środa, 28 września 2011

Burza mózgów - opowiadanie ze zbioru "Lek na lęk"

Do dupy. Takie było i ciągle jest moje życie. W liceum, a potem na pierwszych latach studiów łudziłem się jeszcze, że coś osiągnę, że kiedy przebrnę przez ślepą kiszkę daremności i zostanę profesjonalistą, będzie dobrze, spokojnie, normalnie...
Marzyła mi się własna agencja, ale dotąd nie starczyło mi pary, żeby skrzyknąć tych najbardziej obrotnych w firmie, odejść z Big Idea i założyć coś swojego. Zająłbym się promocją małych, świeżych biznesów, zleceniodawcy nie kręciliby nosami, a ja miałbym więcej czasu na wydawanie lekko zarobionej kasy. Oto piątkowe popołudnie, ba! wieczór prawie, a ja, zamiast rozkoszować się zasłużonym odpoczynkiem na łonie knajpy, zapierdalam przy kolejnym daremnym projekcie. Przecież nawet jeśli wygramy przetarg, klient zmieni wszystko w ostatniej chwili i z zajebistej kampanii viralowej zostaną dwa spoty i nikomu niepotrzebny fanpage.
- Wszyscy z kreatywnego zostają, nie ruszamy się stąd, dopóki nie będziemy mieli gotowej kampanii! – obwieścił Midas i choć była już siedemnasta, nie znalazł się nikt, kto ośmieliłby się zaprotestować.
Jasne, wiedzieliśmy, jak ważne było wygranie tego prze-targu, ale po całym dniu wałkowania tematu marzyliśmy, by oddać się twórczej pracy koncepcyjnej na przykład gdzieś na Kazimierzu…
Midasowi nigdzie się nie spieszy. Na miasto nie wychodzi, przynajmniej my z nim nie chodzimy, a w domu czeka na niego nadaktywna żona i niedorozwinięty syn, którego widok przypomina mu, że on sam też nie jest doskonały. Kto by się spieszył w takiej sytuacji?
Jedynie zadeklarowany masochista. Niestety, Midas nie jest maso, tylko sado. Jego motto brzmi: „przez cierpienie do bogactwa”. Nasze cierpienie, rzecz jasna.
W pomieszczeniu na wyrost określanym salą konferencyj-ną klimatyzacja schrzaniła się przed wiekami, lecz Midas nie pozwolił na otwarcie okna, by odgłosy ruchu ulicznego nie przeszkadzały nam w twórczych wysiłkach.
Anita, sekretarka, rozdała briefy, pożegnała się i z wyraźną ulgą opuściła tonący okręt.
Naprzeciwko mnie siedziała Zdechła, czyli Zosia Zdechlikiewicz – ubrana wiecznie na czarno czarownica, która przy byle okazji posyła mi spojrzenia wygłodniałej modliszki. Od kiedy rozstała się z facetem, wzmogły się jej kłopoty z cerą, a częstotliwość, z jaką trzepoce rzęsami, zwiększyła się co najmniej dziesięciokrotnie.
Zwykle na jej zaloty reaguję nieśmiałym uśmiechem, udając, że nie rozumiem, o co chodzi. Sprawdzony trick, ale boję się, że w tym przypadku nie wystarczy.
Po mojej prawicy zacumowała gruba Greta, a po lewicy Leni, który przydomek zawdzięcza fryzurze à la Lenny Kravitz. Dalej, na swym tronie, zasiadł sam Midas. Ot, i cała drużyna w komplecie. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że o tej porze, po t a k i m tygodniu bylibyśmy zdolni wyruszyć ku zdobyczom własnej wyobraźni. Cały tydzień szarpaliśmy się z prawnikami banku, którzy dziś rano gotową kampanię udupili wręcz koncertowo – nie, w takich momentach kończy się nawet moja kreatywność. Choćbyśmy mieli przegrać ten pieprzony przetarg.
Zosia przeprosiła na chwilę, tłumacząc, że idzie przypudrować nosek. Kilka minut później na powrót klapnęła na krześle. Jej oczy błyszczały niezdrowym blaskiem, źrenice miała lekko rozszerzone. Tak, Zdechła bez kreski nie ujedzie.
Po drodze do pracy minąłem billboard z napisem: „Czego brakuje aktywnym?” To, skądinąd ciekawe, pytanie pomagało mi teraz przebrnąć przez mordęgę sesji. Zamiast wymyślaniem kampanii kolejnego niepotrzebnego gówna, zająłem się kompletowaniem listy, zawężając obiekt badań do osób pracujących w branży reklamowej, a konkretnie do mojej skromnej osoby. Wyliczanka niepokojąco się wydłużała. Brakowało mi mianowicie: kasy, miłości, włosów, snu, instynktu samozachowawczego...
- Łysy, nie pierdol do siebie, nie m-mamy cz-czasu! – Midas zwykle jąka się wtedy, gdy wpada we wściekłość. Śmieszny buc. Jakby furią mógł zmusić kogokolwiek do myślenia.
- Midas, kurwa…
- Żaden Midas, kurwa, m-masz m-może jakieś pro... pro-pozycje? Tylko nie chcę słuchać, że tych c-cukierków n-nikt w tym kraju nie potrzebuje.
- Ależ potrzebuje – odparłem buńczucznie, tonem wskazującym na to, że wolałbym wcinać czopki niż ten szit. Zdechła zachichotała.
- N-no to s-słuchamy…
- Otóż... – chciał pajac błyskotliwych pomysłów, no to gramy – skoro klientowi zależy na sprzedaży cukierków o leczniczym działaniu, może potrzebna nam po prostu twarz marki? Odświeżymy brand, wzmocnimy przekaz. Co powiecie na Ewę Kopacz...?
- To ma być big idea?! – warknął Midas, a jego nalana twarz momentalnie przekształciła się w pysk buldoga.
Nie jąkał się już, ale nie wydawało mi się, żeby był mniej wkurzony.
- A może taki sloganik: – głupawa zawładnęła mną doszczętnie – cukierki Iks to niezły miks?
Midas parsknął lekceważąco. I gadaj tu z takim. Jak ktoś bez poczucia humoru przerobił w branży tyle lat?
Siedzieliśmy w konferencyjnej od tak dawna, że zupełnie straciłem rachubę czasu. Koszula lepiła mi się do pleców, na ścianach gromadziły się krople wody. Wydawałoby się, że w biurze padał deszcz, choć naturalnie rozumiałem, że to efekt skraplania się pary z naszych oddechów. W pomieszczeniu panowała tak nieziemska duchota, że byłem bliski omdlenia.
Midas najwyraźniej miał to gdzieś. Cokolwiek by się działo – zamierzał dotrzymać obietnicy więżenia nas do skutku. Trzeba więc było skoncentrować się na zadaniu. Głupawe miny, tępe spojrzenia i prostackie pomysły towarzyszy niedoli nie przekonały go, że lepiej będzie pozwolić nam upodlić się przez weekend, żebyśmy w poniedziałek wzięli się do pracy z jaśniejszymi, choćby i skacowanymi głowami.
Za cholerę nie mogłem się skupić. Mój nie do końca zniewolony umysł wbrew wszystkiemu wyrywał się na wolność.
Nie, panowie i panie, ja spierdalam.
- Przepraszam, muszę do toalety…
Midas ledwie zauważalnie kiwnął głową.
- Na jednej nodze! – burknął łaskawie.
Uff… Niewielkie wnętrze WC pozbawione przytłaczającej atmosfery sali konferencyjnej wydało mi się oazą na pustyni daremności.
- Masz ochotę na loda? – zaoferowała Zdechła, która jak cień pojawiła się za moimi plecami.
Lody dla ochłody? Czemu nie! Nadal było gorąco… Mimo że uśmiechnąłem się bezbarwnie, dając jej do zrozumienia, że traktuję tę propozycję jako żart, ona już manipulowała przy moim rozporku.
Zanim się zorientowałem, schowany za nim diabełek wy-skoczył na zewnątrz. Zosia złapała go czule, a po chwili otoczyła ustami.

*

Niebo ściemniało. Przez szybę panoramicznego okna od czasu do czasu przebijały się gniewne pomruki przywodzące na myśl wkurwionego niedźwiedzia. Na domiar złego burczało mi w brzuchu. Po bzykaniu zawsze robię się głodny.
Ciężkie chmury gromadziły się niby na jakimś przedwyborczym wiecu i kotłowały się w nerwowej ciszy, najwyraźniej przygotowując się do występu przez duże „W”. I nagle... Jebut! Nasze jedyne okno na świat, jakby popchnięte palcem niewidzialnego olbrzyma, wypadło z framugi – wprost na podłogę. Zaraz potem cały budynek zatrząsł się w posadach. Pomimo swej tuszy, Greta wystrzeliła ku drzwiom jak korek z szampana. W następnym momencie pozostali poderwali się ze swoich miejsc i pognali jej śladem. Niepotrzebnie, bo Big Idea mieści się na trzynastym piętrze. Trochę za daleko na piechotę do parteru, a na windy raczej nie można było liczyć.
Przez rumor zapadających się sufitów, podłóg, ścian, wśród klekotu pękających elementów nośnych przedarł się potężny, wszechogarniający jęk wiatru…
Zbierało się na porządną burzę.
Nie śpieszyłem się. Wiedziałem, że i tak nam się nie uda. Nigdy się nie udawało.
Gruba Greta dopadła do windy, z całej siły naciskając guzik przyzwania. Nagle ją trzepnęło. Dwieście dwadzieścia wolt to nie w kij dmuchał. Trzęsące się niczym galareta na świątecznym stole ciało telepało się po korytarzu, skutecznie blokując drogę bardziej mobilnym członkom teamu. Chociaż z drugiej strony, trzeba oddać naszej grubasce sprawiedliwość, że nikt nie byłby w stanie z taką finezją poruszać kończynami. Wolę spuścić na tę śmierć zasłonę milczenia, która zresztą w następnej chwili opadła razem z fragmentem sufitu, miażdżąc Grecie stopę wraz z podudziem. Może i bym się porzygał, jednak kolejne części metalowych spojeń stropu zmieniły zwłoki w rozbryzgującego się arbuza. A tego zawsze lubiłem.
Chcecie wiedzieć, co z resztą? Leni był narwany jak zwykle. Niektórzy liczą, że akurat im się przyfarci. Uważają, że jeśli wyskoczą z walącego się budynku, to spadną na coś miękkiego. Prawda jest taka, że po prostu zwiększają ilość gruzu, spod którego trzeba będzie ich odgrzebać. Zresztą, myślę, że ciała Leniego nie znajdą nigdy. Wyskakując przez rozbite okno, pobił na głowę Ikara z Małyszem razem wziętych. Życie nie jest zbyt zabawne. W kreskówce pewnie na dokładkę walnąłby go piorun, a on zdążyłby nam pomachać na pożegnanie albo chociaż krzyknął „Geronimo”. A Leni tylko wrzasnął, pędząc na spotkanie z chodnikiem. Niemal wbił się w beton. W mgnieniu oka przysypały go odłamki, pręty, cegły i skoczkowie z innych firm. A sądziłem, że jedynie my mamy pojebanego szefa, który trzyma nas po godzinach.
Skoro jesteśmy przy Midasie... Gnojek schował się pod dębowe biurko, które dość skutecznie, przynajmniej póki co, chroniło go przed opadającym gruzem. Gdy jednak runęła cała północna ściana, nawet on nie miał szans. Spod kupy tynku, betonu i strzaskanych mebli sterczała teraz jego dłoń z tym cholernym sygnetem, wielkim jak ogniwo od krowiego łańcucha. Dłoń, która drgała w parodii sportowego gestu poddania. Mate, skurwysynu...
Moja ostatnia kochanka została oświecona. Lampą. Niczym bezgłowe kurczę naszprycowana prochami przeszła kilka metrów, zanim z gracją osunęła się na ziemię. Jej usta stawały się coraz czerwieńsze, brak zębów bynajmniej nie odpędził ode mnie myśli o oralnych pieszczotach. Na razie, oczywiście.
Ja zginąłem jako pierwszy. Pieprzona szyba rozprysła się akurat wtedy, gdy miałem zabrać głos i swym geniuszem zachwycić Midasa. Odłamek wbił mi się w tętnicę. Pamiętam, że cholernie bolało. Nigdy nie przypuszczałem, że można wykrwawić się tak szybko i mało efektownie. Umarłem, zanim Greta wybiegła z sali konferencyjnej. W kilka minut nasz biurowiec przestał istnieć. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że gdy opadnie kurz po katastrofie, znów wejdziemy do biura, a Midas zacznie się jąkać. Od nowa będziemy cierpieć katusze, zastanawiając się, czemu utknęliśmy w tym popieprzonym miejscu, będziemy móżdżyć, jak by to było miło spokojnie odpocząć wśród robactwa, Midas będzie się pastwił nade mną, a Zosia na pocieszenie ukisi mi ogóra. Bez sensu. Kompletnie bez sensu.
Ktoś kiedyś śpiewał, że śmierć na zawsze rozdziela kochanków. Z kolei Miłosz z uporem maniaka utrzymywał, że śmierć nas nie dotyczy. Gdy jesteśmy, wtedy jej nie ma, gdy przychodzi – już nie istniejemy... W naszym przypadku jest jeszcze inaczej. Jak? Tak jak mówiłem. Do dupy.
Takie było i pozostaje moje życie.

Kazimierz Kyrcz Jr, Łukasz Radecki

11 komentarzy:

  1. Tekst bardzo udany, układy w agencji wypisz-wymaluj zaczerpnięte wprost z życia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam i na koniec zrodziła się myśl , że schematy się powtarzają i tylko zmieniają się imiona , nazwiska ludzi :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja sobie pomyślałam, że bywają w życiu (nieżyciu?) okoliczności, kiedy nawet to, co normalnie cieszy, cieszyć przestaje. Kurczę, wieczność ze Zdechłą Zochą w toalecie, to groza! :D Duchy mają przechlapane.

    OdpowiedzUsuń
  4. To za karę, bo za dużo nagrzeszyły za życia ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Kochani Przyjaciele!
    Pamiętam o Was i nie myślcie se, że jak nie pisze, to mie już nie. Jeszcze mi borelioza tak na mózg nie uderzyła, żebym zapomniała. Jak się odniedam, to wrócę.
    Całuski - Marzynia

    OdpowiedzUsuń
  6. marthamartha,albo normalnie Marta14 listopada 2011 02:07

    hm...mnie to chyba nikt nie pamięta...;(

    OdpowiedzUsuń
  7. Dla mnie strzał w dziesiątkę. Tak apetycznie jeszcze żadne opowiadanie nie zachęciło mnie do zakupienia książki!!! Wydaje się, że recenzje najnowszego zbioru Kyrcza nie są słowami rzucanymi na wiatr :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Miłosz, dzięki za dobre słowo! Dałeś mi świetny powód, by zacisnąć zębiska i starać się jeszcze bardziej :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja zamówiłem książkę i czekam... więc teraz będę musiał czekac jeszcze bardziej :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Hehe, mam nadzieję, że czekanie się opłaciło. Serdeczności!

    OdpowiedzUsuń