, wyrobisz nazwisko… Powaga, to najlepsze wyjście… Sama bym tak postąpiła, gdyby nie brakowało mi odwagi.
No, okej, jej debiut nie wywołał szału, miała może ze dwie pozytywne recki na kilkanaście, ale nie musiała się odgryzać na kimś sympatyczniejszym, ładniejszym i bardziej utalentowanym… Żmija!
Parę osób poleciło skorzystanie z ghost writera, który napisałby tekst za mnie, nie roszcząc sobie do niego żadnych praw. Super! Ekstra, naprawdę! Tylko skąd wezmę na to kaskę, skoro honoraria ciekły już ledwie cieniutką strużką, pismo, kiedyś wiszące mi dwa koła za stare felietony, okazało się przykrywką dla jakiejś mafijnej pralni, która przez media była wymieniana jednym tchem ze słowami takimi jak „narkotyki”, „prostytucja” czy nawet „niezidentyfikowane, rozczłonkowane ciała”. Nie było odpowiedniej kwoty, więc ghost writerzy odpadali w przedbiegach.
Wtedy Jurek Keret, mój kumpel z liceum, dał mi namiary na Gabinet Inspiracji.
- Eksperymentalna terapia – zachęcał. – Szybko i tanio. Full pomysłów gwarantowane. Zapisz się, zanim wypłyną na szersze wody i będą chcieli pięć koła za zabieg.
Brzmiał jak akwizytor, ale przecież zawsze tak było, bo zanim Jurek został wziętym prozaikiem, robił w marketingu.
- A nie będzie bolało?
- Nie pękaj, Ilonka. Nawet jak będzie, to potem spłodzisz taką powieść, że inni by za nią poszli na ukrzyżowanie.
Nie wymagałam cudów, wystarczyłby mi nawet dziennik Bridget Jones z trochę lepszą narracją, ale oczywiście arcydzieło byłoby mile widziane. Zagraniczne stypendia i perspektywa paru znaczących nagród zdecydowanie do mnie przemawiały. Już Madonna śpiewała, że jest materialną dziewczyną w świecie materialnym, to czemu miałabym jej słowa podważać? Wcale nie czułam się od niej lepsza, ba, gorsza, bo nie zarobiłam nawet promila tego co ona.
Siedziałam więc tutaj, zastanawiając się, w jaki sposób lekarze w białych kitlach i maseczkach na twarzach zdołają natchnąć mnie do pisarskiej roboty. Wokół pachniało chemikaliami, zza ściany coś miarowo brzęczało.


Zanim jeszcze zastosowałam się do rady Jurka, zafundowałam sobie spotkanie z przyjaciółką od serca, to znaczy z Aleksandrą, którą znałam chyba od zawsze, a w każdym razie na pewno od szóstej klasy podstawówki, kiedy to na przerwach wychodziłyśmy za szkołę i kurzyłyśmy podprowadzone rodzicom klubowe.
Ola i ja praktycznie należałyśmy do różnych światów. Ona, wysoko
sytuowana wicedyrektor banku komercyjnego – zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia, czym różni się bank komercyjny od niekomercyjnego – – no i ja, przez lata szara myszka, z pięcioma minutami sławy, które minęły, zanim zdążyłam się nimi nacieszyć.
Może właśnie to, że nie miałyśmy ze sobą zbyt wiele wspólnego, że poszłyśmy przez dorosłe życie zupełnie innymi ścieżkami, sprawiło, że nigdy nie stanowiłyśmy dla siebie konkurencji. Mogłyśmy więc być prawdziwymi przyjaciółkami, które zwierzały się sobie z najbardziej kłopotliwych i wstydliwych problemów.
Cieplarnia, wbrew swej nazwie, nie była przegrzaną knajpą. Temperatura wewnątrz oscylowała w okolicach dwudziestu stopni Celsjusza. Ciepło, ale bez przesady. Głównym atutem Cieplarni było to, że choć znajdowała się praktycznie na Rynku, niewiele osób o niej wiedziało, i dzięki niezbyt głośnej muzyce doskonale nadawała się na spotkania przy kawie i ciastku.
Umawiałyśmy się tam co dwa, trzy miesiące, nie na tyle często, by znudzić się sobą, ale i nie na tyle rzadko, by zapomnieć o swoich bolączkach.
- I jak? – zagaiła Ola, gdy na stoliku przed nami pojawiły się już zamówione specjały. – Ruszyłaś z tą powieścią?
- Coś ty! – Machnęłam ręką, omal nie wylewając kawy. – Bladego pojęcia nie mam, o czym pisać!
- A może… Wiem, że nie przepadasz za tym słowem, ale może powinnaś się dostosować – zauważyła moja przyjaciółka, oblizując łyżeczkę i zabawnie marszcząc nos.
- Dostosować? – Nie zrozumiałam.
- No wiesz, pisać o tym, co teraz modne: o gejach, wojnach polsko-ruskich i rusko-polskich, o Smoleńsku, mężatkach, które fundują sobie kochanków, biorąc odwet za tysiąclecia niewoli przy garach i dzieciach…
- E, bez przesady – zaoponowałam. – Jeszcze tak nisko nie upadłam. Mam coś innego na widoku.
- Lepszego niż ślepe podążanie za trendami? Nie wierzę! – Zachichotała.
- Znajomek opowiadał o takim jednym gabinecie, gdzie można sobie na jakiś czas zaimplantować chorobę psychiczną.
- Nie żartuj! – parsknęła Ola. – Choć z drugiej strony, kłopoty z głową niejednemu artyście zapewniły miejsce na kartach historii. Przecież większość wielkich pisarzy miała nierówno pod sufitem.
- Serio? – Moje zdziwienie było szczere, bo choć oczywiście słyszałam o jednym czy drugim, który zamiast na czerwonym dywanie w Hollywood wylądował w pokoju o miękkich ścianach, nie miałam świadomości, że problem jest tak powszechny.
- No jasne! Dostojewski, Kafka, Tołstoj… – Oczy przyjaciółki aż błyszczały podnieceniem, gdy wymieniała kolejnych ekscentryków. – – Że o Kyrczu i Kainie nie wspomnę; przecież jakiś producent psychotropów był nawet patronem medialnym ich zbiorku…
Cóż, wszystkie te nazwiska już dawno weszły do panteonu sław słowa pisanego. Skoro sama chciałam się tam znaleźć, też powinnam postradać rozum. Póki co byłam zbyt poukładana, bardziej rozważna niż romantyczna. Pewnego wieczoru zdarzyło mi się nawet dokonać w mieszkaniu niezbędnych pomiarów, by sprawdzić, czy mam choć trochę nierówno pod sufitem. Jak się łatwo domyślić, wynik mnie nie zadowolił.
- Wybiorę się tam za parę dni – zdecydowałam w końcu. – Bez pomocy tego gabinetu nie mam szans napisać kolejnej powieści.
- No dobrze, idź, skoro musisz. Ale czy to bezpieczne? – spytała Ola, bełtając palcem śmietankę w swoim cappuccino.
- Myślę, że nie – odparłam. – I właśnie dlatego tak mnie tam ciągnie.