wtorek, 9 marca 2010

Ulica Wiązów 5150 (fragm. 4 i ostatni)

Scena oniryczna, zwariowana, jedna z moich ulubionych, świetna pod względem psychologii postaci.

"Drzwi się otwierają. Widzę korytarz. Wrażenie déjà vu przyprawia mnie o przelotny zawrót głowy. I nagle mam ochotę uciec. Teraz. Natychmiast. Mój Boże, jak w ciągu kilku ostatnich dni mogłem zapomnieć o tej możliwości? Czyżbym do tego stopnia oderwał się od rzeczywistości? Ale tym razem mi się uda! Nie ma już burzy, która by mogła mnie zatrzymać, jest tylko ten przeklęty łańcuch...
Dostrzegam błysk na podłodze w korytarzu. To kluczyk. Podnoszę go i drżąc, wsuwam w zamek jednej z obręczy otaczających moje kostki. Słychać szczęk. Pięć sekund później łańcuch leży na podłodze.
Jestem wolny. Bez jednego krzyku radości, bez jednego dźwięku, tylko z nieco przyśpieszonym oddechem zaczynam biec, mimo że nadal lekko utykam. Na dole szperam w szafce, zakładam stare buty i zniszczone palto. Tym razem Maude nawet nie zadała sobie trudu, żeby zamknąć drzwi do kuchni. Czuję, że klamka obraca się bez wysiłku... Nie zdążyłem nawet otworzyć drzwi, gdy usłyszałem to słowo głośno i wyraźnie...
Nie!
Rozglądam się wkoło zaskoczony, przestraszony. Kto to powiedział? Kto tu jest? Ale nie ma nikogo, drzwi do piwnicy są zamknięte. Wreszcie zrozumiałem. Słowo to zabrzmiało tylko w mojej głowie. I słyszę je znowu – zupełnie nie na miejscu. Wraca do mnie echem, jakby moja głowa przemieniła się w jaskinię.
Nie!
Wyraźnie widzę jaskinię w mojej głowie i kamienne wejście, z którego wyszło słowo. Z tej jaskini wynurza się ciemna postać. To skoczek na czarnym koniu; otoczony tumanem kurzu galopuje w moją stronę i rzuca mi pełne determinacji i wściekłości „Nie!”. Za nim wypada dwóch laufrów; idą na rękach i powtarzają to samo „Nie!” ze śmiechem, w którym nie słychać radości... Potem dostrzegam dwie hebanowe wieże; z ich wierzchołków rozbrzmiewa to samo słowo, które niejako spadając z nieba, staje się ważkie i nabiera mocy wyroczni... Pionki maszerują w zwartym szyku, wykrzykując przeklęte słowo w szaleńczej kakofonii... Krocząca tuż za nimi królowa o spojrzeniu dumnym i pełnym potępienia wykrzykuje serię „Nie!” ostrych i pozostających bez odpowiedzi... Wreszcie pojawia się król równie czarny jak ciemności, z których wychynął, ogromny i majestatyczny; przygląda mi się natrętnie z rozpaczą... I to nie „Nie!”, które on wymawia, sprawia, że jaskinia drży...
Znam ich... Znam ich wszystkich! To moi towarzysze. Są ze mną od tylu wieczorów. To nie ich znajomy wygląd sprawia, że drżę, ale moja nagła chęć przyłączenia się do nich... Oni zaś podchodzą coraz bliżej, skandując bez wytchnienia to słowo pozbawione sensu...
NIE!
Wyję długo i przeciągle. Wiatr paniki wpada do jaskini, zmiatając wszystkie szachy sprzed moich oczu. Otwieram wreszcie gwałtownym ruchem drzwi i wychodzę w pośpiechu. Mijam parking i biegnę aż do ulicy, gdzie nareszcie zatrzymuję się, ciężko dysząc.
Otumaniony stoję nieruchomo bardzo, bardzo długo i przyglądam się sennym domom po mojej lewej stronie, polom pokrytym cienką warstwą śniegu, ulicy rozciągającej się przede mną. Wszystko jest tak spokojne. Słyszę śpiew ptaków, dźwięk oddalającego się samochodu.
Ostrożnie, jakbym się obawiał, że z każdym krokiem mogę runąć w przepaść, zaczynam iść.
Nie jest zimno. W palcie jest mi w sam raz.
Chciałbym biec, ale czuję się do tego niezdolny. Idę teraz miarowym krokiem, patrząc w ekstazie na obłoczek pary, który wychodzi z moich ust. Przechodzę przed pierwszymi domami i przyglądam im się, jakby to były latające spodki. Instynktownie odwracam się i widzę dom państwa Beaulieu niecałe trzydzieści metrów ode mnie. Z tego miejsca ledwo go rozpoznaję. Wychodząc, nie zamknąłem drzwi i teraz wydaje mi się, że widzę przez nie smutne szachy, które patrzą, jak się coraz bardziej oddalam... Ciemne postacie w hełmach, z grzywami i w koronach... Ale głos umilkł. W jaskini panuje cisza.
Szybko znów spoglądam przed siebie. Nikogo nie ma na ulicy. Wszędzie panuje spokój, wszystko jest piękne. Niektóre domy już są przystrojone na Boże Narodzenie.
Gwiazdka... Wielki Boże!
Jakiś mężczyzna z małym chłopcem zdobią werandę światełkami. Mężczyzna kiwa uprzejmie głową na powitanie. Przyglądam mu się dłuższą chwilę, cały czas maszerując. Jak on może być taki spokojny?
Skrzyżowanie. Przede mną przejeżdżają samochody. Przez dwie minuty stoję nieruchomo i obserwuję, jak jadą.
Idę dobrą chwilę, aż docieram zupełnie przypadkiem do śródmieścia. Ani razu nie zdenerwowałem się, ani razu nie biegłem. Przyglądam się sklepom, barom, pieszym, którzy rzucają mi ulotne spojrzenia, samochodom, które jadą ze średnią prędkością... Mój spokój zdumiewa mnie, wręcz się go boję. Wreszcie siadam na ławce zbity z tropu.
Co ja właściwie czuję? Szczęście? Zdenerwowanie?
Nie wiem, nic nie czuję albo raczej czuję, że nic nie czuję.
Otrząsam się; pewnie jestem w stanie szoku. Trzeba postępować racjonalnie. Znaleźć kabinę telefoniczną i zadzwonić do rodziców. Ależ nie! Jest pilniejszy telefon. Trzeba kazać jak najszybciej zatrzymać rodzinę Beaulieu. Policja. To mój priorytet. Trzeba iść na posterunek policji. Kiedy się tam znajdę i opowiem moją historię, będę bezpieczny i wtedy zadzwonię do rodziców.
Dziś wieczór będę razem z nimi w Drummondville.
Ale wcale nie skaczę z radości na tę myśl. Właściwie nie robi ona na mnie najmniejszego wrażenia.
Jaskinia jest pusta.
Wstaję z ławki i zatrzymuję pierwszego z brzegu przechodnia. Pytam, gdzie się znajduje posterunek policji, a jednocześnie szalona myśl przelatuje mi przez głowę: ten pozaziemski stwór z pewnością nie rozumie mojego języka...
Co się ze mną dzieje, do cholery?
Mężczyzna odpowiada mi najczystszą francuszczyzną, że to całkiem blisko. Ruszam więc w drogę, powtarzając w myślach moje zeznanie. Gliniarzom z trudem przyjdzie uwierzyć, jak sądzę, że Yannick Bérubé, ten student, który zaginął dwa miesiące temu, to ja. Ale gdy to wreszcie pojmą, sprawy z pewnością nabiorą szybszego tempa...
Marzę o tym od tak dawna... Tylko dlaczego, dlaczego nie krzyczę z radości?
Zatrzymuję się przed schodami prowadzącymi na posterunek policji.
Nie wchodzę. Nie poruszam się wcale.
Nagle ich słyszę. Znajdują się teraz poza jaskinią. Hałas miasta wokół mnie uległ zmianie. Pisk opon przekształcił się w szaloną gonitwę. Kroki brzmią bardziej stanowczo, jak w wojsku. Anonimowe głosy stają się mocniejsze, bardziej zdecydowane, więc się odwracam. Budynki przemieniły się w fortyfikacje. Gońcy galopują po bulwarze i w ostatniej chwili unikają laufrów kpiących sobie z nich. Chodnikami miarowym krokiem maszerują setki pionków, prezentując broń i śpiewając piosenki wojskowe. Ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu. W zwolnionym tempie, jakby całe moje ciało było pokryte klejem, odwracam się i widzę czarnego króla. Stoi na pierwszych stopniach prowadzących na posterunek policji, jego ciemny płaszcz połyskuje rubinami, broda powiewa na wietrze, a korona rzuca oślepiające błyskawice odbitego zimowego światła. Długo przygląda mi się w milczeniu, a potem wypowiada to jedno słowo:
– Nie.
Następnie schodzi te kilka stopni i rusza chodnikiem, przecierając sobie drogę między pionkami, które kłaniają się i ustępują mu miejsca.
Muszę wspiąć się po tych wszystkich schodach. Muszę tam wejść i wszystko opowiedzieć. Natychmiast. Teraz.
Nadal się nie poruszam.
Zamykam mocno oczy. Odszedłem daleko, bardzo daleko, zbyt daleko... Muszę wrócić...
Otwieram oczy. Piesi, sklepy, samochody... Wszystko wróciło na miejsce.
Duszę się. Muszę iść, muszę odetchnąć.
Ledwie zdając sobie sprawę z tego, co robię, oddalam się od posterunku policji. Muszę się ruszyć, żeby w mojej głowie wszystko się poukładało i wróciło na miejsce. Idę, sadząc wielkie kroki i wpatrując się w ziemię. Popycham ludzi, którzy rzucają obelgi pod moim adresem, ale ja ich kompletnie ignoruję. Nie widzę nic poza mgłą, z której wyłaniają się niepokojące twarze... Wydaje mi się, że widzę jak Beaulieu puszcza do mnie oczko i zauważam kpiący uśmiech Michelle...
Wydaję jęk i próbuję przegonić te myśli. Wrócić na posterunek policji. Co też mi przyszło do głowy, żeby się stamtąd oddalić? Ale myśl natrętna i groteskowa nie chce mnie opuścić. Policjanci na posterunku przemienią się w czarne pionki, które z powrotem zaprowadzą mnie do zamku...
W głowie mam kompletny chaos, moje kroki stają się niepewne, niezręczne. Wpadam na ścianę, lecz idę dalej. Wpadam na słup, lecz idę dalej. Maszeruję coraz szybciej, mijając kolejne przecznice i zakręty, uciekając przed dźwiękami i hałasami, które mnie ścigają...
Płonę trawiony niezdrową gorączką, gorączką, która wzbudza energię nie do opanowania. Ta energia mnie zabije, jeśli jej nie uwolnię... Biegnę... jednak tylko chwilę. Zbyt długo szedłem, jestem wycieńczony. Opieram się o ścianę i wreszcie staję, ciężko dysząc. Mój oddech jest nierówny, a ciało pokrywa pot, choć temperatura na dworze coraz bardziej spada.
Po raz pierwszy, odkąd się oddaliłem od posterunku policji, rozglądam się wokół.
Nadal jestem w śródmieściu, zaczyna się ściemniać. Boże! Więc krążyłem dobre dwie, trzy godziny? A tymczasem, pomimo że czuję w nogach zmęczenie i ból, pomimo strasznej zadyszki, ta niesamowita energia cały czas we mnie narasta. Rozsadza mi kości i wypełnia ciało...
I w tej właśnie chwili zobaczyłem go na wprost, po drugiej stronie ulicy. Na pierwszy rzut oka mógłby się wydawać zwykłym, małym barem jak inne, gdyby nie ta wywieszka nad drzwiami:

Pod Królewskim Laufrem
Klub szachowy w Montcharles

4 komentarze:

  1. Wiesz, skojarzyło mi się z Alicją w Krainie Czarów, tylko w wersji dla dorosłych.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Alicya" - bo tak będzie brzmiał polski tytuł jest w przygotowaniu :)Coś jest na rzeczy ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Marzynia poprosiła mnie o specjalne pozdrowienia dla Ciebie i zapewnienie, że " ja się wrócę do życia,tylko musi minąć trochę czasu"

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja już jezdem prawie wrócona :-)

    OdpowiedzUsuń