środa, 19 stycznia 2011

Na Progu, fragm. 4

Na dworze owiewa mnie chłodne powietrze. Dobrze mi to robi. Delikatny deszcz orzeźwia moją twarz. Idę w stronę samochodu chwiejnym krokiem, zupełnie jakbym był pijany. Pijany szalonymi, sprzecznymi emocjami. Już mam otworzyć drzwi, ale raz jeszcze spoglądam na kościół.
Wygląda imponująco na tle czarnego nieba. Wcześniej wydawał mi się spokojny i malowniczy, teraz – przerażający i groźny. Mam wrażenie, że kryje ohydne tajemnice i gdybym otworzył jego drzwi, to potok krwi i trupów wylałby się aż do moich stóp.
Krzywiąc się, wsiadam do samochodu i ruszam. Jadę bardzo szybko i przez całą drogę usiłuję uspokoić umysł. Moje samopoczucie trochę się poprawia, ale nadal pozostaje we mnie dotkliwy lęk. Wyobrażam sobie ojca Lemaya siedzącego w salonie w tej samej pozycji, z głową pochyloną ku ziemi, pochłoniętego przez ciemności. I stojącą obok Gervaise, która nad nim czuwa... na wieczność...
Odrzucam tę myśl daleko od umęczonego umysłu.
W pokoju hotelowym myślę o tym, żeby zadzwonić do Jeanne, ale czuję się zbyt rozdygotany, zbyt zagubiony. Jeszcze nie wiem, co jej powiedzieć. Siadam na łóżku i chowam twarz w dłoniach.
Patrzę na ścianę przed sobą. W uszach mi brzęczy, jakby tysiące głosów próbowały wyjawić mi rzeczy nie do przyjęcia. Niemożliwe!
Zwolna brzęczenie się oddala i wyraźnie słyszę jeden głos, coraz czystszy. Głos Jeanne.
„Powiedziałeś, że jesteś gotów przyjąć dowolne wyjaśnienie, Paul, racjonalne lub nie”.
Potrząsam głową, burcząc pod nosem. Nawet jeśli zaakceptuję tę historię, to czy ona wszystko wyjaśnia?
Ojciec Lemay ma rację. Cała prawda pozostaje w cieniu.
A nawet gdybym był zdolny dotrzeć do tej prawdy, to czy potrafiłbym ją przyjąć? Czy ona jest w ogóle do przyjęcia?
Czuję, jak łzy napływają mi do oczu. Dlaczego trafiłem na Roya? Dlaczego? Czemu nie zawieźli go tamtej nocy do innego szpitala? Moje życie byłoby ponure i puste, ale spokojne! A teraz?
Teraz...
W poniedziałek Roy skończy czterdzieści lat. Tak jak Pivot skończył czterdzieści lat w chwili ostatniej odprawianej ceremonii.
Czy wrócę do szpitala w poniedziałek? A jeśli tam pójdę, czy to nie będzie oznaczało przyznania się do tego, że uwierzyłem, iż rzeczywiście coś się wydarzy?
Opadam do tyłu, a moja głowa ląduje na poduszce. Wpatruję się w sufit kompletnie zagubiony.

Przed sobą widzę dwoje drzwi. Te, które były uchylone, otwierają się jeszcze szerzej, czy tego chcę, czy nie.
Nie będę mógł dłużej tkwić na progu. Zresztą tego właśnie chciałem, przejść przez któreś drzwi. Wszystko jedno które.
Ale teraz nie jestem pewien, czy tak bardzo tego chcę. Po prostu nie wiem.

*

Wchodzę do kościoła. Wewnątrz panuje chaos. Wszędzie krew, krzyki i ludzie... Archambeault strzela do przechodzących przed nim dzieci... Boisvert biega z wyłupionymi oczami... Dwóch punków zarzyna się nawzajem w jakimś kącie. Kobieta wlecze trupy dwójki niemowląt, trzymając je za włosy... Spaleni, utopieni, zamordowani, samobójcy... Idę środkiem makabrycznego tłumu. Rozpoznaję stojącego przed ołtarzem ojca Pivota. Wysoki, łysy... Wygląda jak na zdjęciu, które widziałem w gazecie. Jego twarz jest posępna, a uśmiech zły. Unosi zakrwawione dziecko nad głowę i wrzeszczy do mnie:
- Zło nie umiera nigdy, doktorze! Nigdy! A jego moc jest niezwykła!
Dziecko w jego rękach zaczyna rosnąć, dojrzewać, staje się dorosłym Royem. Mimo pełnego cierpienia wycia konających ludzi, którzy mnie otaczają, wołam do niego:
- Kim jesteś? Kim się stałeś? Co się wydarzyło tej okropnej nocy? Powiedz mi wszystko!
Pivot patrzy na mnie płonącymi oczami. Nadal trzyma nad głową dorosłego Roya. Ja zaś krzyczę:
- Chcę prawdy!
- Prawdy? – ryczy ksiądz. – Nawet gdyby ci ją rzucić prosto w twarz i tak nie zdołałbyś jej pojąć!
W tym momencie ciska Roya w moją stronę. Słyszę przerażający wrzask pisarza. Jego oczy... jego oczy stają się coraz większe, ogromne... Coś pojawia się w zdrowym oku... Ten znajomy cień, który widywałem tyle razy, nie mogąc go zrozumieć, a który teraz chce mi się objawić w całej swej ohydzie... w całej...
Zło! Zło! Zło!


*

Budzę się z krzykiem. Naprawdę krzyczę w ciemnym, hotelowym pokoju.
Omal nie zobaczyłem! Omal nie zobaczyłem! Jeszcze jedna sekunda i zobaczyłbym! Zobaczyłbym!
„I nie zniósłbyś tego”, dodaje głos w mojej głowie.
Opadam na wilgotną pościel zlany potem. Wydaje mi się, że płaczę, nie do końca zdając sobie z tego sprawę.
Czy to prawda? Czy nie byłbym zdolny doznać objawienia?
Archambeault, Boisvert, Roy... i tylu innych...
Pivot nie tylko widział... on...
„Prawda? Nawet gdyby ci ją rzucić prosto w twarz i tak nie zdołałbyś jej pojąć!”.
To nie był sen. To było coś więcej. To było... to było...
Zakrywam ręką oczy i zaczynam jęczeć niczym dziecko zagubione w lesie z daleka od matki, od domu.
I po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna naprawdę się boję. Boję się nieprzytomnie.

4 komentarze:

  1. Jezusicku, Mażęta, ja się sama boję!

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj, z przyjemnością przeczytam cały cykl, ale nie tak jak teraz bym musiała, czyli w pośpiechu, wpadłam pozdrowić weekendowo! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Też muszę nadrobić zaległości :)

    OdpowiedzUsuń