środa, 28 września 2011

Burza mózgów - opowiadanie ze zbioru "Lek na lęk"

Do dupy. Takie było i ciągle jest moje życie. W liceum, a potem na pierwszych latach studiów łudziłem się jeszcze, że coś osiągnę, że kiedy przebrnę przez ślepą kiszkę daremności i zostanę profesjonalistą, będzie dobrze, spokojnie, normalnie...
Marzyła mi się własna agencja, ale dotąd nie starczyło mi pary, żeby skrzyknąć tych najbardziej obrotnych w firmie, odejść z Big Idea i założyć coś swojego. Zająłbym się promocją małych, świeżych biznesów, zleceniodawcy nie kręciliby nosami, a ja miałbym więcej czasu na wydawanie lekko zarobionej kasy. Oto piątkowe popołudnie, ba! wieczór prawie, a ja, zamiast rozkoszować się zasłużonym odpoczynkiem na łonie knajpy, zapierdalam przy kolejnym daremnym projekcie. Przecież nawet jeśli wygramy przetarg, klient zmieni wszystko w ostatniej chwili i z zajebistej kampanii viralowej zostaną dwa spoty i nikomu niepotrzebny fanpage.
- Wszyscy z kreatywnego zostają, nie ruszamy się stąd, dopóki nie będziemy mieli gotowej kampanii! – obwieścił Midas i choć była już siedemnasta, nie znalazł się nikt, kto ośmieliłby się zaprotestować.
Jasne, wiedzieliśmy, jak ważne było wygranie tego prze-targu, ale po całym dniu wałkowania tematu marzyliśmy, by oddać się twórczej pracy koncepcyjnej na przykład gdzieś na Kazimierzu…
Midasowi nigdzie się nie spieszy. Na miasto nie wychodzi, przynajmniej my z nim nie chodzimy, a w domu czeka na niego nadaktywna żona i niedorozwinięty syn, którego widok przypomina mu, że on sam też nie jest doskonały. Kto by się spieszył w takiej sytuacji?
Jedynie zadeklarowany masochista. Niestety, Midas nie jest maso, tylko sado. Jego motto brzmi: „przez cierpienie do bogactwa”. Nasze cierpienie, rzecz jasna.
W pomieszczeniu na wyrost określanym salą konferencyj-ną klimatyzacja schrzaniła się przed wiekami, lecz Midas nie pozwolił na otwarcie okna, by odgłosy ruchu ulicznego nie przeszkadzały nam w twórczych wysiłkach.
Anita, sekretarka, rozdała briefy, pożegnała się i z wyraźną ulgą opuściła tonący okręt.
Naprzeciwko mnie siedziała Zdechła, czyli Zosia Zdechlikiewicz – ubrana wiecznie na czarno czarownica, która przy byle okazji posyła mi spojrzenia wygłodniałej modliszki. Od kiedy rozstała się z facetem, wzmogły się jej kłopoty z cerą, a częstotliwość, z jaką trzepoce rzęsami, zwiększyła się co najmniej dziesięciokrotnie.
Zwykle na jej zaloty reaguję nieśmiałym uśmiechem, udając, że nie rozumiem, o co chodzi. Sprawdzony trick, ale boję się, że w tym przypadku nie wystarczy.
Po mojej prawicy zacumowała gruba Greta, a po lewicy Leni, który przydomek zawdzięcza fryzurze à la Lenny Kravitz. Dalej, na swym tronie, zasiadł sam Midas. Ot, i cała drużyna w komplecie. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że o tej porze, po t a k i m tygodniu bylibyśmy zdolni wyruszyć ku zdobyczom własnej wyobraźni. Cały tydzień szarpaliśmy się z prawnikami banku, którzy dziś rano gotową kampanię udupili wręcz koncertowo – nie, w takich momentach kończy się nawet moja kreatywność. Choćbyśmy mieli przegrać ten pieprzony przetarg.
Zosia przeprosiła na chwilę, tłumacząc, że idzie przypudrować nosek. Kilka minut później na powrót klapnęła na krześle. Jej oczy błyszczały niezdrowym blaskiem, źrenice miała lekko rozszerzone. Tak, Zdechła bez kreski nie ujedzie.
Po drodze do pracy minąłem billboard z napisem: „Czego brakuje aktywnym?” To, skądinąd ciekawe, pytanie pomagało mi teraz przebrnąć przez mordęgę sesji. Zamiast wymyślaniem kampanii kolejnego niepotrzebnego gówna, zająłem się kompletowaniem listy, zawężając obiekt badań do osób pracujących w branży reklamowej, a konkretnie do mojej skromnej osoby. Wyliczanka niepokojąco się wydłużała. Brakowało mi mianowicie: kasy, miłości, włosów, snu, instynktu samozachowawczego...
- Łysy, nie pierdol do siebie, nie m-mamy cz-czasu! – Midas zwykle jąka się wtedy, gdy wpada we wściekłość. Śmieszny buc. Jakby furią mógł zmusić kogokolwiek do myślenia.
- Midas, kurwa…
- Żaden Midas, kurwa, m-masz m-może jakieś pro... pro-pozycje? Tylko nie chcę słuchać, że tych c-cukierków n-nikt w tym kraju nie potrzebuje.
- Ależ potrzebuje – odparłem buńczucznie, tonem wskazującym na to, że wolałbym wcinać czopki niż ten szit. Zdechła zachichotała.
- N-no to s-słuchamy…
- Otóż... – chciał pajac błyskotliwych pomysłów, no to gramy – skoro klientowi zależy na sprzedaży cukierków o leczniczym działaniu, może potrzebna nam po prostu twarz marki? Odświeżymy brand, wzmocnimy przekaz. Co powiecie na Ewę Kopacz...?
- To ma być big idea?! – warknął Midas, a jego nalana twarz momentalnie przekształciła się w pysk buldoga.
Nie jąkał się już, ale nie wydawało mi się, żeby był mniej wkurzony.
- A może taki sloganik: – głupawa zawładnęła mną doszczętnie – cukierki Iks to niezły miks?
Midas parsknął lekceważąco. I gadaj tu z takim. Jak ktoś bez poczucia humoru przerobił w branży tyle lat?
Siedzieliśmy w konferencyjnej od tak dawna, że zupełnie straciłem rachubę czasu. Koszula lepiła mi się do pleców, na ścianach gromadziły się krople wody. Wydawałoby się, że w biurze padał deszcz, choć naturalnie rozumiałem, że to efekt skraplania się pary z naszych oddechów. W pomieszczeniu panowała tak nieziemska duchota, że byłem bliski omdlenia.
Midas najwyraźniej miał to gdzieś. Cokolwiek by się działo – zamierzał dotrzymać obietnicy więżenia nas do skutku. Trzeba więc było skoncentrować się na zadaniu. Głupawe miny, tępe spojrzenia i prostackie pomysły towarzyszy niedoli nie przekonały go, że lepiej będzie pozwolić nam upodlić się przez weekend, żebyśmy w poniedziałek wzięli się do pracy z jaśniejszymi, choćby i skacowanymi głowami.
Za cholerę nie mogłem się skupić. Mój nie do końca zniewolony umysł wbrew wszystkiemu wyrywał się na wolność.
Nie, panowie i panie, ja spierdalam.
- Przepraszam, muszę do toalety…
Midas ledwie zauważalnie kiwnął głową.
- Na jednej nodze! – burknął łaskawie.
Uff… Niewielkie wnętrze WC pozbawione przytłaczającej atmosfery sali konferencyjnej wydało mi się oazą na pustyni daremności.
- Masz ochotę na loda? – zaoferowała Zdechła, która jak cień pojawiła się za moimi plecami.
Lody dla ochłody? Czemu nie! Nadal było gorąco… Mimo że uśmiechnąłem się bezbarwnie, dając jej do zrozumienia, że traktuję tę propozycję jako żart, ona już manipulowała przy moim rozporku.
Zanim się zorientowałem, schowany za nim diabełek wy-skoczył na zewnątrz. Zosia złapała go czule, a po chwili otoczyła ustami.

*

Niebo ściemniało. Przez szybę panoramicznego okna od czasu do czasu przebijały się gniewne pomruki przywodzące na myśl wkurwionego niedźwiedzia. Na domiar złego burczało mi w brzuchu. Po bzykaniu zawsze robię się głodny.
Ciężkie chmury gromadziły się niby na jakimś przedwyborczym wiecu i kotłowały się w nerwowej ciszy, najwyraźniej przygotowując się do występu przez duże „W”. I nagle... Jebut! Nasze jedyne okno na świat, jakby popchnięte palcem niewidzialnego olbrzyma, wypadło z framugi – wprost na podłogę. Zaraz potem cały budynek zatrząsł się w posadach. Pomimo swej tuszy, Greta wystrzeliła ku drzwiom jak korek z szampana. W następnym momencie pozostali poderwali się ze swoich miejsc i pognali jej śladem. Niepotrzebnie, bo Big Idea mieści się na trzynastym piętrze. Trochę za daleko na piechotę do parteru, a na windy raczej nie można było liczyć.
Przez rumor zapadających się sufitów, podłóg, ścian, wśród klekotu pękających elementów nośnych przedarł się potężny, wszechogarniający jęk wiatru…
Zbierało się na porządną burzę.
Nie śpieszyłem się. Wiedziałem, że i tak nam się nie uda. Nigdy się nie udawało.
Gruba Greta dopadła do windy, z całej siły naciskając guzik przyzwania. Nagle ją trzepnęło. Dwieście dwadzieścia wolt to nie w kij dmuchał. Trzęsące się niczym galareta na świątecznym stole ciało telepało się po korytarzu, skutecznie blokując drogę bardziej mobilnym członkom teamu. Chociaż z drugiej strony, trzeba oddać naszej grubasce sprawiedliwość, że nikt nie byłby w stanie z taką finezją poruszać kończynami. Wolę spuścić na tę śmierć zasłonę milczenia, która zresztą w następnej chwili opadła razem z fragmentem sufitu, miażdżąc Grecie stopę wraz z podudziem. Może i bym się porzygał, jednak kolejne części metalowych spojeń stropu zmieniły zwłoki w rozbryzgującego się arbuza. A tego zawsze lubiłem.
Chcecie wiedzieć, co z resztą? Leni był narwany jak zwykle. Niektórzy liczą, że akurat im się przyfarci. Uważają, że jeśli wyskoczą z walącego się budynku, to spadną na coś miękkiego. Prawda jest taka, że po prostu zwiększają ilość gruzu, spod którego trzeba będzie ich odgrzebać. Zresztą, myślę, że ciała Leniego nie znajdą nigdy. Wyskakując przez rozbite okno, pobił na głowę Ikara z Małyszem razem wziętych. Życie nie jest zbyt zabawne. W kreskówce pewnie na dokładkę walnąłby go piorun, a on zdążyłby nam pomachać na pożegnanie albo chociaż krzyknął „Geronimo”. A Leni tylko wrzasnął, pędząc na spotkanie z chodnikiem. Niemal wbił się w beton. W mgnieniu oka przysypały go odłamki, pręty, cegły i skoczkowie z innych firm. A sądziłem, że jedynie my mamy pojebanego szefa, który trzyma nas po godzinach.
Skoro jesteśmy przy Midasie... Gnojek schował się pod dębowe biurko, które dość skutecznie, przynajmniej póki co, chroniło go przed opadającym gruzem. Gdy jednak runęła cała północna ściana, nawet on nie miał szans. Spod kupy tynku, betonu i strzaskanych mebli sterczała teraz jego dłoń z tym cholernym sygnetem, wielkim jak ogniwo od krowiego łańcucha. Dłoń, która drgała w parodii sportowego gestu poddania. Mate, skurwysynu...
Moja ostatnia kochanka została oświecona. Lampą. Niczym bezgłowe kurczę naszprycowana prochami przeszła kilka metrów, zanim z gracją osunęła się na ziemię. Jej usta stawały się coraz czerwieńsze, brak zębów bynajmniej nie odpędził ode mnie myśli o oralnych pieszczotach. Na razie, oczywiście.
Ja zginąłem jako pierwszy. Pieprzona szyba rozprysła się akurat wtedy, gdy miałem zabrać głos i swym geniuszem zachwycić Midasa. Odłamek wbił mi się w tętnicę. Pamiętam, że cholernie bolało. Nigdy nie przypuszczałem, że można wykrwawić się tak szybko i mało efektownie. Umarłem, zanim Greta wybiegła z sali konferencyjnej. W kilka minut nasz biurowiec przestał istnieć. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że gdy opadnie kurz po katastrofie, znów wejdziemy do biura, a Midas zacznie się jąkać. Od nowa będziemy cierpieć katusze, zastanawiając się, czemu utknęliśmy w tym popieprzonym miejscu, będziemy móżdżyć, jak by to było miło spokojnie odpocząć wśród robactwa, Midas będzie się pastwił nade mną, a Zosia na pocieszenie ukisi mi ogóra. Bez sensu. Kompletnie bez sensu.
Ktoś kiedyś śpiewał, że śmierć na zawsze rozdziela kochanków. Z kolei Miłosz z uporem maniaka utrzymywał, że śmierć nas nie dotyczy. Gdy jesteśmy, wtedy jej nie ma, gdy przychodzi – już nie istniejemy... W naszym przypadku jest jeszcze inaczej. Jak? Tak jak mówiłem. Do dupy.
Takie było i pozostaje moje życie.

Kazimierz Kyrcz Jr, Łukasz Radecki

sobota, 17 września 2011

Oko za oko (3)

Bruno usłyszał po drugiej stronie głos łagodny i ochrypnięty zarazem. Wszystkie osoby, które dzwoniły dotychczas, pytały go tonem pełnym zakłopotania, jak się ma, co brzmiało dla niego jak najgorsza obelga. Ten człowiek był pierwszym, który się wyłamał.
- Tu sierżant detektyw Mercure. Proszę wybaczyć, że zakłócam panu żałobę…
Bruno nie odpowiedział, zaintrygowany.
- …ale wiadomość jest tego warta. Znaleźliśmy mordercę pana córki.
Coś się w nim zawaliło, usiadło na żołądku i sprawiło, że poczuł silny zawrót głowy, a jego ślina zgęstniała. W pierwszej chwili nie zrozumiał, co się dzieje, zaraz jednak oprzytomniał. Od czterech dni był tak przytłoczony utratą Jasmine, że jego mózg, choć teraz ta myśl wydawała mu się całkiem niedorzeczna, w ogóle nie dopuścił myśli, że jakiś gwałciciel morderca nadal przebywa na wolności. Po raz pierwszy jego emocje oddzieliły się od utraty córki i skoncentrowały na jej mordercy. Wiadomość tak nim wstrząsnęła, że musiał usiąść, nadal trzymając słuchawkę przy uchu.
- Mordercę... Jasmine… – wykrztusił.
Detektyw Mercure powiedział, że nie było trudno go znaleźć. Krążył wokół szkoły od kilku dni i rozmawiał z dziećmi. Nauczyciele również go zauważyli, więc identyfikacja była łatwa. Został przesłuchany poprzedniego dnia. Alibi miał niespójne i niejasne, przeczył sam sobie.
Po długim milczeniu Bruno zapytał:
- Przyznał się?
- Tak jakby. Kiedy się zorientował, że jego zeznania źle wypadły, w końcu powiedział: „Wygląda na to, że wpadłem”. Mamy go, panie Hamel.
Bruno milczał. Czuł się naprawdę źle.
- Jakie podejmiecie teraz kroki? – spytał w końcu, żeby coś powiedzieć.
Mercure wyjaśnił, że następnego dnia przestępca stanie przed sądem, a po przesłuchaniu zostanie odwieziony do więzienia w Drummondville. Mniej więcej za tydzień, po wstępnych wynikach śledztwa, nastąpi jego ponowne przesłuchanie
przed sędzią i wtedy ustali się termin procesu.
- Odpowie za to, co zrobił, może pan być pewien. Gwałt z wyjątkowym okrucieństwem, zabójstwo z premedytacją na pewno. Ofiarą jest dziecko, więc dostanie dwadzieścia pięć lat, to prawie pewne.
- Dwadzieścia pięć lat?
- Tyle trwa dożywocie. Pewnie będzie mógł się starać o zwolnienie warunkowe, ale nie przed upływem piętnastu lat.
- Ale... On nie zostanie w więzieniu do końca życia?
Bruno sam się zdziwił, że zadaje takie pytanie.
- Dwadzieścia pięć lat to długo, panie Hamel. Nawet piętnaście to długo. Aby pozostać w więzieniu aż do śmierci, trzeba zrobić coś naprawdę...
Urwał, zdawszy sobie w ostatniej chwili sprawę z niezręczności tych słów, ale Bruno zrozumiał i powiedział sucho:
- A zgwałcenie i zabicie mojej córki nie są wystarczające, prawda?
- Nie o to mi chodziło...
Nastąpiła pełna zakłopotania cisza. Lekarz czuł, że ma sucho w ustach. Usłyszał siebie zadającego pytanie:
- Jak zareagował? Czy... czy wygląda na to, że ma wyrzuty sumienia?
Potarł czoło. Dlaczego o to pyta?
- On wie, że wpadł, i to go przeraża. Ale gra twardziela i... Nie, nie ma żadnych wyrzutów sumienia. Kiedy była mowa o tym, jak ohydną zbrodnię popełnił, on... czasami się uśmiechał. To jest arogancja, oczywiście, ale...
Lekarz pokiwał głową, jego twarz pobladła. Mruknął bezdźwięcznym głosem:
- Dziękuję.
I rozłączył się. Siedział bez ruchu dłuższą chwilę. Próbował wyobrazić sobie tego człowieka, oskarżonego o najgorsze zbrodnie, który tylko się uśmiechał.
Uśmiechał.
Anonimowy morderca wychynął nagle z tych dziwnych ciemności, które ogarnęły Brunona, ale dotychczas tylko go wypełniały, martwe i bezwolne. Teraz zaczął się w nich powolny mroczny ruch i częściowo nawet przyćmił smutek.
Wreszcie Bruno zauważył Sylwię stojącą w progu salonu.
- Znaleźli go, prawda?
Po raz pierwszy mówiła o mordercy, przynajmniej po raz pierwszy w obecności Brunona.
- Tak, znaleźli go.
Przekazał jej informację. Sylwia przycisnęła ręce do ust i zaczęła płakać. Bruno zrozumiał, że w przeciwieństwie do niego często myślała o mordercy Jasmine.
- Dostanie z pewnością dwadzieścia pięć lat więzienia – wyjaśnił mechanicznie. – Po piętnastu latach może się starać o warunkowe zwolnienie. W każdym razie tyle mu grozi.
Nieprzytomny wyraz twarzy męża zdziwił Sylwię. Spytała, czy nie odczuwa ulgi.
- Nie wiem...
Nie mógł się powstrzymać, by nie wyobrażać sobie uśmiechu na twarzy mordercy.
Sylwia była bardzo poważna. Podeszła do niego, wzięła za ręce i zmusiła, by wstał. Czystym, zdecydowanym głosem bez cienia łez powiedziała:
- Bruno, musimy mieć drugie dziecko.
Nie zareagował, więc po chwili dodała:
- Jak najszybciej.
- Nie chcę mieć więcej dzieci...
- Adoptujmy.
- Nie jestem gotowy, by tak szybko zastąpić Jasmine.
- Dobrze wiesz, że nie chodzi o to, żeby ją zastąpić.
- Nie, oczywiście, że nie, ale...
Podjęła decyzję zbyt szybko jak dla niego, a telefon z policji go zdenerwował. Nie był w stanie jasno myśleć. Ciemności, które kłębiły się coraz bardziej w żołądku, sprawiały, że czuł się coraz gorzej.
- Dobrze, zastanowię się nad tym, ale nie teraz.
Pokiwała głową i, pociągając nosem, dodała, że rozumie.
Pogłaskał jej włosy, uśmiechnął się, a potem powiedział, że wyjdzie zaczerpnąć powietrza. Sam. Może nawet nie wróci do domu na kolację. Wydawała się nieco zdziwiona, ale nie pro-testowała. Pocałował ją i wyszedł.
Długo krążył ulicami. Zawędrował aż do centrum miasta, myśląc cały czas o telefonie od policjanta. Dwadzieścia pięć lat... Może piętnaście.
Zamówił kolację w restauracji na ulicy Bock, ale po kilku kęsach odsunął od siebie talerz z obrzydzeniem. Próbował odnaleźć w sobie siłę, którą od czterech dni dawał mu smutek, ale trudno mu było do niego wrócić. To narastające w nim ciemności gdzieś go odepchnęły.
Gdy po długiej wędrówce po mieście Bruno wrócił do domu, Sylwia oglądała telewizję. Nie zapytała ani gdzie był, ani co robił. Powiedziała tylko łagodnie, że przyszedł w sam raz na wiadomości. Włączyła zresztą magnetowid, na wypadek, gdyby zjawił się za późno. Dzwoniła jego matka, pytając o wieści. Pokiwał głową w milczeniu. Miał tak sucho w ustach... Poszedł po piwo, wrócił do salonu i usiadł obok Sylwii.
Po głównych wydarzeniach politycznych krajowych i międzynarodowych prezenter powiedział, że policja w Drummondville aresztowała podejrzanego w sprawie „potwornej śmierci małej Jasmine Jutras-Hamel”. Na ekranie pojawił się posterunek policji w Drummondville i dwaj policjanci eskortujący młodego mężczyznę w kajdankach.
- To on – szepnęła Sylwia.
Bruno złapał ją za udo i ścisnął mocno. Wolną ręką wziął pilota i wzmocnił dźwięk. Na tle obrazu młodego mężczyzny, brzmiał komentarz:
- Wczoraj wieczorem policja w Drummondville aresztowała podejrzanego w sprawie małej Jasmine Jutras-Hamel, brutalnie zgwałconej i zamordowanej w zeszły piątek. Podejrzanym jest niejaki...
Bruno gwałtownie wyłączył dźwięk. Zaskoczona Sylwia spytała, co robi. On sam patrzył na pilota ze zdziwieniem. Dlaczego to zrobił? I głosem, który wydawał mu się wydobywać spoza niego samego, odpowiedział:
- Nie chcę nic o nim wiedzieć. Ani jak się nazywa, ani co robi. Żadnych informacji. Nic.
Sylwia zapytała dlaczego. Bruno patrzył przez chwilę na ekran, jakby tam szukał potrzebnych słów.
- Każda informacja o nim, o jego usposobieniu, za bardzo by go przybliżyła do istoty ludzkiej.
Tak, to o to chodziło. Ten mężczyzna nie mógł być istotą ludzką, to oczywiste. Człowiek nie mógłby tego zrobić. Bruno nie chciał traktować go jak człowieka. To był jedyny sposób, żeby...
Właściwie żeby co?
Potarł czoło, zakłopotany.
Sylwia, zbita z tropu, milczała przez dłuższy czas, nim powiedziała:
- Ale ja chcę znać te informacje.
- Możesz je obejrzeć potem z odtwarzacza. – Spojrzał na nią błagalnie. – Proszę cię.
Jego prośba była absurdalna, wiedział o tym, ale to było silniejsze od niego. Skinęła głową. Powiedziała też, że zrobi sobie kawy i obejrzy kasetę później. Podziękował jej, a ona poszła do kuchni.
Na ekranie pojawił się inny nagłówek. Bruno nacisnął przycisk stop na magnetowidzie, cofnął taśmę i jeszcze raz, bez dźwięku, oglądał ten fragment, gdzie widać było mężczyznę w kajdankach. Miał mniej więcej dwadzieścia lat, długie włosy blond, na sobie brudne podarte dżinsy i skórzaną zniszczoną kurtkę, kilkudniowy zarost, zgaszone oczy, głupio rozchylone usta. Wstrętna gęba.
Ten facet podszedł do Jasmine. Rozmawiał z nią i zaciągnął na łąkę pod jakimś pretekstem. Potem za krzakiem powalił ją na ziemię, porwał sukienkę, gwałcił i bił, raz po raz... Miał w niej wytrysk, podczas gdy ona próbowała krzyczeć, wołać o pomoc, wzywać na ratunek mamę i tatę. Wreszcie owinął niebieską wstążką jej szyję i udusił ją, pozostawiając jako ostatnią emocję w jej krótkim życiu ogromne i niezrozumiałe cierpienie...
Pilot w jego dłoniach zatrzeszczał.
Nagle młody aresztowany odwrócił głowę w stronę kamery i na ekranie pojawił się arogancki i pogardliwy uśmiech. W ułamku sekundy serce Brunona stwardniało, zamieniając się w granit.
Na ekranie pojawił się prezenter. Poruszał bezdźwięcznie ustami. Bruno znów cofnął taśmę i obejrzał fragment aż do uśmiechu. Czy tak się uśmiechał, gdy gwałcił Jasmine, gdy ją bił? Pewnie tak. I tak się będzie uśmiechał, wychodząc z więzienia za piętnaście lub dwadzieścia pięć lat. Pewnie raczej za piętnaście.
Bruno wstał szybko i ruszył do schodów, mijając po drodze Sylwię, która spytała, dokąd idzie.
- Położę się – odparł prędko. – Jestem wykończony.
Bruno położył się i pozwolił, by żal opanował go całkowicie. Leżąc nieruchomo w łóżku, przywoływał wspomnienia Jasmine. Narastały, a on w nich tonął i zanurzał się w cierpieniu. Ale tego wieczoru z głową schowaną w poduszkę nie umiał przywołać smutku. Przeczuwał go, dotykał cząstką duszy, ale ciemności gęstniały coraz bardziej; do tego stopnia, że chciało mu się wymiotować.
Kiedy Sylwia przyszła się położyć godzinę później, on nadal nie spał, choć miał oczy zamknięte. Również o drugiej w nocy przewracał się w pościeli, spocony, rozkojarzony. Za każdym razem, gdy chciał w myślach zobaczyć twarz Jasmine, za każdym razem, gdy próbował odnaleźć smutek i pogrążyć się w nim, w jego wyobraźni pojawiała się twarz zabójcy z tym straszliwym uśmiechem. A w jego głowie czas mijał, z upływem lat po małej dziewczynce pozostał tylko proch, gdy tymczasem jej zabójca wychodził z więzienia.
I cały czas się uśmiechał, uśmiechał, uśmiechał...
Co Bruno mógł zrobić, żeby tamten przestał się wreszcie uśmiechać? Żeby krzywił się ze strachu i bólu, jak Jasmine?
Ogarnęła go wściekłość i gwałtowna żądza krwi i przemocy. Pojawiła się w jego mózgu z taką siłą, że zerwał się z pościeli i wyszedł z pokoju, jakby uciekał przed człowiekiem, który leżał w jego łóżku dwie sekundy wcześniej.
Zszedł do kuchni i nalał wody do szklanki. Chciał się napić, ale wypluł wodę. Nic nie przechodziło mu przez gardło, ciemności blokowały żołądek. Nudności schwyciły go nagle i ledwo zdążył dotrzeć do łazienki i zwymiotować do sedesu. A gdy wymiotował, w jego głowie przewijały się nieustannie obrazy szaleństwa.
Gdy się wyprostował, poczuł się dziwnie spokojny. Spojrzał na siebie w lustrze, najpierw nieco zdziwiony, a po chwili rysy jego twarzy ściągnęły się i spoważniały.
Wolnym krokiem przeszedł do salonu. Włączył telewizor i raz jeszcze uruchomił kasetę z wiadomościami. Wciąż bez dźwięku obserwował obraz, a kiedy morderca uśmiechał się do kamery, nacisnął przycisk pauza. Młody mężczyzna znieruchomiał na ekranie. W tej chwili stał się potworem.
Bruno podszedł do telewizora, pochylił się i przysunął twarz blisko ekranu. Patrzył uważnie na potwora.
Wtedy ciemności zapanowały całkowicie nad smutkiem. Niczym rosnąca plama tłuszczu rozlały się po całym jego ciele, wypełniły nawet oczy.
Gdy położył się do łóżka dziesięć minut później, nawet nie próbował zasnąć. Leżąc na wznak, patrzył w sufit szeroko otwartymi oczami, twardym spojrzeniem, a jego mózg pracował na pełnych obrotach. O ile początkowo jego myśli były chaotyczne i rozproszone, o tyle w ciągu kilku następnych godzin poukładały się, tworząc całość bardziej spójną i wyraźną. Przez całą bezsenną noc jedna myśl wybijała się z chaosu i powracała uparcie: za mniej więcej tydzień potwór stanie przed sędzią na wstępnej rozprawie.
Mniej więcej tydzień.