środa, 28 września 2011

Burza mózgów - opowiadanie ze zbioru "Lek na lęk"

Do dupy. Takie było i ciągle jest moje życie. W liceum, a potem na pierwszych latach studiów łudziłem się jeszcze, że coś osiągnę, że kiedy przebrnę przez ślepą kiszkę daremności i zostanę profesjonalistą, będzie dobrze, spokojnie, normalnie...
Marzyła mi się własna agencja, ale dotąd nie starczyło mi pary, żeby skrzyknąć tych najbardziej obrotnych w firmie, odejść z Big Idea i założyć coś swojego. Zająłbym się promocją małych, świeżych biznesów, zleceniodawcy nie kręciliby nosami, a ja miałbym więcej czasu na wydawanie lekko zarobionej kasy. Oto piątkowe popołudnie, ba! wieczór prawie, a ja, zamiast rozkoszować się zasłużonym odpoczynkiem na łonie knajpy, zapierdalam przy kolejnym daremnym projekcie. Przecież nawet jeśli wygramy przetarg, klient zmieni wszystko w ostatniej chwili i z zajebistej kampanii viralowej zostaną dwa spoty i nikomu niepotrzebny fanpage.
- Wszyscy z kreatywnego zostają, nie ruszamy się stąd, dopóki nie będziemy mieli gotowej kampanii! – obwieścił Midas i choć była już siedemnasta, nie znalazł się nikt, kto ośmieliłby się zaprotestować.
Jasne, wiedzieliśmy, jak ważne było wygranie tego prze-targu, ale po całym dniu wałkowania tematu marzyliśmy, by oddać się twórczej pracy koncepcyjnej na przykład gdzieś na Kazimierzu…
Midasowi nigdzie się nie spieszy. Na miasto nie wychodzi, przynajmniej my z nim nie chodzimy, a w domu czeka na niego nadaktywna żona i niedorozwinięty syn, którego widok przypomina mu, że on sam też nie jest doskonały. Kto by się spieszył w takiej sytuacji?
Jedynie zadeklarowany masochista. Niestety, Midas nie jest maso, tylko sado. Jego motto brzmi: „przez cierpienie do bogactwa”. Nasze cierpienie, rzecz jasna.
W pomieszczeniu na wyrost określanym salą konferencyj-ną klimatyzacja schrzaniła się przed wiekami, lecz Midas nie pozwolił na otwarcie okna, by odgłosy ruchu ulicznego nie przeszkadzały nam w twórczych wysiłkach.
Anita, sekretarka, rozdała briefy, pożegnała się i z wyraźną ulgą opuściła tonący okręt.
Naprzeciwko mnie siedziała Zdechła, czyli Zosia Zdechlikiewicz – ubrana wiecznie na czarno czarownica, która przy byle okazji posyła mi spojrzenia wygłodniałej modliszki. Od kiedy rozstała się z facetem, wzmogły się jej kłopoty z cerą, a częstotliwość, z jaką trzepoce rzęsami, zwiększyła się co najmniej dziesięciokrotnie.
Zwykle na jej zaloty reaguję nieśmiałym uśmiechem, udając, że nie rozumiem, o co chodzi. Sprawdzony trick, ale boję się, że w tym przypadku nie wystarczy.
Po mojej prawicy zacumowała gruba Greta, a po lewicy Leni, który przydomek zawdzięcza fryzurze à la Lenny Kravitz. Dalej, na swym tronie, zasiadł sam Midas. Ot, i cała drużyna w komplecie. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że o tej porze, po t a k i m tygodniu bylibyśmy zdolni wyruszyć ku zdobyczom własnej wyobraźni. Cały tydzień szarpaliśmy się z prawnikami banku, którzy dziś rano gotową kampanię udupili wręcz koncertowo – nie, w takich momentach kończy się nawet moja kreatywność. Choćbyśmy mieli przegrać ten pieprzony przetarg.
Zosia przeprosiła na chwilę, tłumacząc, że idzie przypudrować nosek. Kilka minut później na powrót klapnęła na krześle. Jej oczy błyszczały niezdrowym blaskiem, źrenice miała lekko rozszerzone. Tak, Zdechła bez kreski nie ujedzie.
Po drodze do pracy minąłem billboard z napisem: „Czego brakuje aktywnym?” To, skądinąd ciekawe, pytanie pomagało mi teraz przebrnąć przez mordęgę sesji. Zamiast wymyślaniem kampanii kolejnego niepotrzebnego gówna, zająłem się kompletowaniem listy, zawężając obiekt badań do osób pracujących w branży reklamowej, a konkretnie do mojej skromnej osoby. Wyliczanka niepokojąco się wydłużała. Brakowało mi mianowicie: kasy, miłości, włosów, snu, instynktu samozachowawczego...
- Łysy, nie pierdol do siebie, nie m-mamy cz-czasu! – Midas zwykle jąka się wtedy, gdy wpada we wściekłość. Śmieszny buc. Jakby furią mógł zmusić kogokolwiek do myślenia.
- Midas, kurwa…
- Żaden Midas, kurwa, m-masz m-może jakieś pro... pro-pozycje? Tylko nie chcę słuchać, że tych c-cukierków n-nikt w tym kraju nie potrzebuje.
- Ależ potrzebuje – odparłem buńczucznie, tonem wskazującym na to, że wolałbym wcinać czopki niż ten szit. Zdechła zachichotała.
- N-no to s-słuchamy…
- Otóż... – chciał pajac błyskotliwych pomysłów, no to gramy – skoro klientowi zależy na sprzedaży cukierków o leczniczym działaniu, może potrzebna nam po prostu twarz marki? Odświeżymy brand, wzmocnimy przekaz. Co powiecie na Ewę Kopacz...?
- To ma być big idea?! – warknął Midas, a jego nalana twarz momentalnie przekształciła się w pysk buldoga.
Nie jąkał się już, ale nie wydawało mi się, żeby był mniej wkurzony.
- A może taki sloganik: – głupawa zawładnęła mną doszczętnie – cukierki Iks to niezły miks?
Midas parsknął lekceważąco. I gadaj tu z takim. Jak ktoś bez poczucia humoru przerobił w branży tyle lat?
Siedzieliśmy w konferencyjnej od tak dawna, że zupełnie straciłem rachubę czasu. Koszula lepiła mi się do pleców, na ścianach gromadziły się krople wody. Wydawałoby się, że w biurze padał deszcz, choć naturalnie rozumiałem, że to efekt skraplania się pary z naszych oddechów. W pomieszczeniu panowała tak nieziemska duchota, że byłem bliski omdlenia.
Midas najwyraźniej miał to gdzieś. Cokolwiek by się działo – zamierzał dotrzymać obietnicy więżenia nas do skutku. Trzeba więc było skoncentrować się na zadaniu. Głupawe miny, tępe spojrzenia i prostackie pomysły towarzyszy niedoli nie przekonały go, że lepiej będzie pozwolić nam upodlić się przez weekend, żebyśmy w poniedziałek wzięli się do pracy z jaśniejszymi, choćby i skacowanymi głowami.
Za cholerę nie mogłem się skupić. Mój nie do końca zniewolony umysł wbrew wszystkiemu wyrywał się na wolność.
Nie, panowie i panie, ja spierdalam.
- Przepraszam, muszę do toalety…
Midas ledwie zauważalnie kiwnął głową.
- Na jednej nodze! – burknął łaskawie.
Uff… Niewielkie wnętrze WC pozbawione przytłaczającej atmosfery sali konferencyjnej wydało mi się oazą na pustyni daremności.
- Masz ochotę na loda? – zaoferowała Zdechła, która jak cień pojawiła się za moimi plecami.
Lody dla ochłody? Czemu nie! Nadal było gorąco… Mimo że uśmiechnąłem się bezbarwnie, dając jej do zrozumienia, że traktuję tę propozycję jako żart, ona już manipulowała przy moim rozporku.
Zanim się zorientowałem, schowany za nim diabełek wy-skoczył na zewnątrz. Zosia złapała go czule, a po chwili otoczyła ustami.

*

Niebo ściemniało. Przez szybę panoramicznego okna od czasu do czasu przebijały się gniewne pomruki przywodzące na myśl wkurwionego niedźwiedzia. Na domiar złego burczało mi w brzuchu. Po bzykaniu zawsze robię się głodny.
Ciężkie chmury gromadziły się niby na jakimś przedwyborczym wiecu i kotłowały się w nerwowej ciszy, najwyraźniej przygotowując się do występu przez duże „W”. I nagle... Jebut! Nasze jedyne okno na świat, jakby popchnięte palcem niewidzialnego olbrzyma, wypadło z framugi – wprost na podłogę. Zaraz potem cały budynek zatrząsł się w posadach. Pomimo swej tuszy, Greta wystrzeliła ku drzwiom jak korek z szampana. W następnym momencie pozostali poderwali się ze swoich miejsc i pognali jej śladem. Niepotrzebnie, bo Big Idea mieści się na trzynastym piętrze. Trochę za daleko na piechotę do parteru, a na windy raczej nie można było liczyć.
Przez rumor zapadających się sufitów, podłóg, ścian, wśród klekotu pękających elementów nośnych przedarł się potężny, wszechogarniający jęk wiatru…
Zbierało się na porządną burzę.
Nie śpieszyłem się. Wiedziałem, że i tak nam się nie uda. Nigdy się nie udawało.
Gruba Greta dopadła do windy, z całej siły naciskając guzik przyzwania. Nagle ją trzepnęło. Dwieście dwadzieścia wolt to nie w kij dmuchał. Trzęsące się niczym galareta na świątecznym stole ciało telepało się po korytarzu, skutecznie blokując drogę bardziej mobilnym członkom teamu. Chociaż z drugiej strony, trzeba oddać naszej grubasce sprawiedliwość, że nikt nie byłby w stanie z taką finezją poruszać kończynami. Wolę spuścić na tę śmierć zasłonę milczenia, która zresztą w następnej chwili opadła razem z fragmentem sufitu, miażdżąc Grecie stopę wraz z podudziem. Może i bym się porzygał, jednak kolejne części metalowych spojeń stropu zmieniły zwłoki w rozbryzgującego się arbuza. A tego zawsze lubiłem.
Chcecie wiedzieć, co z resztą? Leni był narwany jak zwykle. Niektórzy liczą, że akurat im się przyfarci. Uważają, że jeśli wyskoczą z walącego się budynku, to spadną na coś miękkiego. Prawda jest taka, że po prostu zwiększają ilość gruzu, spod którego trzeba będzie ich odgrzebać. Zresztą, myślę, że ciała Leniego nie znajdą nigdy. Wyskakując przez rozbite okno, pobił na głowę Ikara z Małyszem razem wziętych. Życie nie jest zbyt zabawne. W kreskówce pewnie na dokładkę walnąłby go piorun, a on zdążyłby nam pomachać na pożegnanie albo chociaż krzyknął „Geronimo”. A Leni tylko wrzasnął, pędząc na spotkanie z chodnikiem. Niemal wbił się w beton. W mgnieniu oka przysypały go odłamki, pręty, cegły i skoczkowie z innych firm. A sądziłem, że jedynie my mamy pojebanego szefa, który trzyma nas po godzinach.
Skoro jesteśmy przy Midasie... Gnojek schował się pod dębowe biurko, które dość skutecznie, przynajmniej póki co, chroniło go przed opadającym gruzem. Gdy jednak runęła cała północna ściana, nawet on nie miał szans. Spod kupy tynku, betonu i strzaskanych mebli sterczała teraz jego dłoń z tym cholernym sygnetem, wielkim jak ogniwo od krowiego łańcucha. Dłoń, która drgała w parodii sportowego gestu poddania. Mate, skurwysynu...
Moja ostatnia kochanka została oświecona. Lampą. Niczym bezgłowe kurczę naszprycowana prochami przeszła kilka metrów, zanim z gracją osunęła się na ziemię. Jej usta stawały się coraz czerwieńsze, brak zębów bynajmniej nie odpędził ode mnie myśli o oralnych pieszczotach. Na razie, oczywiście.
Ja zginąłem jako pierwszy. Pieprzona szyba rozprysła się akurat wtedy, gdy miałem zabrać głos i swym geniuszem zachwycić Midasa. Odłamek wbił mi się w tętnicę. Pamiętam, że cholernie bolało. Nigdy nie przypuszczałem, że można wykrwawić się tak szybko i mało efektownie. Umarłem, zanim Greta wybiegła z sali konferencyjnej. W kilka minut nasz biurowiec przestał istnieć. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że gdy opadnie kurz po katastrofie, znów wejdziemy do biura, a Midas zacznie się jąkać. Od nowa będziemy cierpieć katusze, zastanawiając się, czemu utknęliśmy w tym popieprzonym miejscu, będziemy móżdżyć, jak by to było miło spokojnie odpocząć wśród robactwa, Midas będzie się pastwił nade mną, a Zosia na pocieszenie ukisi mi ogóra. Bez sensu. Kompletnie bez sensu.
Ktoś kiedyś śpiewał, że śmierć na zawsze rozdziela kochanków. Z kolei Miłosz z uporem maniaka utrzymywał, że śmierć nas nie dotyczy. Gdy jesteśmy, wtedy jej nie ma, gdy przychodzi – już nie istniejemy... W naszym przypadku jest jeszcze inaczej. Jak? Tak jak mówiłem. Do dupy.
Takie było i pozostaje moje życie.

Kazimierz Kyrcz Jr, Łukasz Radecki

sobota, 17 września 2011

Oko za oko (3)

Bruno usłyszał po drugiej stronie głos łagodny i ochrypnięty zarazem. Wszystkie osoby, które dzwoniły dotychczas, pytały go tonem pełnym zakłopotania, jak się ma, co brzmiało dla niego jak najgorsza obelga. Ten człowiek był pierwszym, który się wyłamał.
- Tu sierżant detektyw Mercure. Proszę wybaczyć, że zakłócam panu żałobę…
Bruno nie odpowiedział, zaintrygowany.
- …ale wiadomość jest tego warta. Znaleźliśmy mordercę pana córki.
Coś się w nim zawaliło, usiadło na żołądku i sprawiło, że poczuł silny zawrót głowy, a jego ślina zgęstniała. W pierwszej chwili nie zrozumiał, co się dzieje, zaraz jednak oprzytomniał. Od czterech dni był tak przytłoczony utratą Jasmine, że jego mózg, choć teraz ta myśl wydawała mu się całkiem niedorzeczna, w ogóle nie dopuścił myśli, że jakiś gwałciciel morderca nadal przebywa na wolności. Po raz pierwszy jego emocje oddzieliły się od utraty córki i skoncentrowały na jej mordercy. Wiadomość tak nim wstrząsnęła, że musiał usiąść, nadal trzymając słuchawkę przy uchu.
- Mordercę... Jasmine… – wykrztusił.
Detektyw Mercure powiedział, że nie było trudno go znaleźć. Krążył wokół szkoły od kilku dni i rozmawiał z dziećmi. Nauczyciele również go zauważyli, więc identyfikacja była łatwa. Został przesłuchany poprzedniego dnia. Alibi miał niespójne i niejasne, przeczył sam sobie.
Po długim milczeniu Bruno zapytał:
- Przyznał się?
- Tak jakby. Kiedy się zorientował, że jego zeznania źle wypadły, w końcu powiedział: „Wygląda na to, że wpadłem”. Mamy go, panie Hamel.
Bruno milczał. Czuł się naprawdę źle.
- Jakie podejmiecie teraz kroki? – spytał w końcu, żeby coś powiedzieć.
Mercure wyjaśnił, że następnego dnia przestępca stanie przed sądem, a po przesłuchaniu zostanie odwieziony do więzienia w Drummondville. Mniej więcej za tydzień, po wstępnych wynikach śledztwa, nastąpi jego ponowne przesłuchanie
przed sędzią i wtedy ustali się termin procesu.
- Odpowie za to, co zrobił, może pan być pewien. Gwałt z wyjątkowym okrucieństwem, zabójstwo z premedytacją na pewno. Ofiarą jest dziecko, więc dostanie dwadzieścia pięć lat, to prawie pewne.
- Dwadzieścia pięć lat?
- Tyle trwa dożywocie. Pewnie będzie mógł się starać o zwolnienie warunkowe, ale nie przed upływem piętnastu lat.
- Ale... On nie zostanie w więzieniu do końca życia?
Bruno sam się zdziwił, że zadaje takie pytanie.
- Dwadzieścia pięć lat to długo, panie Hamel. Nawet piętnaście to długo. Aby pozostać w więzieniu aż do śmierci, trzeba zrobić coś naprawdę...
Urwał, zdawszy sobie w ostatniej chwili sprawę z niezręczności tych słów, ale Bruno zrozumiał i powiedział sucho:
- A zgwałcenie i zabicie mojej córki nie są wystarczające, prawda?
- Nie o to mi chodziło...
Nastąpiła pełna zakłopotania cisza. Lekarz czuł, że ma sucho w ustach. Usłyszał siebie zadającego pytanie:
- Jak zareagował? Czy... czy wygląda na to, że ma wyrzuty sumienia?
Potarł czoło. Dlaczego o to pyta?
- On wie, że wpadł, i to go przeraża. Ale gra twardziela i... Nie, nie ma żadnych wyrzutów sumienia. Kiedy była mowa o tym, jak ohydną zbrodnię popełnił, on... czasami się uśmiechał. To jest arogancja, oczywiście, ale...
Lekarz pokiwał głową, jego twarz pobladła. Mruknął bezdźwięcznym głosem:
- Dziękuję.
I rozłączył się. Siedział bez ruchu dłuższą chwilę. Próbował wyobrazić sobie tego człowieka, oskarżonego o najgorsze zbrodnie, który tylko się uśmiechał.
Uśmiechał.
Anonimowy morderca wychynął nagle z tych dziwnych ciemności, które ogarnęły Brunona, ale dotychczas tylko go wypełniały, martwe i bezwolne. Teraz zaczął się w nich powolny mroczny ruch i częściowo nawet przyćmił smutek.
Wreszcie Bruno zauważył Sylwię stojącą w progu salonu.
- Znaleźli go, prawda?
Po raz pierwszy mówiła o mordercy, przynajmniej po raz pierwszy w obecności Brunona.
- Tak, znaleźli go.
Przekazał jej informację. Sylwia przycisnęła ręce do ust i zaczęła płakać. Bruno zrozumiał, że w przeciwieństwie do niego często myślała o mordercy Jasmine.
- Dostanie z pewnością dwadzieścia pięć lat więzienia – wyjaśnił mechanicznie. – Po piętnastu latach może się starać o warunkowe zwolnienie. W każdym razie tyle mu grozi.
Nieprzytomny wyraz twarzy męża zdziwił Sylwię. Spytała, czy nie odczuwa ulgi.
- Nie wiem...
Nie mógł się powstrzymać, by nie wyobrażać sobie uśmiechu na twarzy mordercy.
Sylwia była bardzo poważna. Podeszła do niego, wzięła za ręce i zmusiła, by wstał. Czystym, zdecydowanym głosem bez cienia łez powiedziała:
- Bruno, musimy mieć drugie dziecko.
Nie zareagował, więc po chwili dodała:
- Jak najszybciej.
- Nie chcę mieć więcej dzieci...
- Adoptujmy.
- Nie jestem gotowy, by tak szybko zastąpić Jasmine.
- Dobrze wiesz, że nie chodzi o to, żeby ją zastąpić.
- Nie, oczywiście, że nie, ale...
Podjęła decyzję zbyt szybko jak dla niego, a telefon z policji go zdenerwował. Nie był w stanie jasno myśleć. Ciemności, które kłębiły się coraz bardziej w żołądku, sprawiały, że czuł się coraz gorzej.
- Dobrze, zastanowię się nad tym, ale nie teraz.
Pokiwała głową i, pociągając nosem, dodała, że rozumie.
Pogłaskał jej włosy, uśmiechnął się, a potem powiedział, że wyjdzie zaczerpnąć powietrza. Sam. Może nawet nie wróci do domu na kolację. Wydawała się nieco zdziwiona, ale nie pro-testowała. Pocałował ją i wyszedł.
Długo krążył ulicami. Zawędrował aż do centrum miasta, myśląc cały czas o telefonie od policjanta. Dwadzieścia pięć lat... Może piętnaście.
Zamówił kolację w restauracji na ulicy Bock, ale po kilku kęsach odsunął od siebie talerz z obrzydzeniem. Próbował odnaleźć w sobie siłę, którą od czterech dni dawał mu smutek, ale trudno mu było do niego wrócić. To narastające w nim ciemności gdzieś go odepchnęły.
Gdy po długiej wędrówce po mieście Bruno wrócił do domu, Sylwia oglądała telewizję. Nie zapytała ani gdzie był, ani co robił. Powiedziała tylko łagodnie, że przyszedł w sam raz na wiadomości. Włączyła zresztą magnetowid, na wypadek, gdyby zjawił się za późno. Dzwoniła jego matka, pytając o wieści. Pokiwał głową w milczeniu. Miał tak sucho w ustach... Poszedł po piwo, wrócił do salonu i usiadł obok Sylwii.
Po głównych wydarzeniach politycznych krajowych i międzynarodowych prezenter powiedział, że policja w Drummondville aresztowała podejrzanego w sprawie „potwornej śmierci małej Jasmine Jutras-Hamel”. Na ekranie pojawił się posterunek policji w Drummondville i dwaj policjanci eskortujący młodego mężczyznę w kajdankach.
- To on – szepnęła Sylwia.
Bruno złapał ją za udo i ścisnął mocno. Wolną ręką wziął pilota i wzmocnił dźwięk. Na tle obrazu młodego mężczyzny, brzmiał komentarz:
- Wczoraj wieczorem policja w Drummondville aresztowała podejrzanego w sprawie małej Jasmine Jutras-Hamel, brutalnie zgwałconej i zamordowanej w zeszły piątek. Podejrzanym jest niejaki...
Bruno gwałtownie wyłączył dźwięk. Zaskoczona Sylwia spytała, co robi. On sam patrzył na pilota ze zdziwieniem. Dlaczego to zrobił? I głosem, który wydawał mu się wydobywać spoza niego samego, odpowiedział:
- Nie chcę nic o nim wiedzieć. Ani jak się nazywa, ani co robi. Żadnych informacji. Nic.
Sylwia zapytała dlaczego. Bruno patrzył przez chwilę na ekran, jakby tam szukał potrzebnych słów.
- Każda informacja o nim, o jego usposobieniu, za bardzo by go przybliżyła do istoty ludzkiej.
Tak, to o to chodziło. Ten mężczyzna nie mógł być istotą ludzką, to oczywiste. Człowiek nie mógłby tego zrobić. Bruno nie chciał traktować go jak człowieka. To był jedyny sposób, żeby...
Właściwie żeby co?
Potarł czoło, zakłopotany.
Sylwia, zbita z tropu, milczała przez dłuższy czas, nim powiedziała:
- Ale ja chcę znać te informacje.
- Możesz je obejrzeć potem z odtwarzacza. – Spojrzał na nią błagalnie. – Proszę cię.
Jego prośba była absurdalna, wiedział o tym, ale to było silniejsze od niego. Skinęła głową. Powiedziała też, że zrobi sobie kawy i obejrzy kasetę później. Podziękował jej, a ona poszła do kuchni.
Na ekranie pojawił się inny nagłówek. Bruno nacisnął przycisk stop na magnetowidzie, cofnął taśmę i jeszcze raz, bez dźwięku, oglądał ten fragment, gdzie widać było mężczyznę w kajdankach. Miał mniej więcej dwadzieścia lat, długie włosy blond, na sobie brudne podarte dżinsy i skórzaną zniszczoną kurtkę, kilkudniowy zarost, zgaszone oczy, głupio rozchylone usta. Wstrętna gęba.
Ten facet podszedł do Jasmine. Rozmawiał z nią i zaciągnął na łąkę pod jakimś pretekstem. Potem za krzakiem powalił ją na ziemię, porwał sukienkę, gwałcił i bił, raz po raz... Miał w niej wytrysk, podczas gdy ona próbowała krzyczeć, wołać o pomoc, wzywać na ratunek mamę i tatę. Wreszcie owinął niebieską wstążką jej szyję i udusił ją, pozostawiając jako ostatnią emocję w jej krótkim życiu ogromne i niezrozumiałe cierpienie...
Pilot w jego dłoniach zatrzeszczał.
Nagle młody aresztowany odwrócił głowę w stronę kamery i na ekranie pojawił się arogancki i pogardliwy uśmiech. W ułamku sekundy serce Brunona stwardniało, zamieniając się w granit.
Na ekranie pojawił się prezenter. Poruszał bezdźwięcznie ustami. Bruno znów cofnął taśmę i obejrzał fragment aż do uśmiechu. Czy tak się uśmiechał, gdy gwałcił Jasmine, gdy ją bił? Pewnie tak. I tak się będzie uśmiechał, wychodząc z więzienia za piętnaście lub dwadzieścia pięć lat. Pewnie raczej za piętnaście.
Bruno wstał szybko i ruszył do schodów, mijając po drodze Sylwię, która spytała, dokąd idzie.
- Położę się – odparł prędko. – Jestem wykończony.
Bruno położył się i pozwolił, by żal opanował go całkowicie. Leżąc nieruchomo w łóżku, przywoływał wspomnienia Jasmine. Narastały, a on w nich tonął i zanurzał się w cierpieniu. Ale tego wieczoru z głową schowaną w poduszkę nie umiał przywołać smutku. Przeczuwał go, dotykał cząstką duszy, ale ciemności gęstniały coraz bardziej; do tego stopnia, że chciało mu się wymiotować.
Kiedy Sylwia przyszła się położyć godzinę później, on nadal nie spał, choć miał oczy zamknięte. Również o drugiej w nocy przewracał się w pościeli, spocony, rozkojarzony. Za każdym razem, gdy chciał w myślach zobaczyć twarz Jasmine, za każdym razem, gdy próbował odnaleźć smutek i pogrążyć się w nim, w jego wyobraźni pojawiała się twarz zabójcy z tym straszliwym uśmiechem. A w jego głowie czas mijał, z upływem lat po małej dziewczynce pozostał tylko proch, gdy tymczasem jej zabójca wychodził z więzienia.
I cały czas się uśmiechał, uśmiechał, uśmiechał...
Co Bruno mógł zrobić, żeby tamten przestał się wreszcie uśmiechać? Żeby krzywił się ze strachu i bólu, jak Jasmine?
Ogarnęła go wściekłość i gwałtowna żądza krwi i przemocy. Pojawiła się w jego mózgu z taką siłą, że zerwał się z pościeli i wyszedł z pokoju, jakby uciekał przed człowiekiem, który leżał w jego łóżku dwie sekundy wcześniej.
Zszedł do kuchni i nalał wody do szklanki. Chciał się napić, ale wypluł wodę. Nic nie przechodziło mu przez gardło, ciemności blokowały żołądek. Nudności schwyciły go nagle i ledwo zdążył dotrzeć do łazienki i zwymiotować do sedesu. A gdy wymiotował, w jego głowie przewijały się nieustannie obrazy szaleństwa.
Gdy się wyprostował, poczuł się dziwnie spokojny. Spojrzał na siebie w lustrze, najpierw nieco zdziwiony, a po chwili rysy jego twarzy ściągnęły się i spoważniały.
Wolnym krokiem przeszedł do salonu. Włączył telewizor i raz jeszcze uruchomił kasetę z wiadomościami. Wciąż bez dźwięku obserwował obraz, a kiedy morderca uśmiechał się do kamery, nacisnął przycisk pauza. Młody mężczyzna znieruchomiał na ekranie. W tej chwili stał się potworem.
Bruno podszedł do telewizora, pochylił się i przysunął twarz blisko ekranu. Patrzył uważnie na potwora.
Wtedy ciemności zapanowały całkowicie nad smutkiem. Niczym rosnąca plama tłuszczu rozlały się po całym jego ciele, wypełniły nawet oczy.
Gdy położył się do łóżka dziesięć minut później, nawet nie próbował zasnąć. Leżąc na wznak, patrzył w sufit szeroko otwartymi oczami, twardym spojrzeniem, a jego mózg pracował na pełnych obrotach. O ile początkowo jego myśli były chaotyczne i rozproszone, o tyle w ciągu kilku następnych godzin poukładały się, tworząc całość bardziej spójną i wyraźną. Przez całą bezsenną noc jedna myśl wybijała się z chaosu i powracała uparcie: za mniej więcej tydzień potwór stanie przed sędzią na wstępnej rozprawie.
Mniej więcej tydzień.

środa, 31 sierpnia 2011

Oko za oko (2)

Bruno otworzył oczy. Było piętnaście po dziesiątej. Przesłuchanie przed sędzią pewnie się już rozpoczęło. Lekarz rozejrzał się – na parkingu nie było nikogo, a z miejsca, w którym się znajdował nie widać było bocznego wejścia do budynku sądu. Powiedział nastolatkowi, że może iść. Młody wysiadł i ruszył szybko w stronę samochodu policji. Wyjął z kieszeni płaszcza jakiś przyrząd albo dwa, których Bruno nie rozpoznał i zabrał się za drzwi. A dokładniej, zamek.
Bruno rozejrzał się ponownie. Najbliższe osoby stały na chodniku, dobre sto metrów dalej. Protestujący nadal zajmowali pozycje w pobliżu sądowych drzwi i nie było powodu, by przyszli na parking. Istniało pewne ryzyko (Bruno nie przewidział obecności tej niewielkiej grupy obywateli), ale nie miał wielkiego wyboru.
W tym momencie zauważył jak bardzo matowe były inne samochody na parkingu, jak szary i spękany był asfalt, jak mdłe było niebo. Ale wiedział, że naprawdę tak nie wyglądały. To on je tak widział.
Widział rzeczy inaczej, bo jego widzenie uległo zmianie.
Niby skierował uwagę na młodego, ale w rzeczywistości był zatopiony we własnych myślach. Jego nowe widzenie było reakcją. Efektem ubocznym ciemności.



Zmiana widzenia nastąpiła gwałtownie, bez zapowiedzi. Zanim Bruno wziął ciało Jasmine w ramiona i zamknął oczy, widział w określony sposób. Gdy je ponownie otworzył kilka minut później, widział inaczej.
Miał mgliste, prawie nierealne wspomnienie godzin po odkryciu tragedii. Tylko kilka momentów wyłaniało się jasno z mgły: atak histerii Sylwii, telefon jego matki... Przypominał sobie także jak bardzo Sylwia wydała mu się bezbarwna, bezwymiarowa, bezkształtna. Podobnie jak ściany, meble i domowe przedmioty, na które patrzył nieprzytomnym wzrokiem.
Odtąd miał w oczach filtr.
Cały wieczór, siedzieli na kanapie przytuleni do siebie, nieruchomi, prawie niemi. Sylwia cały czas płakała. Bruno ściskał ją ze wszystkich sił, złamany smutkiem i rozpaczą. Ale z jego oczu nie popłynęła ani jedna łza. Ciemności, które go ogarnęły, zdusiły wszelki płacz.
Dwa dni później salon domu pogrzebowego był pełen: rodzina (nawet matka Bruna, prawie całkiem niedołężna, poruszyła niebo i ziemię, żeby tu być), przyjaciele, koledzy i wszyscy członkowie zarządu Rozkwitu, schroniska dla maltretowanych kobiet, w którym Sylwia pracowała dorywczo, a Bruno udzielał raz w tygodniu darmowych porad. Lekarz uściskał każdego z nich wzruszony.
- To nie powinno się przydarzyć takim ludziom jak Sylwia i ty – z twarzą zalaną łzami mruknęła Gisèle, dyrektorka schroniska. - Czasami Bóg jest najgorszym z łajdaków.
Bruno pogłaskał ją po policzku. Gardło miał zbyt ściśnięte, żeby cokolwiek powiedzieć.
Udało mu się mimo wszystko porozmawiać z przyjaciółmi i znajomymi czyniąc nadludzkie wysiłki, aby wyciszyć rozpacz choć na kilka chwil. Ale to była sprawa przegrana. Rozpacz była w nim wszędzie. Niczym fala, która, gdy tylko opadła, znów zaczynała natychmiast narastać. A pod tą rozpaczą kryły się ciemności, ta dziwna czerń w duszy, która nie pozwalała płynąć łzom i zdawała się skrywać coś, czemu jeszcze nie chciał stawić czoła.
Podczas wieczornego czuwania zatopiony w rozmyślaniach wiele razy podchodził do zamkniętej trumny, wkładał rękę do kieszeni, aby dotknąć niebieskiej wstążki, którą Jasmine, miała na włosach w ostatnim dniu swojego krótkiego życia. Bruno schował tę wstążkę nie mówiąc o niej nikomu, nawet Sylwii. Od tamtej pory miał ją przy sobie zawsze i obiecał sobie, że nigdy się z nią nie rozstanie.
W zamkniętym, drewnianym pudle leżała jego córka. Spokojna, jakby spała. Każdego wieczoru, gdy już leżała w łóżku, a Bruno wychodził z pokoju, powtarzała to samo zdanie: „Tato, nie zapomnij zabrać torby i kapelusza, nie zapomnij niczego!” To zdanie nic nie znaczyło, ale mówiła tak, odkąd miała trzy latka i stało się ich rytuałem. Miało znaczenie tylko dla nich.
Patrząc na trumnę, Bruno pomyślał, że Jasmine po raz pierwszy zasnęła bez spełnienia rytuału.
Płacz! Płacz wreszcie, przecież tak bardzo tego chcesz!
Dlaczego nie mógł płakać? Dlaczego te dziwne ciemności, które w nim zaległy, powstrzymywały każdy wyraz rozpaczy?
Następnego dnia rozjaśnionego wspaniałym słońcem, podczas pogrzebu, Bruno poczuł panikę tak silną, że o mały włos byłby się rzucił na trumnę z krzykiem. Myśl, że jego mała Jasmine spędzi wieczność w tej dziurze, będzie w niej gniła, dopóki jej ciało nie rozłoży się całkiem, wydawała mu się tak ohydna, tak szalona, że już chciał odejść, ale Sylwia objęła go w pasie, by mu dodać sił. Włożył rękę do kieszeni i zacisnął palce na niebieskiej wstążce.
Tego wieczoru Bruno miał iść do schroniska na konsultacje. Oczywiście, nie podszedł, co mu się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Przez trzy lata chodził do centrum raz w tygodniu, by pocieszyć pacjentki, porozmawiać z nimi, a czasem leczyć te kobiety, które dopiero co przybyły ze łzami w oczach, nadal opuchnięte od razów małżonka. Sylwia pracowała tam trzy dni w tygodniu. Ona i Bruno byli bardzo cenieni. Na dowód tego otrzymali ogromną kartę z kondolencjami podpisaną przez wszystkie podopieczne Rozkwitu. Większość wpisów była adresowana do pary („Pomogliście mi tak bardzo; zrobię wszystko co możliwe, żeby teraz pomóc wam”), ale niektóre były skierowane bardziej do Bruna „Nigdy nie zapomnę tego wieczoru, gdy trafiłam do schroniska, a pan był dla mnie tak delikatny, tak miły”), albo bardziej do Sylwii („Najlepsze trzy dni w tygodniu to te, kiedy przychodzisz do pracy”). Odczytali wpisy stojąc w salonie, policzek przy policzku. Nagle Sylwia odwróciła się do Bruna:
- Chcę, żebyś się ze mną kochał.
W tej prośbie nie było pragnienia ani zmysłowości, raczej rozpaczliwe błaganie. Bruno przyglądał się jej długi czas. Od jak dawna się nie kochali? Dwa miesiące? Może trzy? Ich związek przechodził trudne chwile i oboje o tym wiedzieli, ale nigdy tak naprawdę nie rozmawiali na ten temat. Żadnych kłótni ani konkretnych zarzutów, tylko stagnacja i marazm, który sprawiał, że coraz mniej między nimi iskrzyło.
Bruno rozumiał prośbę Sylwii. Śmierć Jasmine powinna ich zbliżyć. To był ostatni moment, by znów stali się tą parą, którą byli kiedyś. A co najważniejsze, był to jedyny sposób na przejście tej próby. Tak, rozumiał to. Pocałował ją na znak zgody i poprowadził powoli do sypialni, na drugim piętrze.
Mimo wielkiej czułości, nie było w tym połączeniu prawdziwej przyjemności, nie poczuli żadnego podniecenia i po chwili dali sobie spokój. Sylwia płakała cicho w ramionach Bruna. On zaś rozmyślał. Nie było to wcale takie dziwne, że się nie udało. Ale czy jedyną przyczyną była śmierć Jasmine? W milczeniu przywarł do Sylwii z tak silną potrzebą zjednoczenia się i pocieszenia, że zasnął w tej pozycji.

Następnego dnia po południu Bruno poszedł do szkoły Jasmine. Przyglądał się dzieciom, które wychodziły z budynku i te, które go znały, spoglądały na niego niepewnie. Bruno miał wrażenie, że dzieci były zamglone i wyblakłe, ale wiedział, że to nieprawda. To filtr w jego oczach.
Gdy już wszystkie dzieci wyszły, lekarz stał nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w drzwi pragnąc ze wszystkich sił zobaczyć w nich Jasmine. Ale drzwi pozostały zamknięte. Wyjął z kieszeni niebieską wstążkę. Krew zaschła na tkaninie. Musnął wstążką policzek, przymknął oczy na moment, a potem ze spuszczoną głową, wrócił do samochodu.



Młody dalej dłubał przy zamku, ale Bruno ledwie go widział zagubiony w myślach.
Cztery dni po nadejściu ciemności były najsmutniejsze i pełne rozpaczy. Ale była też wola, wola, by się otrząsnąć, odnaleźć się z Sylwią, okazać się silniejszym od losu. Bruno był jeszcze rzecz jasna zbyt osłabiony, aby wytoczyć prawdziwą bitwę, ale wierzył, że mu się uda. Mimo ciemności, które go ogarnęły, naprawdę wierzył. Sylwia i on musieli powstać z otchłani, a poprawa, choć długa i bolesna będzie następować dzień po dniu.
Ale wieczorem czwartego dnia, zadzwonił telefon.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Oko za oko (1)

Pora przedstawić fragmenty nowej powieści kanadyjskiego pisarza Patricka Senecala. To wstrząsająca historii o zemście, która została zekranizowana w 2010 r. Powieść ukaże się na przełomie września i października.

A teraz zapraszam do lektury.

Po raz pierwszy Bruno Hamel usłyszał warczenie psa na widok potwora wysiadającego z samochodu.
Trzydzieści metrów przed nim, przy tylnym wejściu do budynku sądu zatrzymał się policyjny radiowóz. Stał tak już dobrą minutę i zupełnie nic się nie działo. Bruno zastanawiał się nawet, czy przypadkiem nie zauważyli jego obecności, gdy dwaj policjanci wysiedli i otworzyli tylne drzwi. Pojawił się potwór w kajdankach.
Bruno widział go po raz pierwszy na żywo. Wyglądał tak samo jak w telewizji. Tylko włosy miał gładko zaczesane do tyłu i był świeżo ogolony.
Wtedy właśnie rozległo się warczenie psa, głuche i odległe. Bruno ledwo je usłyszał. Nie spuszczał oczu z twarzy potwora.
Zawsze wystrzegał się stereotypów. Uważał, że często ci najbardziej pokręceni wyglądali na jak najbardziej prawych. Ale tym razem, potwór wyglądał rzeczywiście na bydlaka. Wyglądał jak hollywoodzka karykatura czarnego charakteru. To spostrzeżenie irytowało Bruna, choć nie wiedział dlaczego.
Policjanci podprowadzili potwora do drzwi, przy których około dwudziestu obywateli wyrażało swój gniew i wstręt, wykrzykując obelgi pod adresem więźnia. Usta potwora wykrzywiał uśmieszek, który miał wyglądać zuchwale, ale widać było strach ukryty za miną twardziela. Niedługo miejsce uśmiechu zajmie wyraz rozpaczy. Myśląc o tym Bruno musiał się powstrzymywać, by nie wysiąść z samochodu i nie strzelić do potwora z bliskiej odległości z rewolweru wciśniętego za pasek od spodni. Zmusił się do spokoju, do bezruchu. Wykorzystanie nienawiści w tej chwili, byłoby czystym marnotrawstwem. Należało ją zachować na później. Na potem.
Potwór eskortowany przez dwóch policjantów zniknął w budynku i niewielka grupa protestujących zamilkła.
Pies warknął po raz drugi. Bruno rozejrzał się pewien, że zobaczy wielkiego brytana, ale nie było żadnego zwierzęcia.
Jeden z dwóch policjantów wyszedł, minął grupkę demonstrantów, teraz milczących, i wsiadł do samochodu. Cofnął go i wjechał za budynek sądu na parking. Bruno nie wyłączył silnika swojego samochodu, toteż ruszył za nim zachowując bezpieczną odległość. Policyjny radiowóz stał zaparkowany przy drzwiach, obok dwóch innych pojazdów patrolowych. Dziesięć sekund później policjant wszedł do budynku.
Bruno zaparkował dwadzieścia metrów dalej i wreszcie zgasił silnik.
- Nie powiedziałeś mi, że to samochód policji.
Bruno odwrócił się do nastolatka siedzącego obok. Niezadowolony chłopak potrząsnął głową i dodał:
- Nie jestem pewien, czy bym się zgodził, gdybym o tym wiedział
Bruno wyjął portfel i odliczył dziesięć banknotów po sto dolarów. Młody, który nie spodziewał się takiego napiwku, przyglądał się pożądliwie banknotom. Miał szesnaście, może siedemnaście lat, ogoloną głowę i kolczyk w dolnej wardze; raczej przystojny. Sięgnął po pieniądze, ale Bruno schował je do kieszeni palta.
- Po robocie – powiedział tylko.
Młody skinął głową i otworzył drzwiczki.
- Jeszcze nie teraz!
Młody nerwowo zamknął drzwi. Bruno spojrzał na zegarek. Była za dziesięć dziesiąta.
Opuścił osłonę przeciwsłoneczną, żeby go nie raziło światło, oparł głowę o zagłówek i po raz pierwszy od początku tego koszmaru pomyślał o ostatnich dziesięciu dniach.



Ciemności pojawiły się pewnego wyjątkowo słonecznego popołudnia. Siódmy października przypominał letni dzień i Bruno grabił przy domu liście, które opadły wcześnie w tym roku. Nie miał od południa żadnej operacji i w szpitalu go nie potrzebowali. Zyskał tym sposobem pół dnia wolnego. Najpierw spędził godzinkę przy komputerze. Informatyka to było jego hobby i gdy tylko rodzina i praca pozostawiły mu wolną chwilę, dopadał klawiatury i stawał się niedostępny dla zwykłych śmiertelników. Jednak ten dzień był tak piękny, że postanowił popracować przy domu. Kończąc trzecie piwo tego popołudnia (Sylwii nie było w domu, by go pouczać, więc należało skorzystać z okazji), przygotował ogromny stos liści, żeby zrobić niespodziankę Jasmine. Będzie szalała z radości, rzucając się na stertę liści i na pewno będzie chciała, żeby ojciec poszedł w jej ślady. A Bruno przystanie z radością.
Bo przecież kochał córkę jak szalony.
Było dwadzieścia po trzeciej. Bruno widział na ulicy wracające do domów dzieci, a sterta liści była już prawie gotowa. Zobaczył przechodzącą Luizę Bédard i powitał ją z daleka. Jak co dzień, poszła do szkoły po syna, Fryderyka, który bał się wracać sam. Dziewięciolatek ukłonił się nieśmiało lekarzowi, a on odpowiedział uśmiechem, jak zwykle poruszony widokiem strasznych blizn, które od trzech lat szpeciły dziecko. Bruno nie mógł się do nich przyzwyczaić. Patrząc za Fryderykiem i jego matką idącymi do domu na rogu ulicy, po raz tysięczny pomyślał, że ma szczęście. Wielkie szczęście.
Na godzinę przed tym, jak spadły na niego ciemności, Bruno Hamel dziękował, że opatrzność nie wystawiła go życiu na ciężkie próby.
Kiedy zobaczył, że wszystkie dzieci z okolicy już wróciły, zaczął się zastanawiać. Idąc do szkoły, jeszcze się nie martwił. Może została dłużej w klasie z powodu dodatkowych zajęć albo czegoś innego. Ale zapewniono go, że Jasmine wyszła co najmniej czterdzieści minut temu. Nie martwił się też wracając do domu. Spodziewał się, że córka będzie się bawić w liściach z matką. Sylwia zdążyła już wrócić, Jasmine nie było. Sylwia obdzwoniła kilka koleżanek, ale małej nie było u żadnej z nich.
Wtedy pojawił się niepokój. Wystarczająco duży, by Bruno zadzwonił na policję.
Policjanci przyjechali i starali się ich uspokoić. Dość często się zdarza, że siedmioletnia dziewczynka nie wraca prosto do domu. „Zaginięcia dzieci w Drummondville trafiają się rzadziej niż wygrana w totolotka!”, żartował jeden z nich. Bruno wiedział, że to nie była prawda – co najmniej raz w roku, pojawiał się artykuł w lokalnej gazecie na temat zaginięcia dziecka. Policjanci obiecali wszcząć poszukiwania, nawet jeśli tak naprawdę nie przejęli się sprawą.
Najpierw poszli znowu do szkoły, a z nimi Bruno. Sylwia została w domu na wypadek, gdyby mała wróciła.
W szkole jeden z policjantów przesłuchiwał przed budynkiem opiekuna, a Bruno przyglądał się tymczasem drugiemu, który chodził w tę i z powrotem po łące w pobliżu szkoły. Bruno powtarzał sobie, że za godzinę będą się śmiali wszyscy troje siedząc w domu, ale nie spuszczał oczu z policjanta, który uparcie przeszukiwał krzaki.
Nagle policjant zatrzymał się ze wzrokiem wbitym w ziemię, zdjął czapkę, i powoli przesunął dłonią po włosach. Bruno poczuł, jak drętwieją mu nogi.
Idąc w kierunku funkcjonariusza, powtarzał sobie cały czas, że nic się nie stało, że gliniarz znalazł książki, kapelusz, coś, co nie miało nic wspólnego z jego córką. Poszedł blisko i pomimo grozy na twarzy policjanta, nadal przeczył najgorszemu. Nawet wtedy, gdy był na tyle blisko, aby widzieć gołą nogę wystającą z krzaka, powtarzał sobie, że to inne dziecko, inna dziewczynka, nie jego, nie Jasmine, ponieważ to było po prostu niemożliwe, to się przydarzało innym dzieciom, innym rodzicom, to o nich pisały potem gazety, ale nie im...
Poznał ją od razu, a jednak to nie była ona. To już nie była ona. Najpierw rozdarła mu serce jej nagość. Wciąż miała na sobie niebieską sukienkę, ale zbyt poszarpaną, by zakryć drobne ciałko, które znał na pamięć, które kąpał tysiące razy. Teraz jednak było... tak splugawione! Ilekroć Jasmine się skaleczyła i wracała do domu z płaczem, Bruno się zamartwiał. Teraz było tyle siniaków, tyle krwi, a ona nie płakała! Dlaczego nie płakała? Musiała przecież strasznie cierpieć!
Gdy zobaczył na jej szyi niebieską wstążkę do włosów, tę, którą jeszcze dziś rano zawiązała Sylwia napominając, by jej nie zgubić, zrozumiał, że mała nie żyje.
Jasmine, jego jedyna córka, z którą powinien się teraz bawić i śmiać, nie żyła.
Potem zobaczył jej twarz. Nigdy nie widział jej tak opuchniętej. Nigdy nie widział jej ust tak wykrzywionych. A jej spojrzenie... Z pozoru puste, ale na dnie źrenic widać było przerażenie. Jak można zapisać tak silną emocję w oczach dziecka? Ten, kto to zrobił, nie tylko zabił jego córkę, ten ktoś zniszczył jej duszę.
Bruno opadł powoli na kolana. Wyciągnął ręce i delikatnie podniósł Jasmine, tak jak to robił, kiedy była chora albo zasnęła przed telewizorem. Ułożył jej głowę w zagłębieniu ramienia i przytulił ją mocno, bez słowa, bez jednego krzyku. Tylko jego oddech był powolny, długi i świszczący. Nie zauważył, czy była sztywna czy bezwładna, ciepła czy zimna. Spostrzegł tylko, że po raz pierwszy jego córka nie reagowała na pieszczoty, nie tuliła się do niego jak zwykle, nie chichotała i nie czuł jej oddechu na szyi. Po raz pierwszy nie reagowała wcale. I to mu sprawiało największy ból.
Trzymając ją w ramionach, przymknął oczy. Za zamkniętymi powiekami przewijały się znajome sceny: Jasmine biegnie do niego, wołając „tata”, gdy on wraca do domu, Jasmine z powagą pomaga mu układać płyty, Jasmine krzyczy z radości siedząc na grzbiecie słonia w zoo, Jasmine rysuje oczy i usta na swojej zapiekance, Jasmine paraduje w sukienkach Sylwii z „dorosłą” miną, Jasmine biega za wiewiórkami
w parku, a przede wszystkim, Jasmine się śmieje, śmieje...
Właśnie wtedy ciemności zakryły niebo.

środa, 8 czerwca 2011

Chory, chorszy, trup (fragm.3)

WYBIERZ SWOJĄ CHOROBĘ - cz. 3 i ostatnia

Gdy wreszcie wyszłam na zewnątrz, ulice przeobraziły się w coś nieskończenie przerażającego, nielogiczną układankę, rosnącą w absurd zwany miastem, labirynt bez wejścia i wyjścia, betonowo-asfaltowy koszmar.
- Ma pani zegarek? – spytał ktoś.
Popatrzyłam w kierunku, skąd dobiegał głos. Szara twarz zlewała się z tłem w jedną całość, zupełnie jakby fasadzie kamienicy wyrosły nagle usta, oczy i nos, niczym bąble na powierzchni wrzącej cieczy.
Zrozumiałam, że jestem taka mała, że nieznajomy mógłby mnie w każdej chwil rozdeptać.
- Proszę pani?
Co go to obchodziło! Może mam zegarek, a może mam okres i nie w głowie mi takie bzdury, takie głupie pytania. Jego słowa na pewno zawierały w sobie ukryty podtekst. Erotyczny? A może chodziło o naturę czasu? O ten przykry fakt, że właśnie wszyscy w tym mieście umieramy, a niewidzialna wskazówka krąży tuż pod powierzchnią i tnie, tnie, tnie, obierając nas z kolejnych minut… odbierając nam wszystko, by przewlec to z przyszłości w martwą przeszłość.
- Dobrze się pani czuje?
Objęłam jego twarz dłońmi, żeby móc oddzielić ją od szarego tła.
- Któraś z tych godzin będzie twoją ostatnią – szepnęłam i namiętnie pocałowałam nieznajomego, wbijając mu kciuki w gałki oczne, aż zaczął wrzeszczeć. A potem rzuciłam się do ucieczki, bo wiedziałam, że Policja Czasu lada moment złapie mnie na radary za zdradzanie tajemnic objętych ich konstytucjami i ustawami.
Biegłam jak wariatka; chodnik zwijał się pod moimi nogami niczym dywan, falował i marszczył się w grymasie oburzenia.
Szybko osiągnęłam prędkość dźwięku i bez trudu ją przekroczyłam. Dalej gnałam więc w miękkiej ciszy niby w wyłożonym pluszem tunelu.
Po jakimś kwadransie cała ta ucieczka wydała mi się niesamowicie zabawna, więc roześmiałam się i długo nie mogłam przestać, ale ze względu na prędkość, z jaką się poruszałam, mój śmiech rozbrzmiewał echem kilkanaście metrów za mną, chociaż moje usta pozostawały nieme, co było tak komiczne, że chyba się posikałam, hahahah…

W domu było już bezpiecznie, w każdym razie zrobiło się tak po tym, jak schowałam budzik do zamrażarki i zaciągnęłam zasłony w oknach. Przebrałam się w czyste rzeczy i wtedy dotarło do mnie, że jednak się nie posikałam. Odetchnęłam z ulgą, no bo co by ludzie pomyśleli.
- Jacy ludzie?! – spytałam głośno, chociaż nikogo nie było w pobliżu.
- Żadni ludzie – odpowiedziała rozczochrana wariatka gapiąca się na mnie z lustra.
Powinnam o tym napisać – pomyślałam. Zdecydowanie. O tych wszystkich Żadnych Ludziach, których pełno wokół – niewidzialnych istotach, śledzących każdy mój krok, zaglądających mi pod spódniczkę, o cieniach wciągających dzieci do szaf, żeby wyżerać im wnętrzności, no i przede wszystkim o Policji Czasu, która zamiast kajdanek zakłada aresztowanym zegarki, przykuwając ich do teraźniejszości.
- Będzie z tego cholernie chora i zajebista powieść! – krzyknęłam, klaszcząc w dłonie, ale wariatka z lustra tylko pokiwała głową z politowaniem.
- Nie przejmuj się nią – szepnęłam, zasiadając do lapka. I wtedy prawie zawyłam z rozpaczy, bo chcąc go włączyć, musiałabym naci-snąć przycisk, na którym widniała tarcza z dwiema wskazówkami. O nie, nie ma mowy!
Niedoczekanie!
Postanowiłam, że moją drugą powieść napiszę tak, jak robili to wieszczowie starożytności – ręcznie. Zabrałam ze stołu niepotrzebne-go już laptopa, nieomal wyrwałam z drukarki plik kartek, złapałam długopis z logo znienawidzonej przeze mnie Fabryki Słów i przystąpi-łam do dzieła.
Co chwilę rwał mi się wątek, bohaterowie bezsensownie zmieniali płeć, wygląd i imiona, niekiedy przeskakiwałam z narracji pierwszoosobowej na trzecioosobową bez żadnego wyjaśnienia czy powodu, ale nieważne, potem będzie czas na to, w końcu nie pali się, przy-najmniej ja nie czuję dymu, a zmysł powonienia mam wyjątkowo czuły. Zresztą, zdążę jeszcze poprawić to albo tamto, do cholery, redaktorzy w wydawnictwie za coś te pieniądze biorą, no nie?
Kolejne kartki zapełniały się w iście ekspresowym tempie, a kiedy ich zabrakło, wyjęłam z szafki nocnej całą ryzę, którą trzymałam tam na zapas, na wypadek krachu w branży papierniczej. Drżącymi ze zniecierpliwienia dłońmi rozerwałam opakowanie i co? I wtedy tak zwaną ciszę, która nie istnieje, rozdarł przenikliwy dźwięk dzwonka u drzwi. Podskoczyłam nerwowo, uderzając łokciem o abażur lampy. Na szczęście światło nie zgasło. I dobrze, bo bez niego nie poradziła-bym sobie, a macki gęstej ciemności tylko czekały na sprzyjający moment do ataku.
By nie utonąć, przełknęłam ślinę, która wypełniała mi usta.
Pomogło.
Dzwonek znów wwiercał się w uszy, więc ruszyłam sprawdzić, kto dybie na moją Wenę. Ktoś chce ją porwać?! Kto?!
W wizjerze natręt wydawał się niegroźny, lecz wiedziałam, że to pozory. Przebrał się za listonosza, jednak ja doskonale zdawałam sobie sprawę, kim był.
Jednym z agentów Policji Czasu.
Nacisnęłam klamkę i zanim zdążył się zorientować, zwolniłam sprężynę zabezpieczającą. Z mojego wiecznego pióra wysunęło się ukryte stalowe ostrze. Zamachnęłam się, by ciąć przeciwnika w tętnicę szyjną. Musiał być agentem, z pewnością, bo jak inaczej zdołałby sparować cios? Zasłonił się podkładką na dokumenty, jednocześnie uderzając mnie z liścia w policzek. Zapiekło.
Nie uszło mojej uwagi, że jest mężczyzną, więc z całej siły kopnęłam go w krocze. Jęknął cichutko, spurpurowiał i skulił się, nagle bezbronny. Złapałam go za czuprynę i szarpnięciem wciągnęłam do mieszkania.
Mogłam od razu zabić skurwysyna, oczywiście, ale najpierw chciałam poznać prawdę. Oszołomionego, walnęłam jeszcze dla pewności w kark, a kiedy stracił przytomność, usadziłam go na bujanym fotelu.
Bujaj się, palancie!
Korzystając z kolekcji moich pasków – wreszcie na coś się przydały! – przywiązałam mu ręce do oparć, a nogi – jakżeby inaczej! – do nóg wiklinowego siedziska.
Tych kilka minut jego nieświadomości udało mi się całkiem nieźle spożytkować – zapełniłam maczkiem dwie kolejne kartki, dodając do mojego dzieła motywy martyrologiczne, od dawna cieszące się wśród rodzimych czytelników sporym wzięciem.
– Czemu mnie związałaś? – wychrypiał nagle.
Popatrzyłam na niego ze strachem. Z jego ust, zamiast języka, zwisała gruba, czarna wskazówka.
- Masz mnie za wariatkę?! – krzyknęłam. – Myślisz, że jak się przebierzesz, to nie poznam, że jesteś jednym z Nich?!
- Jednym z kich? – spytał.
- Na zdrowie – odparłam, zaskoczona.
Co tu się wyprawiało, do jasnej cholery?
- Jak mnie teraz wypuścisz, to tego nie zgłoszę – powiedział, robiąc wielkie oczy.
- Najpierw powiesz, czemu tu przyszedłeś.
- Mam przesyłkę. Jest w torbie.
Przesyłka od Policji Czasu? Pewnie jakieś przeklęte zegary.
Przejrzałam jego torbę, walcząc z narastającym niepokojem. A jeśli była tam bomba? Mała atomówka, która w sekundę zmiecie to miejsce z powierzchni ziemi?
W końcu udało mi się znaleźć tę paczkę. Drżącymi palcami rozerwałam szary papier. Moim oczom ukazała się twarda oprawa jakiejś książki. Gabinet Inspiracji – brzmiał tytuł. Autorem był mój dobry znajomy Jurek Keret. Kompletnie ogłupiała, przeczytałam opis na odwrocie okładki:

„Gabinet Inspiracji” jest ostatnią powieścią zmarłego w ubiegłym roku Jerzego Kereta, jednego z najpopularniejszych prozaików w Polsce. Autor porusza w niej problem, który pod koniec życia dotknął go najboleśniej – historię jego przyjaciółki Ilony Piekarczuk, która tuż po napisaniu debiutanckiej powieści zachorowała na schizofrenię paranoidalną i całkowicie wyparła się wszystkich i wszystkiego, co wcześniej było dla niej ważne. Jerzy Keret z właściwą sobie subtelnością i stylistycznym mistrzostwem opisuje losy utalentowanej kobiety, która nie wytrzymując ciężaru sławy, zamyka się w świecie urojeń, centralnym punktem swojej nowej egzystencji czyniąc wymyślony przez siebie Gabinet Inspiracji, gdzie artyści muszą za swój geniusz zapłacić najwyższą cenę.

- To jakiś żart?! – wrzasnęłam piskliwie.
Zamiast agenta Policji Czasu czy choćby zwykłego listonosza w fotelu przede mną siedział teraz Stefan Król, doktor implantopsychopatologii, który niedawno przecież osobiście zaszczepił we mnie tę nieszczęsną paranoję.
- Niekiedy zabieg jest tak udany, że nawet przeszłość zaczyna wydawać się kompletnie nienormalna – powiedział i wybuchnął śmiechem tak straszliwym, że aż coś we mnie pękło i rozlało się wewnątrz. Raz po raz z jego oblicza odklejały się kolejne twarze: doktorka, listonosza, Kereta. Wszystkie po kolei opadały na podłogę, momentalnie obracając się w popiół.
Nie mogłam tego powstrzymać. Nie chciałam mu wierzyć, ale wiedziałam, że ma rację. Zegary w jego oczach zamachały wskazówkami, zgodnie obwieszczając mój koniec. A skoro nadeszło nieuchronne, mogłam już tylko przetrwać na kartach trzymanej w rękach książki. Wystarczyło zapomnieć o tym, że wszyscy poza Jurkiem zdążyli już o mnie zapomnieć.

niedziela, 5 czerwca 2011

Chory, chorszy, trup (fragm.2)

WYBIERZ SWOJĄ CHOROBĘ (c.d.)

- Zapraszam panią – powiedział stojący w drzwiach gabinetu dżentelmen w białym kitlu.
Rozejrzałam się wokół, szukając osoby, do której skierowane były te słowa. W poczekalni nie było jednak nikogo oprócz mnie. Czemu więc miałam dziwne wrażenie, że jeszcze przed chwilą były tu całe tłumy?
- Mam na imię Stefan Król, jestem doktorem implantopsychopatologii i moim zadaniem będzie przeprowadzić panią przez cały proces – – powiedział, ściskając moją dłoń na powitanie. Potem wskazał mi miejsce przy wielkim, lśniącym bielą biurku, gdzie natychmiast usiadłam, czując już miękkość w kolanach.
- Zacznijmy od podstaw: co panią sprowadza do Gabinetu Inspiracji?
- Mam kłopoty z napisaniem drugiej powieści. Znajomy twierdzi, że będziecie umieli temu zaradzić.
- W rzeczy samej, droga pani. Pomoc artystom, którzy borykają się z brakiem weny, należy do naszych głównych zadań. Jak zapewne pani wie, wielu twórców z pani branży czerpało niebagatelne zyski z własnych chorób psychicznych. Czy gdyby Sylwia Plath nie miała depresji, ktokolwiek by o niej usłyszał? Czy Emile Cioran bez wieloletniej bezsenności byłby w stanie tworzyć równie wycyzelowane aforyzmy? A to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Najwięksi spośród ludzi pióra otrzymali swoje dolegliwości niejako w jednym bonusowym pakiecie z talentem. Taka mała promocja od staruszka Boga. Gabinet Inspiracji jest w stanie zapewnić wielkość każdemu śmiertelnikowi, żądając jedynie symbolicznej opłaty.
- Rozumiem – powiedziałam, nieco speszona pewnością siebie siedzącego przede mną mężczyzny. – Jak wygląda wasza oferta?
Energicznym ruchem otworzył jedną z szuflad biurka, wyjął z niej broszurę formatu A4 i położył przede mną.
Pełna lista chorób psychicznych i uszkodzeń mózgu oferowanych przez Gabinet Inspiracji – głosił napis na okładce. Po chwili przekonałam się, że katalog – prócz obszernych opisów – zawiera również ceny.
- Proszę się nie spieszyć. Takich wyborów należy dokonywać po odpowiednim namyśle. Nie chciałaby pani przecież kupić u nas pakietu maniakalno-depresyjnego, tak naprawdę od dziecka marząc o autyzmie, prawda? – powiedział Stefan, wybuchając śmiechem, od którego przeszyły mnie ciarki.


Problemem jak zwykle okazała się kasa. Większość chorób i wad mózgu, która znalazła się w ofercie, wymagała raczej zasobnego portfela. Przykłady? Nerwica frontowa – 999 zł, rozległe urazy płata czołowego – 789 zł, depresja w wersji light „jesienna melancholia” – – 699 zł, depresja w wersji hardcore „samobójcze ciągi” – 1059 zł, rozdwojenie jaźni „dla samotnych par” – 809 zł. Właściwie jedynym, na co było mnie stać, poza agorafobią (569 zł) i oklepaną jak paciorek klaustrofobią (499 zł), była objęta w tym tygodniu promocją klasyczna schizofrenia paranoidalna – przeceniona z 789 złotych na jedyne 449.
Wybrałam właśnie ją.
- No proszę, królowa chorób psychicznych! – Doktor Krejzol aż klasnął z zachwytu. – Schizofrenia to prawdziwa legenda, wśród arty-stów otaczana kultem ze względu na niezawodność i swego rodzaju oldskulowość… Van Gogh, Wojaczek, Dick. Długo by wymieniać… Kiedy zatem chciałaby pani mieć zabieg?
- Im wcześniej, tym lepiej – odparłam, wyjmując portmonetkę z torebki. – Terminy mnie gonią.
- Jeśli tak spieszy się pani do własnego kiziu miziu, to nie ma problemu, możemy to zrobić nawet za moment. Dopiero na wieczór mam klienta zapisanego przez żonę na psychozę o zabarwieniu masochistycznym.
Z samego zabiegu niewiele pamiętam. Wysmarowano mi skronie jakimiś wilgotnymi glutami, przyklejono do nich zakończone przy-ssawkami druciki, przywiązano skórzanymi pasami do fotela i włożono do ust gryzak, wykonany ze sztucznego tworzywa. Zapewnienia, że nie będzie bolało, przyjęłam ze zrozumiałą w tej sytuacji rezerwą, ale naprawdę miałam nóż na gardle. Jeśli nie chciałam znaleźć się na bruku, musiałam znaleźć inspirację, nie było innego wyjścia.
Później bez uprzedzenia zgasło światło, czy może raczej ja zgasłam. A kiedy otwarłam oczy i rozejrzałam się z obawą, przeszył mnie dreszcz paranoicznego lęku. Wszędzie wokół widziałam mnóstwo przewodów i kabli… Kryły się w ścianach, podłodze, wiły się niczym oślizgłe jadowite węże... Jak to możliwe, że wcześniej ich nie dostrzegłam?
Obserwujący mnie spod zmrużonych powiek facet w kitlu pomógł mi wstać z fotela i wręczył plastikowy kubek wypełniony mętną cie-czą.
- Proszę wypić – poradził. – To złagodzi objawy przejścia w odmienny stan świadomości.
Nie miałam ochoty niczego pić, ale coś w oczach doktorka kazało spełnić jego polecenie. Gdybym nie była mu teraz posłuszna, mogłoby stać się coś strasznego.
Opróżniłam kubek dwoma haustami. Napój miał lekko gorzkawy smak i rzeczywiście poczułam się po nim nieco lepiej.
- Da pani radę iść? – zapytał z troską, w której autentyczność jakoś nie potrafiłam uwierzyć. – Zamówić taksówkę?
Kiedy usłyszałam o taksówce, intuicja podpowiedziała mi, że wkrótce spadną na mą głowę kolejne, nieopisane wręcz nieszczęścia. I wtedy usłyszałam cichy jęk, dobiegający zdawałoby się zewsząd, skargę zmęczonego materiału, betonu, a może gipsu; zależnie od tego, z czego był zbudowany ten cholerny dom.
Nagle uświadomiłam sobie z bezwzględną pewnością, że nie mogę liczyć na niczyją pomoc, że tym, co przyniesie mi przyszłość, są wy-łącznie godziny spędzone w lodowatej ciemności, naszpikowane wrastającym w moje ciało bólem, przed którym nie jest w stanie ochronić żadna zbroja, żaden pancerz, nawet gdybym go posiadała. Że ostre kolce smutku będą bez końca przenikać mi duszę, niwecząc w zarodku jakiekolwiek przebłyski radości.
- Nie… ja sama – wydukałam, ruszając chwiejnie przed siebie.
Podłoga nagle zrobiła się pochyła. Rozłożyłam szeroko ramiona, żeby nie stracić równowagi. Kształty tego pomieszczenia zmieniały się z minuty na minutę. Raz było ciasną klitką, wypchaną tętniącymi elektrycznością przewodami, których zwoje przypominały opuszczone gniazda, to znów przeobrażało się w długi na całe kilometry korytarz o ścianach z popiołu, śmierdzących spalenizną.
- Początkowy szok niedługo minie – powiedział ktoś za moimi plecami. Jednak kiedy odwróciłam się, nie zobaczyłam nikogo, tylko tamte wyszczerbione tysiącami kroków schody, rosnące w nieznane, sięgające, gdzie wzrok nie sięgał.

czwartek, 2 czerwca 2011

Chory, chorszy, trup (fragm.1)

WYBIERZ SWOJĄ CHOROBĘ



Byłam u psychiatry, dostałam leki, ale bałam się ich brać.

wpis znaleziony w internecie


Dopiero na miejscu, siedząc w Gabinecie Inspiracji, nerwowo pocierając o siebie skrzyżowane nogi, obgryzając paznokcie i wodząc wzrokiem po nieprzyjemnie futurystycznym i odhumanizowanym wnętrzu, zaczęłam się zastanawiać, co ja tak naprawdę tu robię. Wcześniej jakoś nie przyszło mi to do głowy. Działałam jak w transie, chcąc za wszelką cenę wydobyć się z martwego punktu, w którym – trochę na własne życzenie – utkwiłam.
Po sukcesie pierwszej powieści napisanie drugiej okazało się niewykonalne. I nie było w tym nic dziwnego. Skoro w poprzedniej książce wyeksploatowałam się do cna, przelałam na papier wszystkie myśli i emocje minionych lat, wyczerpałam zasób słów i pomysłów, wycisnęłam siebie jak gąbkę, do ostatniej kropli, czego jeszcze mogłam oczekiwać? Powinnam chyba wyruszyć w podróż życia, zeszmacić się, przyćpać, przespać z drużyną hokejową, uczynić cokolwiek, byle tylko załapać się na inspirację, tę sprzedajną dziwkę sztuki.
Problem w tym, że nie zdążyłam, czy raczej nie odważyłam się na nic równie ekstrawaganckiego. A tymczasem pieniądze były na wyczerpaniu, blask sławy przygasał z wolna, nowych perspektyw zarobku brakowało. Na dodatek cholerna umowa nakładała na mnie obowiązek dostarczenia wydawcy dwóch powieści w ciągu trzech lat – gdybym się z tego nie wywiązała, musiałabym zwrócić zaliczkę, z której przecież zostały nędzne resztki.
Będąc o krok od artystycznego i finansowego bankructwa, zaczęłam obdzwaniać, mejlować i nachodzić znajomych, żeby ktoś mi łaskawie poradził, skąd na gwałt wytrzasnąć wenę potrzebną do wyduszenia z siebie kolejnych dwustu stron prozy, jeśli nie świetnej, to chociaż uczciwej wobec czytelnika.
Któraś koleżanka po piórze zasugerowała popełnienie samobójstwa:
- Zbudujesz legendę, wyrobisz nazwisko… Powaga, to najlepsze wyjście… Sama bym tak postąpiła, gdyby nie brakowało mi odwagi.
No, okej, jej debiut nie wywołał szału, miała może ze dwie pozytywne recki na kilkanaście, ale nie musiała się odgryzać na kimś sympatyczniejszym, ładniejszym i bardziej utalentowanym… Żmija!
Parę osób poleciło skorzystanie z ghost writera, który napisałby tekst za mnie, nie roszcząc sobie do niego żadnych praw. Super! Ekstra, naprawdę! Tylko skąd wezmę na to kaskę, skoro honoraria ciekły już ledwie cieniutką strużką, pismo, kiedyś wiszące mi dwa koła za stare felietony, okazało się przykrywką dla jakiejś mafijnej pralni, która przez media była wymieniana jednym tchem ze słowami takimi jak „narkotyki”, „prostytucja” czy nawet „niezidentyfikowane, rozczłonkowane ciała”. Nie było odpowiedniej kwoty, więc ghost writerzy odpadali w przedbiegach.
Wtedy Jurek Keret, mój kumpel z liceum, dał mi namiary na Gabinet Inspiracji.
- Eksperymentalna terapia – zachęcał. – Szybko i tanio. Full pomysłów gwarantowane. Zapisz się, zanim wypłyną na szersze wody i będą chcieli pięć koła za zabieg.
Brzmiał jak akwizytor, ale przecież zawsze tak było, bo zanim Jurek został wziętym prozaikiem, robił w marketingu.
- A nie będzie bolało?
- Nie pękaj, Ilonka. Nawet jak będzie, to potem spłodzisz taką powieść, że inni by za nią poszli na ukrzyżowanie.
Nie wymagałam cudów, wystarczyłby mi nawet dziennik Bridget Jones z trochę lepszą narracją, ale oczywiście arcydzieło byłoby mile widziane. Zagraniczne stypendia i perspektywa paru znaczących nagród zdecydowanie do mnie przemawiały. Już Madonna śpiewała, że jest materialną dziewczyną w świecie materialnym, to czemu miałabym jej słowa podważać? Wcale nie czułam się od niej lepsza, ba, gorsza, bo nie zarobiłam nawet promila tego co ona.
Siedziałam więc tutaj, zastanawiając się, w jaki sposób lekarze w białych kitlach i maseczkach na twarzach zdołają natchnąć mnie do pisarskiej roboty. Wokół pachniało chemikaliami, zza ściany coś miarowo brzęczało.


Zanim jeszcze zastosowałam się do rady Jurka, zafundowałam sobie spotkanie z przyjaciółką od serca, to znaczy z Aleksandrą, którą znałam chyba od zawsze, a w każdym razie na pewno od szóstej klasy podstawówki, kiedy to na przerwach wychodziłyśmy za szkołę i kurzyłyśmy podprowadzone rodzicom klubowe.
Ola i ja praktycznie należałyśmy do różnych światów. Ona, wysoko
sytuowana wicedyrektor banku komercyjnego – zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia, czym różni się bank komercyjny od niekomercyjnego – – no i ja, przez lata szara myszka, z pięcioma minutami sławy, które minęły, zanim zdążyłam się nimi nacieszyć.
Może właśnie to, że nie miałyśmy ze sobą zbyt wiele wspólnego, że poszłyśmy przez dorosłe życie zupełnie innymi ścieżkami, sprawiło, że nigdy nie stanowiłyśmy dla siebie konkurencji. Mogłyśmy więc być prawdziwymi przyjaciółkami, które zwierzały się sobie z najbardziej kłopotliwych i wstydliwych problemów.
Cieplarnia, wbrew swej nazwie, nie była przegrzaną knajpą. Temperatura wewnątrz oscylowała w okolicach dwudziestu stopni Celsjusza. Ciepło, ale bez przesady. Głównym atutem Cieplarni było to, że choć znajdowała się praktycznie na Rynku, niewiele osób o niej wiedziało, i dzięki niezbyt głośnej muzyce doskonale nadawała się na spotkania przy kawie i ciastku.
Umawiałyśmy się tam co dwa, trzy miesiące, nie na tyle często, by znudzić się sobą, ale i nie na tyle rzadko, by zapomnieć o swoich bolączkach.
- I jak? – zagaiła Ola, gdy na stoliku przed nami pojawiły się już zamówione specjały. – Ruszyłaś z tą powieścią?
- Coś ty! – Machnęłam ręką, omal nie wylewając kawy. – Bladego pojęcia nie mam, o czym pisać!
- A może… Wiem, że nie przepadasz za tym słowem, ale może powinnaś się dostosować – zauważyła moja przyjaciółka, oblizując łyżeczkę i zabawnie marszcząc nos.
- Dostosować? – Nie zrozumiałam.
- No wiesz, pisać o tym, co teraz modne: o gejach, wojnach polsko-ruskich i rusko-polskich, o Smoleńsku, mężatkach, które fundują sobie kochanków, biorąc odwet za tysiąclecia niewoli przy garach i dzieciach…
- E, bez przesady – zaoponowałam. – Jeszcze tak nisko nie upadłam. Mam coś innego na widoku.
- Lepszego niż ślepe podążanie za trendami? Nie wierzę! – Zachichotała.
- Znajomek opowiadał o takim jednym gabinecie, gdzie można sobie na jakiś czas zaimplantować chorobę psychiczną.
- Nie żartuj! – parsknęła Ola. – Choć z drugiej strony, kłopoty z głową niejednemu artyście zapewniły miejsce na kartach historii. Przecież większość wielkich pisarzy miała nierówno pod sufitem.
- Serio? – Moje zdziwienie było szczere, bo choć oczywiście słyszałam o jednym czy drugim, który zamiast na czerwonym dywanie w Hollywood wylądował w pokoju o miękkich ścianach, nie miałam świadomości, że problem jest tak powszechny.
- No jasne! Dostojewski, Kafka, Tołstoj… – Oczy przyjaciółki aż błyszczały podnieceniem, gdy wymieniała kolejnych ekscentryków. – – Że o Kyrczu i Kainie nie wspomnę; przecież jakiś producent psychotropów był nawet patronem medialnym ich zbiorku…
Cóż, wszystkie te nazwiska już dawno weszły do panteonu sław słowa pisanego. Skoro sama chciałam się tam znaleźć, też powinnam postradać rozum. Póki co byłam zbyt poukładana, bardziej rozważna niż romantyczna. Pewnego wieczoru zdarzyło mi się nawet dokonać w mieszkaniu niezbędnych pomiarów, by sprawdzić, czy mam choć trochę nierówno pod sufitem. Jak się łatwo domyślić, wynik mnie nie zadowolił.
- Wybiorę się tam za parę dni – zdecydowałam w końcu. – Bez pomocy tego gabinetu nie mam szans napisać kolejnej powieści.
- No dobrze, idź, skoro musisz. Ale czy to bezpieczne? – spytała Ola, bełtając palcem śmietankę w swoim cappuccino.
- Myślę, że nie – odparłam. – I właśnie dlatego tak mnie tam ciągnie.