poniedziałek, 22 marca 2010

Mit o wampirze

Mam w ręku trylogię o wampirzych rodach, całkiem współcześnie funkcjonujących, kanadyjskiej pisarki okrzykniętej Królową przeklętych. Właściwie powstał nawet czwarty tom, ponieważ powieść cieszyła się tak wielką popularnością wśród wielbicieli dzieci nocy, że autorka napisała specjalnie czwartą część, bo czytelnicy za nic nie chcieli się rozstawać z postaciami.
Współczesne wampiry mają nadzwyczajne zdolności przystosowawcze i funkcjonują w społeczeństwie niezwykle sprawnie tocząc swoje odwieczne walki między rodami o władzę, o terytoria...
Dla badaczy wampirów, od antropologów po psychiatrów, nie ulega wątpliwości, że wampir jest ucieleśnieniem ludzkich marzeń o potędze, w sensie dosłownym, władzy nad innymi, dominacji, umiejętności manipulowania innymi, skłaniania ich do bezwarunkowego posłuszeństwa, wykorzystywania bez wyrzutów sumienia i poczucia winy. Wampirom idzie to doskonale i dlatego są rasą wyższą.
Wydaje się, że identyfikując się z wszechwładnym wampirem ludzie świadomie rezygnują też z innego elementu stanowiącego od zawsze ogromną pokusę dla ludzkości: wiecznego życia. Bo wieczną młodość - jeśli dobrze pójdzie - wampir ma.
Wampir jest przecież istotą zniszczalną, choć może żyć wiele setek lat, a nawet tysięcy, jak pierwszy wampir, który jest Złem wcielonym i w micie właściwie zaciera się różnica między nim a ucieleśnieniem mitycznego Zła. Nie nazywa się go Szatanem, ale mnóstwo cech go przypomina. Poza jedną: nawet ten Pierwszy, Pierwotny jest śmiertelny, zniszczalny.
Wydaje się więc, że człowiek mimo tęsknot jest w jakiś sposób pogodzony z własną śmiertelnością, a nawet "zaprzyjaźniony", o czym chyba świadczą wampiry tragiczne, samotne i cierpiące po śmierci swoich bliskich, ludzi lub wampirów.

Erotyka w świecie wampirów ma również własne prawa. Wampiry bywają niezwykle romantyczne, ale i okrutne. Zarówno męskie jak i żeńskie. Męskie często uciekają się do brutalności, przemocy fizycznej i psychicznej; ich żeńska odmiana bywa tylko trochę delikatniejsza fizycznie, za to często nadrabia przemocą psychiczną posuniętą do granic... wyobraźni. Czyli właściwie bezgraniczną. I to są cechy jak najbardziej ludzkie, delikatnie zwane fantazjami, ale w życiu przejawiają się różnie. Nad tym obrazem króluje mit o nadzwyczajnym kochanku/kochance. Człowiek nie jest w stanie zagwarantować równie mocnych przeżyć jak wampir.

W literaturze współczesnej zatarły się granice między pornografią a zwykłą - nazwijmy to - powieścią romantyczną, która jeszcze nie tak dawno opisywała świat wampirów i ludzi. Przy czym sceny miłosne oscylują między "dosłowną namiętnością" a fantazjami i wyczynami sado-maso. I ta tendencja również wynika najprawdopodobniej z ludzkiego charakteru i skłonności.

Mam więc w ręku pełnokrwistą trylogię o wampirach i ludziach z nimi żyjących, bezpardonowej walce o władzę i przetrwanie, terytoria i rząd dusz i tylko się zastanawiam, dlaczego wampiry? Czy nie stać nas, ludzi, na pokazanie naszego prawdziwego oblicza, czy wstrzymuje nas moralność, religia, wiara...a może ludzie są jednak "lepsi" od wyższej rasy wampirów, do której aspirują z taką tęsknotą za niektórymi przywilejami?

poniedziałek, 15 marca 2010

Elfy, gnomy, wilkołaki...

Odkąd fantastyka zagościła na dobre w bibliotekach, a przede wszystkim w kinach, telewizorach i komputerach - czyli w naszych domach - nikt już chyba nie ma wątpliwości, jak wygląda elf, gnom, krasnal. smok... Ba! Nawet niektórzy uważają, że przynależą do szlachetnych plemion. Czemuś chętniej do elfów słynących z wyjątkowej urody i elegancji niż do gnomów lub trolli. Ale ludzie zawszę chętniej się utożsamiają z istotami wyjątkowymi, zaś brzydkie cechy, a więc i przynależność do podlejszej rasy chętnie łączą z charakterem i cechami innych.
Podobnie jak niektórych nie trzeba przekonywać co do istnienia kosmitów, tak inni chętnie wierzą w wampiry, wilkołaki, strzygi i inne paskudy. Nie trzeba być antropologiem, żeby wiedzieć, że te personifikacje mocy, cech, i zjawisk niezrozumiałych oraz nieoswojonych towarzyszą ludzkości od zawsze. Podobnie jak wszelkiego rodzaju bóstwa i żywioł,y, które człowiek starał się od zarania dziejów oswoić i przebłagać.
Jednak o ile bóstwa nigdy nie były osiągalne, w tym sensie, że człowiek nie mógł zamienić się w bóstwo i nadal funkcjonować, o tyle stworzenia mityczne, a w szczególności rasy uważane przez niektórych za wyższe jak wampiry, elfy to pogranicze naszego świata i świata magii, które może być osiągalne... dla wybranych. Ano właśnie, wielbiciele wampirów byliby szczęśliwi mogąc dołączyć do grona rasy wyższej. Trochę inaczej rzecz się ma z takim na przykład wilkołakiem. Nie każdy pragnie nim być, ale niektórym się przytrafia. Pech czy szczęście? Jak traktujemy inność, odmienność? Czy jest inna w fantastyce niż w życiu. Czy fantastyka to swoista ucieczka od rzeczywistości czy tylko poszerzenie otaczającej nas rzeczywistości?
Nieludzkie rasy występują w naszym świecie tak powszechnie, że nikt nawet nie pyta czym się różni troll od ghula. Obfituje w te stworzenia literatura, film i gry. Gry to wielki i złożony świat, w którym każda rasa ma przypisane sobie, dobrze znane cechy. Potwory, stworzenia dobroczynne, nieludzie, nietrupy... znamy ich obyczaje, wygląd, cechy, słabości, wady i zalety. Zadziwiające jak ten świat stał się rzeczywisty.

wtorek, 9 marca 2010

Ulica Wiązów 5150 (fragm. 4 i ostatni)

Scena oniryczna, zwariowana, jedna z moich ulubionych, świetna pod względem psychologii postaci.

"Drzwi się otwierają. Widzę korytarz. Wrażenie déjà vu przyprawia mnie o przelotny zawrót głowy. I nagle mam ochotę uciec. Teraz. Natychmiast. Mój Boże, jak w ciągu kilku ostatnich dni mogłem zapomnieć o tej możliwości? Czyżbym do tego stopnia oderwał się od rzeczywistości? Ale tym razem mi się uda! Nie ma już burzy, która by mogła mnie zatrzymać, jest tylko ten przeklęty łańcuch...
Dostrzegam błysk na podłodze w korytarzu. To kluczyk. Podnoszę go i drżąc, wsuwam w zamek jednej z obręczy otaczających moje kostki. Słychać szczęk. Pięć sekund później łańcuch leży na podłodze.
Jestem wolny. Bez jednego krzyku radości, bez jednego dźwięku, tylko z nieco przyśpieszonym oddechem zaczynam biec, mimo że nadal lekko utykam. Na dole szperam w szafce, zakładam stare buty i zniszczone palto. Tym razem Maude nawet nie zadała sobie trudu, żeby zamknąć drzwi do kuchni. Czuję, że klamka obraca się bez wysiłku... Nie zdążyłem nawet otworzyć drzwi, gdy usłyszałem to słowo głośno i wyraźnie...
Nie!
Rozglądam się wkoło zaskoczony, przestraszony. Kto to powiedział? Kto tu jest? Ale nie ma nikogo, drzwi do piwnicy są zamknięte. Wreszcie zrozumiałem. Słowo to zabrzmiało tylko w mojej głowie. I słyszę je znowu – zupełnie nie na miejscu. Wraca do mnie echem, jakby moja głowa przemieniła się w jaskinię.
Nie!
Wyraźnie widzę jaskinię w mojej głowie i kamienne wejście, z którego wyszło słowo. Z tej jaskini wynurza się ciemna postać. To skoczek na czarnym koniu; otoczony tumanem kurzu galopuje w moją stronę i rzuca mi pełne determinacji i wściekłości „Nie!”. Za nim wypada dwóch laufrów; idą na rękach i powtarzają to samo „Nie!” ze śmiechem, w którym nie słychać radości... Potem dostrzegam dwie hebanowe wieże; z ich wierzchołków rozbrzmiewa to samo słowo, które niejako spadając z nieba, staje się ważkie i nabiera mocy wyroczni... Pionki maszerują w zwartym szyku, wykrzykując przeklęte słowo w szaleńczej kakofonii... Krocząca tuż za nimi królowa o spojrzeniu dumnym i pełnym potępienia wykrzykuje serię „Nie!” ostrych i pozostających bez odpowiedzi... Wreszcie pojawia się król równie czarny jak ciemności, z których wychynął, ogromny i majestatyczny; przygląda mi się natrętnie z rozpaczą... I to nie „Nie!”, które on wymawia, sprawia, że jaskinia drży...
Znam ich... Znam ich wszystkich! To moi towarzysze. Są ze mną od tylu wieczorów. To nie ich znajomy wygląd sprawia, że drżę, ale moja nagła chęć przyłączenia się do nich... Oni zaś podchodzą coraz bliżej, skandując bez wytchnienia to słowo pozbawione sensu...
NIE!
Wyję długo i przeciągle. Wiatr paniki wpada do jaskini, zmiatając wszystkie szachy sprzed moich oczu. Otwieram wreszcie gwałtownym ruchem drzwi i wychodzę w pośpiechu. Mijam parking i biegnę aż do ulicy, gdzie nareszcie zatrzymuję się, ciężko dysząc.
Otumaniony stoję nieruchomo bardzo, bardzo długo i przyglądam się sennym domom po mojej lewej stronie, polom pokrytym cienką warstwą śniegu, ulicy rozciągającej się przede mną. Wszystko jest tak spokojne. Słyszę śpiew ptaków, dźwięk oddalającego się samochodu.
Ostrożnie, jakbym się obawiał, że z każdym krokiem mogę runąć w przepaść, zaczynam iść.
Nie jest zimno. W palcie jest mi w sam raz.
Chciałbym biec, ale czuję się do tego niezdolny. Idę teraz miarowym krokiem, patrząc w ekstazie na obłoczek pary, który wychodzi z moich ust. Przechodzę przed pierwszymi domami i przyglądam im się, jakby to były latające spodki. Instynktownie odwracam się i widzę dom państwa Beaulieu niecałe trzydzieści metrów ode mnie. Z tego miejsca ledwo go rozpoznaję. Wychodząc, nie zamknąłem drzwi i teraz wydaje mi się, że widzę przez nie smutne szachy, które patrzą, jak się coraz bardziej oddalam... Ciemne postacie w hełmach, z grzywami i w koronach... Ale głos umilkł. W jaskini panuje cisza.
Szybko znów spoglądam przed siebie. Nikogo nie ma na ulicy. Wszędzie panuje spokój, wszystko jest piękne. Niektóre domy już są przystrojone na Boże Narodzenie.
Gwiazdka... Wielki Boże!
Jakiś mężczyzna z małym chłopcem zdobią werandę światełkami. Mężczyzna kiwa uprzejmie głową na powitanie. Przyglądam mu się dłuższą chwilę, cały czas maszerując. Jak on może być taki spokojny?
Skrzyżowanie. Przede mną przejeżdżają samochody. Przez dwie minuty stoję nieruchomo i obserwuję, jak jadą.
Idę dobrą chwilę, aż docieram zupełnie przypadkiem do śródmieścia. Ani razu nie zdenerwowałem się, ani razu nie biegłem. Przyglądam się sklepom, barom, pieszym, którzy rzucają mi ulotne spojrzenia, samochodom, które jadą ze średnią prędkością... Mój spokój zdumiewa mnie, wręcz się go boję. Wreszcie siadam na ławce zbity z tropu.
Co ja właściwie czuję? Szczęście? Zdenerwowanie?
Nie wiem, nic nie czuję albo raczej czuję, że nic nie czuję.
Otrząsam się; pewnie jestem w stanie szoku. Trzeba postępować racjonalnie. Znaleźć kabinę telefoniczną i zadzwonić do rodziców. Ależ nie! Jest pilniejszy telefon. Trzeba kazać jak najszybciej zatrzymać rodzinę Beaulieu. Policja. To mój priorytet. Trzeba iść na posterunek policji. Kiedy się tam znajdę i opowiem moją historię, będę bezpieczny i wtedy zadzwonię do rodziców.
Dziś wieczór będę razem z nimi w Drummondville.
Ale wcale nie skaczę z radości na tę myśl. Właściwie nie robi ona na mnie najmniejszego wrażenia.
Jaskinia jest pusta.
Wstaję z ławki i zatrzymuję pierwszego z brzegu przechodnia. Pytam, gdzie się znajduje posterunek policji, a jednocześnie szalona myśl przelatuje mi przez głowę: ten pozaziemski stwór z pewnością nie rozumie mojego języka...
Co się ze mną dzieje, do cholery?
Mężczyzna odpowiada mi najczystszą francuszczyzną, że to całkiem blisko. Ruszam więc w drogę, powtarzając w myślach moje zeznanie. Gliniarzom z trudem przyjdzie uwierzyć, jak sądzę, że Yannick Bérubé, ten student, który zaginął dwa miesiące temu, to ja. Ale gdy to wreszcie pojmą, sprawy z pewnością nabiorą szybszego tempa...
Marzę o tym od tak dawna... Tylko dlaczego, dlaczego nie krzyczę z radości?
Zatrzymuję się przed schodami prowadzącymi na posterunek policji.
Nie wchodzę. Nie poruszam się wcale.
Nagle ich słyszę. Znajdują się teraz poza jaskinią. Hałas miasta wokół mnie uległ zmianie. Pisk opon przekształcił się w szaloną gonitwę. Kroki brzmią bardziej stanowczo, jak w wojsku. Anonimowe głosy stają się mocniejsze, bardziej zdecydowane, więc się odwracam. Budynki przemieniły się w fortyfikacje. Gońcy galopują po bulwarze i w ostatniej chwili unikają laufrów kpiących sobie z nich. Chodnikami miarowym krokiem maszerują setki pionków, prezentując broń i śpiewając piosenki wojskowe. Ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu. W zwolnionym tempie, jakby całe moje ciało było pokryte klejem, odwracam się i widzę czarnego króla. Stoi na pierwszych stopniach prowadzących na posterunek policji, jego ciemny płaszcz połyskuje rubinami, broda powiewa na wietrze, a korona rzuca oślepiające błyskawice odbitego zimowego światła. Długo przygląda mi się w milczeniu, a potem wypowiada to jedno słowo:
– Nie.
Następnie schodzi te kilka stopni i rusza chodnikiem, przecierając sobie drogę między pionkami, które kłaniają się i ustępują mu miejsca.
Muszę wspiąć się po tych wszystkich schodach. Muszę tam wejść i wszystko opowiedzieć. Natychmiast. Teraz.
Nadal się nie poruszam.
Zamykam mocno oczy. Odszedłem daleko, bardzo daleko, zbyt daleko... Muszę wrócić...
Otwieram oczy. Piesi, sklepy, samochody... Wszystko wróciło na miejsce.
Duszę się. Muszę iść, muszę odetchnąć.
Ledwie zdając sobie sprawę z tego, co robię, oddalam się od posterunku policji. Muszę się ruszyć, żeby w mojej głowie wszystko się poukładało i wróciło na miejsce. Idę, sadząc wielkie kroki i wpatrując się w ziemię. Popycham ludzi, którzy rzucają obelgi pod moim adresem, ale ja ich kompletnie ignoruję. Nie widzę nic poza mgłą, z której wyłaniają się niepokojące twarze... Wydaje mi się, że widzę jak Beaulieu puszcza do mnie oczko i zauważam kpiący uśmiech Michelle...
Wydaję jęk i próbuję przegonić te myśli. Wrócić na posterunek policji. Co też mi przyszło do głowy, żeby się stamtąd oddalić? Ale myśl natrętna i groteskowa nie chce mnie opuścić. Policjanci na posterunku przemienią się w czarne pionki, które z powrotem zaprowadzą mnie do zamku...
W głowie mam kompletny chaos, moje kroki stają się niepewne, niezręczne. Wpadam na ścianę, lecz idę dalej. Wpadam na słup, lecz idę dalej. Maszeruję coraz szybciej, mijając kolejne przecznice i zakręty, uciekając przed dźwiękami i hałasami, które mnie ścigają...
Płonę trawiony niezdrową gorączką, gorączką, która wzbudza energię nie do opanowania. Ta energia mnie zabije, jeśli jej nie uwolnię... Biegnę... jednak tylko chwilę. Zbyt długo szedłem, jestem wycieńczony. Opieram się o ścianę i wreszcie staję, ciężko dysząc. Mój oddech jest nierówny, a ciało pokrywa pot, choć temperatura na dworze coraz bardziej spada.
Po raz pierwszy, odkąd się oddaliłem od posterunku policji, rozglądam się wokół.
Nadal jestem w śródmieściu, zaczyna się ściemniać. Boże! Więc krążyłem dobre dwie, trzy godziny? A tymczasem, pomimo że czuję w nogach zmęczenie i ból, pomimo strasznej zadyszki, ta niesamowita energia cały czas we mnie narasta. Rozsadza mi kości i wypełnia ciało...
I w tej właśnie chwili zobaczyłem go na wprost, po drugiej stronie ulicy. Na pierwszy rzut oka mógłby się wydawać zwykłym, małym barem jak inne, gdyby nie ta wywieszka nad drzwiami:

Pod Królewskim Laufrem
Klub szachowy w Montcharles

czwartek, 4 marca 2010

Ulica Wiązów 5150 (fragm. 3)

Podchodzę do drzwi, wyzywając się od idiotów i chwytam za klamkę.
Obraca się. Drzwi się otwierają.
Rozumiesz, Naczynie? Maude wróciła, żeby mnie uwolnić! Ponieważ poczucie obowiązku nie pozwalało jej tego zrobić bezpośrednio, w sposób jasny i oczywisty, otworzyła moje drzwi dyskretnie, nie mówiąc mi o tym, żeby mieć czyste sumienie. Tym sposobem zawsze będzie mogła myśleć, że tak naprawdę mnie nie uwolniła, a po prostu trochę mi pomogła... Kojarzysz?
Rzecz jasna, zrozumiałem to wszystko dopiero później. Póki co, otwierając drzwi, odczuwam jedynie rosnące niedowierzanie. Przed sobą widzę korytarz. Stoję długie sekundy i przyglądam się niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu. Wreszcie wołam:
– Jest tam ktoś?
Żadnej odpowiedzi. Jedyny dźwięk to łopot wiatru, który uderza o ściany domu na zewnątrz. Powtarzam pytanie. Nadal nic.
Wówczas rzucam się biegiem. Ciągle jeszcze kuleję, ale biegnę jak szalony, wydaje mi się, że nigdy nie biegłem tak szybko. Mijam korytarz niczym rakieta i zbiegam ze schodów w sekundę. Już w kuchni wydaję z siebie dziki i zwycięski okrzyk. Nigdy się tak nie czułem, jakbym wziął pięć gramów kokainy na raz. Przez okno niewyraźnie widzę białe tumany śniegu. Burza wydaje się dość poważna, ale ja kpię sobie z niej! Śnieg będzie tysiąc razy przyjemniejszy niż to więzienie! Rzucam się do drzwi kuchennych i obracam klamkę. Rzecz jasna, zamknięte, ale mam to gdzieś! Otworzę je bez problemu! Mógłbym zadzwonić na policję, ale chcę otworzyć te drzwi! Teraz nic już nie może mnie powstrzymać, nic! Pęk kluczy musi być w jednej z szuflad. Zdaje mi się, że widziałem, jak Beaulieu je stamtąd wyjmował... Jest! Jest przede mną! Chwytam go drżącą ręką i próbuję włożyć klucz do zamka. Cały pęk wyślizguje mi się z palców i upada za podłogę...
Wtedy wybucham śmiechem. Skąd ta panika? Po co ten pośpiech? Przecież nikt mnie nie goni, jestem sam, sam! Nie wrócą wcześniej niż za dobre dwie godziny, więc mogę się uspokoić i otworzyć te przeklęte drzwi!
Nie przestaję się śmiać, opieram się plecami o drzwi i usiłuję się uspokoić, przymykając oczy. Gdy znów je otwieram, moje spojrzenie pada na drzwi do piwnicy pod schodami.
Śmiech zamiera mi na ustach.
Ta piwnica, na temat której zadawałem sobie tyle pytań...
Wreszcie mam okazję sprawdzić. Zajęłoby to tylko dwie minuty, a nawet kilka sekund. A potem stąd wyjdę. Wiem, że może się to wydawać idiotyczne, Naczynie, ale muszę zobaczyć, nie mogę odejść, nie rzuciwszy przynajmniej okiem, żeby zobaczyć, czy prawda jest tak okropna, jak się tego obawiałem. Żeby uwolnić się od czegoś...
Tylko jedno spojrzenie... A mam tak dużo czasu!
Podnoszę pęk kluczy. Klucz od kłódki jest tu z całą pewnością. Podchodzę do drzwi od piwnicy i próbuję włożyć drżącą dłonią pierwszy klucz. To nie ten. Drugi. Też nie pasuje. Jeśli nie uda się z trzecim, dam spokój.
Trzeci klucz pasuje idealnie, kłódka się otwiera.
Patrząc na wszystko z pewnego dystansu, zdaję sobie sprawę, że nawet gdybym nie zszedł na dół, moja ucieczka i tak by się nie powiodła... Nie siedziałem w piwnicy aż tyle, żeby mogło to cokolwiek zmienić...
Co tam znalazłem? Tego chcesz się dowiedzieć, prawda, Naczynie? Na to czekasz z niecierpliwością, co? Jeszcze chwila...
Zaczekaj, zaczynam...
Zaczekaj jeszcze trochę.
Już dobrze. Przez sekundę znów poczułem zawrót głowy i wydawało mi się, że się rozchoruję, ale nie, przeszło mi.
Okej, posłuchaj, posłuchaj mnie uważnie.
Zapalam światło. Na dole schody zakręcają, trzeba więc zejść, żeby zobaczyć wnętrze samej piwnicy.
I to właśnie czynię. Szybko, bo nadal mam zamiar zostać tu tylko kilka sekund. Schodząc po schodach, przygotowuję się w duchu na najgorsze.
Na dole dziwny i nieprzyjemny zapach uderza mnie w nozdrza. Przypomina trochę ten, który unosił się w domu kilka tygodni wcześniej. Ale jest jeszcze coś. Mdły, chemiczny odór jak w laboratorium...
W piwnicy nie ma żadnych ścian. To spora powierzchnia wylana cementową podłogą. Oświetlenie jest skąpe – jedna słaba lampa neonowa, a światło pochłaniają dodatkowo betonowe ściany. To jednak wystarcza, żeby rozróżnić postacie stojące około pięć metrów przede mną. Przerażony już mam wbiec szybko na górę, przekonany, że wkroczyłem w sam środek zebrania psychopatów, ale postacie się nie poruszają, nie odzywają. To manekiny. To nie może być nic innego. Stoją bokiem, twarzami zwrócone ku sobie, w dwóch grupach, każda grupa rozstawiona w dwóch rzędach.
Co to może być? Zaczynam iść w kierunku manekinów i wtedy...
Zaczekaj, zaczekaj chwilę...
To przerażające! Nie myślałem, że tak trudno będzie to napisać, wyrzucić to z siebie... Jesteś tu, moje Naczynie? Jesteś i pochłaniasz wszystko, prawda? Musi tak być... Koniecznie tak musi być...
Im bliżej do nich podchodzę, tym wyraźniej widzę. Wszyscy mają na sobie togi... Po jednej stronie białe togi... Po drugiej stronie czarne togi... I te dziwne nakrycia głowy... Niektórzy noszą hełmy, inni czapki z dzwonkami, korony...
Ty też zaczynasz rozumieć, Naczynie? Do mnie również stopniowo dociera coraz więcej, kiedy tak krążę między nimi. Żołądek podchodzi mi do gardła, ale nie zatrzymuję się, ponieważ chcę zobaczyć ich twarze...
Stoją wszyscy na swego rodzaju małych wózkach na kółkach... a podłoga pod nimi jest pomalowana w białe i czarne kwadraty...
Nadal krążę pośród nich. Twarze... Muszę zobaczyć ich twarze...