sobota, 7 sierpnia 2010

Czarna Woda (3)

MONTREAL

François Moreau wszedł do Delikatessen na rogu Mont-Royal i Saint-Denis. Przywitał się z szefem lokalu, Robertem, szpakowatym Włochem, który stał niewzruszony za kasą, po czym ruszył do „swojego” stolika, ostatniego po lewej, obok okna. Rzucił rudobrązową skórzaną kurtkę na ławkę obitą pomarańczowym winylem i usiadł.
Późnym wieczorem w ten piątek pod koniec sierpnia, w restauracji siedziało zaledwie dziesięciu klientów. Największy ruch zaczynał się około trzeciej trzydzieści, zaraz po zamknięciu barów. François przychodził do Delikatessen prawie każdego wieczoru. Zapach podawanych tu frytek z sosem był mu tak samo znajomy jak zapach mini pizzy, którą odgrzewał u siebie w domu.
Zapalił papierosa w chwili gdy Anna, która wyszła z kuchni trzymając jeden talerz w ręku z drugim ustawionym w doskonałej równowadze na przedramieniu, mrugnęła do niego okiem. Ulubiona kelnerka François, niegdyś ruda, od lata miała włosy w kolorze złotego blondu. Krążąc w swoim nieśmiertelnym, zbyt dopasowanym stroju, rozstawiła talerze i zniknęła za wahadłowymi drzwiami do kuchni. Minutę później przyniosła czarną kawę swojemu wiernemu klientowi.
- Wszystko w porządku, mój śliczny François?
- Jak zwykle, moja Złota.
Anna usiadła naprzeciwko François. Była najstarszą z kelnerek i czasem mogła sobie pozwolić na krótką pauzę bez docinków Roberto. Miała czterdzieści dwa lata i choć nigdy nie żywiła złudnych nadziei, zawsze czuła lekkie podniecenie, kiedy jej spojrzenie krzyżowało się z pięknymi, ciemnoniebieskimi oczami François. Jego ciemne, niesforne włosy i twarz prawie nigdy nie ogolona na gładko nadawały mu wygląd łobuziaka. Jednak przychodził do Delikatessen już od tak dawna, że nie zdołałby wyglądem zmylić Anny. François był porządnym gościem.
- Widziałeś ostatnio jakieś filmy? – spytała wiedząc o jego pasji do kina.
- Widziałem sporo, ale żaden nie był tak ekscytujący jak filmy wytwórni FantAsia.
François spędził część lata w kinie Imperial, gdzie odbywał się festiwal filmów fantastycznych.
- A ja w tym tygodniu widziałam film, który bardzo mi się nie podobał – powiedziała Anna. – Przyszedł brat, żeby wspólnie spędzić wieczór i wypożyczył film dla wariatów! „Mad Max. Pod kopułą gromu”.
François się roześmiał.
- W życiu nie widziałam nic równie absurdalnego – ciągnęła Anna. – Wiesz co było najgorsze w tym wszystkim? Że mój brat po raz trzeci oglądał ten stary film!
- Hm, nawet Mel Gibson ci się nie podobał?
- Całe szczęście, że tam był, bo ta cała reszta... Szczerze mówiąc... Wiesz kogo mi przypominali ci wielcy faceci ogoleni na łyso i przebrani za coś w rodzaju pustynnych gwiazd rocka?
- Bo ja wiem? Chyba nie.
- Tego gościa, który przychodził napić się z tobą herbaty zeszłej jesieni.
Jan Béluterre, który wyglądał na wojownika przyszłości w długim płaszczu i w butach na grubej podeszwie nie mógł przejść niezauważony.
- Nie wiesz, co się z nim dzieje? – ciągnęła Anna.
Po raz pierwszy François spotkał Jana Béluterre’a niecały rok wcześniej. Dziwny mężczyzna usiadł naprzeciwko niego w tym samym miejscu, w którym siedziała teraz Złota. I zaczęli ze sobą rozmawiać. Stopniowo ich rozmowy przekształciły się w swego rodzaju zażyłość, która niestety zakończyła się trzy tygodnie później, dziewiętnastego października. Tamtego dnia, samochodem swojego najlepszego przyjaciela Stefana, François wywiózł Béluterre’a i jego towarzyszkę, Turę Sherman alias Szkarłatnego Anioła, daleko od Montrealu. Półtora miesiąca później, dokładnie czwartego grudnia, dostał krótki list:

Drogi François,
U nas wszystko w porządku. Mam nadzieję, że u ciebie też jest okej. Jeszcze raz dziękuję za to, co zrobiłeś dla Tury i dla mnie. Życzę ci, byś spotkał fascynującą kobietę.
Nie zapomnę cię.
Jan

Od tamtej pory nic.
- Nie – odparł François. – Właściwie nic o nim nie wiem. Był w Montrealu tylko przejazdem. Ale wygląda na to, że Hugh Grant i Julia Roberts też zajrzeli do Montrealu – dodał patrząc na parę, która właśnie weszła.
Anna odwróciła się szybkim ruchem. Nowoprzybyłymi gośćmi było dwóch solidnie zbudowanych mężczyzn. Spojrzała na François z uśmiechem.
- Żartowniś. Przynieść ci frytki z sosem?
- Bądź tak miła.
Kelnerka wstała. Czas wrócić do obowiązków. Odeszła kręcąc biodrami nieco zbyt ostentacyjnie.
Z uśmiechem w kąciku ust François zgasił papierosa w czystej popielniczce. Obserwował niedopałek zastanawiając się, dlaczego zawsze odkłada do jutra zerwanie z nałogiem. Zniechęcony własnym brakiem silnej woli odsunął od siebie paczkę niebieskich gauloise’ów i usiadł bokiem podciągając jedną nogę pod siebie. Postawił na udzie filiżankę z kawą i przyglądał się ludziom na zewnątrz. Patrzył właściwie nie ich widząc. Myślał o czymś innym.
Całymi tygodniami, które nastąpiły po wyjeździe Jana Béluterre’a i Tury Sherman, François sądził, że odnalazł cel swojego istnienia: odkrycie, kim był zadziwiający Béluterre. Na koniec jednak się poddał. Poznanie prawdziwej tożsamości Jana nie miało najmniejszego znaczenia, skoro jego samego już tu nie było! A w chwili obecnej, on i jego towarzyszka mogli się znajdować w dowolnym miejscu na świecie. Nawet jeśli François czasem o tym myślał, to i tak wiedział, że nie będzie próbował ich odnaleźć, przynajmniej nie bez solidnej przyczyny. Pomimo sympatii, jaką Béluterre żywił do niego, François zgadywał, że jest mało prawdopodobne, by starał się go znowu spotkać.
Bez Jana życie François znów się stało monotonne. Banalne. Stefan Brazeau był niestety tak bardzo przewidywalny. Żyli jak bracia. Przyjaciele z dzieciństwa, razem chodzili do szkoły podstawowej i średniej. Potem ich drogi nieco się rozeszły. Stefan zaczął studiować komunikację i skończył szkołę z ogromną łatwością. Trzy lata później miał w garści dyplom uniwersytetu. Życie François nie było równie proste. Pasjonat kina, miał zamiar studiować tę dziedzinę, gdy zachwiał się jego rodzinny wszechświat. To było w 1990. Miał wtedy dziewiętnaście lat, a Karolina, jego siostra, była ledwie siedmiolatką, kiedy rodzice się rozeszli. W życiu Heleny, ich matki, pojawił się inny mężczyzna. Ponieważ nigdy nie była szczególnie wylewna ani czuła, nie zwróciła się o opiekę nad dziećmi. Nie chciała ich w swoim nowym życiu. Tak czy inaczej François by się nie zgodził, żeby on i jego siostra mieszkali z niby ojcem. Zbyt wielu kolegów z jego klasy żyło w rozbitych rodzinach, by on sam nie zdawał sobie sprawy ze skutków takiego nieszczęścia. Był już całkiem dorosły i mógł się jeszcze jakoś z tym pogodzić, ale nie było mowy o tym, żeby Karolina miała jeździć z jednego miejsca w drugie, od jednego weekendu do następnego, nie czując się nigdzie we własnym domu. Tak więc, podczas gdy Stefan pracował nad karierą, François zajmował się siostrą i wspierał – raczej w sposób praktyczny niż emocjonalny – ojca, który przez dwa lata po rozwodzie był kompletnie rozbity. Tylko praca w policji nie pozwoliła mu popaść nieodwołalnie w depresję.
Minęło osiem lat, odkąd Helena zniknęła z portretu rodzinnego i jeśli Jacques się z kimś spotykał, to nic nie mówił dzieciom. Karolina i François uważali, że ojcu przydałaby się obecność kobiety, lecz nie mieli odwagi rozmawiać z nim na ten delikatny temat. Ciągle żywili nadzieję, że pewnego dnia przedstawi im swoją wybrankę.
Karolina miała teraz piętnaście lat i darzyła brata bezgranicznym uczuciem. On ją wychował, on się nią opiekował, on odbierał ją ze szkoły aż do dwunastego roku życia. On słuchał jej śmiechu albo płaczu, jemu mogła zadać wszystkie pytania na temat życia, prosić o radę i do niego mogła dzwonić, wieczorem, żeby ją odebrał od koleżanki, jeśli bała się wracać do domu sama.
François nie podjął studiów po szkole średniej. Nigdy też naprawdę nie pracował. Latem zarabiał trochę kieszonkowego pomagając w przeprowadzkach albo pracach ogrodniczych. Resztę roku jakoś sobie radził dzięki drobnym remontom, naprawom i malowaniu mieszkań. No i rzecz jasna dostawał pieniądze od ojca. Jacques Moreau nigdy nie wypominał synowi, że ten nie pracuje. Jednak François uznał, że sytuacja staje się trudna. Miał dwadzieścia pięć lat, był bez pracy, nie miał dziewczyny i nie miał celu.
Opróżnił filiżankę kawy i odwrócił się; zobaczył Stefana, który żwawym krokiem zdążał w jego stronę ubrany w zielone polo, luźne, beżowe spodnie i sportowe buty z całą pewnością bielsze od jego butów.
Przyjaciele byli w tym samym wieku, tego samego wzrostu, ale na tym podobieństwa się kończyły. Pełne policzki Stefana zdradzały skłonność do tycia. Jego wielkie, orzechowe oczy otwierały się na świat szczerze, a w spojrzeniu nie było złośliwości. Zupełnie różny od introwertycznego i niespokojnego François, który nigdy nie wydawał się zadowolony z życia.
Stefan usiadł na ławce naprzeciwko przyjaciela. Ten zaś uniósł pustą filiżankę i dał znak Annie, by przyniosła dwie kawy.
- Telecomnica organizuje wieczór integracyjny. Mam dla ciebie zaproszenie.
Od trzech lat Brazeau pracował w grupie telekomunikacyjnej noszącej nazwę Telecomnica.
- A co ja tam niby będę robił?
- Bawił się?
François nie potrafił zmylić Anny, a ze zmyleniem przyjaciela szło mu jeszcze gorzej. Nie było sensu próbować go przekonać, że bawi go łażenie po barach, upijanie się i flirty z kobietami, które były mu w głębi duszy obojętne.
Anna przyniosła frytki i kawę.
- Chcesz coś? – zapytała Stefana, który był stałym klientem w każdy piątek wieczór.
- Nie, dziękuję.
Puściła oko do swojego faworyta i odwróciła się na pięcie.
- Co to właściwie za impreza? – spytał François.
- Nazywa się „Plumisteria” i wygląda na to, że będzie nieźle odjechana.
Rzucając nerwowe spojrzenia na paczkę gauloise’ów roztargniony François słuchał przyjaciela, który opisywał mu „imprezkę”. Wszystko niby zapowiadało się obiecująco, ale czy było warte tyle co spotkania z Janem Béluterre? O tym jednak Stefan nie mógł wiedzieć. Nigdy nie spotkał Béluterre’a, a François nigdy mu o nim nie mówił.
- No to jak? Przyjdziesz?
- Tak, tak. Przyjdę na tę twoją „Plumisterię”.

*

Aleksander Trottier zamknął ostatni numer „Rencontres-chocs”. W świetle kilku czarnych świec przeczytał właśnie czwarty artykuł na temat brytyjskiego ruchu Crazy for Corpes.
Alex dobrze znał londyńskich CFC. Od wielu tygodni prowadził korespondencję mailową z ich przywódcą o przydomku Sam Rozpruwacz. Chciał przystąpić do klanu, ale mimo dobrych intencji i nienagannej angielszczyzny (matka była angielskojęzyczna), nie posiadał najważniejszego elementu, który by mu pozwolił zostać jednym z CFC. Jeszcze go nie posiadał.
Spojrzał na stertę czarnych ubrań leżących na krześle i zastanawiał się, co założyć. Już dawno powinien był wrzucić wszystko do pralki, ale wybierze coś jeszcze na ten wieczór. Wyjął ze sterty obcisłe jeansy i przejrzysty sweter. Rzucił je na łóżko, a potem włożył do czytnika CD w swoim komputerze płytę Mask zespołu Bauhauss. Odkręcił dźwięk do oporu. Jakiś czas wcześniej, gdy rodzice zauważyli, że znosi wszystkie swoje rzeczy – z wyjątkiem mebli z pokoju – z drugiego piętra do piwnicy, miał usprawiedliwienie:
- Wrzeszczycie, kiedy muzyka gra za głośno. Z piwnicy nie będziecie jej słyszeć!
Alex objął w posiadanie pokój gościnny (czy ktoś tu kiedykolwiek spał?). Jeśli zaś chodzi o inne powody, dla których wolał mieć pokój w piwnicy, to nie wyjawił ich rodzicom, nie zrozumieliby go. Nawet by nie słuchali.
Założył jeansy i sweter, po czym wszedł do łazienki przyległej do nowego pokoju. Stojąc przy zlewie przyglądał się sobie w lustrze, rozzłoszczony trzema pryszczami, które przetrwały przemywanie płynem gwarantującym zniknięcie wszystkich krostek. Na szczęście, kiedy jego twarz pokryje podkład w kolorze „kostnego proszku” nie będzie ich widać. Prawie nie będzie ich widać.
- Alex? – zawołał nosowy, kobiecy głos.
Matka. Czego też mogła chcieć?
Wyszedł z łazienki i otworzył drzwi do pokoju na tyle szeroko, na ile pozwalał założony łańcuch.
- Co robisz w ciemnościach? – spytała po angielsku.
Nie chciało mu się przypominać jej po raz kolejny, że woli światło świec niż żarówek. Tak czy inaczej matka nie oczekiwała odpowiedzi na swoje pytanie, bo natychmiast podjęła:
- Wyjeżdżam na weekend. Twój ojciec powinien niedługo wrócić. Dasz sobie radę?
Pani Trottier nie doczekała się żadnej reakcji syna. Widziała zresztą tylko połowę jego twarzy w uchylonych drzwiach.
- Odpowiedz, kiedy do ciebie mówię, Alex! – zdenerwowała się. – Staję na głowie, więc może i ty mógłbyś się trochę postarać? Już od dwóch tygodni proszę, żebyś zdjął ten łańcuch z drzwi!
Alex zamontował łańcuch w dniu swoich osiemnastych urodzin.
- Nie czekaj aż powiem o tym ojcu – ciągnęła nieświadoma jak bardzo żałosna jest to groźba. – Muszę już iść, czekają na mnie. Bądź grzeczny!
Pani Trottier weszła po schodach tak szybko, jak pozwalały jej na to krótkie nogi. Spieszyło się jej nie tyle, żeby zdążyć na czas, ile żeby uciec przed tym nienormalnym synem.
Rodzice Alexa właściwie nie mieszkali w imponującym domu naprzeciwko parku LaFontaine. Raczej przebiegali przezeń w galopie, żeby zabrać jakieś ubrania albo dokumenty, przejrzeć pocztę i zapłacić rachunki, włożyć zakupy do lodówki i zostawić w szufladzie w bufecie pieniądze dla syna. No i przespać się, jeśli nie przebywali akurat poza Montrealem w związku z interesami. Alex nie znał przyjemności rodzinnego posiłku, a w tych rzadkich przypadkach, kiedy to miało miejsce, jego rodzice kłócili się i na koniec każde z nich szło w swoją stronę pozostawiając go samotnego w jadalni. Zupełnie jakby nie istniał. Aleksander wracał wówczas do swojego pokoju, do tajemnego świata, do którego nikt nie miał dostępu. Słuchał muzyki i surfował po necie w poszukiwaniu czegoś, co pozwoli mu zostać jednym z CFC.
Gdy już pokrył twarz kostnym proszkiem i zaczesał na żel czarne włosy – były trochę zbyt długie, by się chciały same trzymać – Alex sprawdził godzinę na zegarze wieży stereo: dwudziesta trzecia trzydzieści. Dotrze na imprezę do Ezry, najnowszego baru gotyckiego mieszczącego się przy Avenue du Parc, nieco po północy. Doskonała pora. Parkiet będzie już zapełniony i łatwo będzie się przemknąć między tańczącymi pozostając niezauważonym. Wróci późno, ale przecież matki nie będzie, a jeśli ojciec zdąży wrócić, to Alex wejdzie do swojego pokoju przez okno i nikt niczego nie zauważy.
Poszperał w kieszeniach długiego płaszcza z czarnej skóry. Znalazł tam pięć banknotów dwudziestodolarowych. Nie mogąc dać mu tego, czego rzeczywiście potrzebował, rodzice czuwali, by mu nigdy nie zabrakło pieniędzy.

*

Głośniki w klubie Obuty Android trzeszczały z powodu rekordowej ilości decybeli. W tym nielegalnym barze o futurystycznym wystroju tancerki nosiły niesamowite botki prześcigając się w ekstrawagancji. Tańczyły na specjalnym parkiecie zgodnie z dziwacznym rytmem muzyki, której nie można było usłyszeć nigdzie indziej. Monochromatyczne i punktowe światło, fioletowe, zielone, a najczęściej czerwone nurkowało w tłumie pośród innych, jaskrawych świateł.
W opiętym kombinezonie z winylu, który wyglądał jak folia aluminiowa, Mercury Chesterfield poruszała się niczym android nękany mechanicznymi spazmami. Jej ciężkie botki na czerwonych platformach z naklejonymi drobnymi klockami lego w tym samym kolorze pozwalały poruszać wyłącznie tułowiem. Na głowie miała perukę i spod długich, białych dredów, jej oczy o fioletowych tęczówkach połyskiwały srebrnymi cieniami. Na ustach lśnił czarny błyszczyk. Wokół niej kobiety ubrane i umalowane równie starannie poruszały w tańcu górną częścią ciała gładząc się wzajemnie po twarzach, ramionach lub talii gestami pełnymi gracji. Lalki-roboty wykonywały na parkiecie dziwny balet.
Po kawałku bardziej szalonym niż poprzednie, Mercury przeszła wolno na skraj parkietu, gdzie tancerki spragnione chwili wytchnienia mogły przysiąść na ławeczkach, których kolor zmieniał się z zielonego na czerwony pod wpływem dotyku. Mercury usiadła i zdjęła botki, a następnie wsunęła je do szuflady pod ławką. Rzuciła okiem na kontuar, gdzie zostawiła butelkę wody i stwierdziła, że butelka zniknęła. Kodeks honorowy nakazywał, by nikt nie kradł butów. Co do reszty było jak wszędzie. Żadnej gwarancji.
Niższa o piętnaście centymetrów Mercury chodziła w samych rajstopach. Buty wolno było nosić wyłącznie na parkiecie do tańca. Ruszyła do toalety, żeby się nieco odświeżyć, gdy nagle muzyka umilkła. Białe światło zapłonęło ostrym blaskiem. Zewsząd rozległy się protesty. W Obutym Androidzie pojawiła się policja.
Nie tracąc ani sekundy, lekka i szybka, a także przekonana, że tylne wyjście było już strzeżone, Mercury ruszyła błyskawicznie tam, dokąd zmierzała pierwotnie. Znalazłszy się w łazience, weszła do kabiny na samym końcu, jedynej, w której znajdowało się okno wychodzące na przeciwną stronę niż wyjście bezpieczeństwa. Prawdopodobieństwo, że policja obstawi również tę stronę było nikłe. Kto wpadłby na pomysł ucieczki skacząc z czwartego piętra?
Mercury Chesterfield wspięła się zręcznie na rezerwuar. Już miała wyjść przez okno przymykane na łańcuch, kiedy drzwi do toalety otworzyły się z kukiem. Policjantka dopadła do niej w kilku susach. Mercury się odwróciła.
- Naprawdę myślisz, że tędy wyjdziesz, moja śliczna?
Zanim jednak przedstawicielka władzy zdołała dodać cokolwiek, zanim nawet zdołała wykonać choćby jeden gest, Mercury popchnęła okno, podciągnęła się na jego skraj i wyskoczyła pozostawiając tamtą skamieniałą niczym posąg.

2 komentarze:

  1. A ja sobie poczytuję :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kiedyś przeżywałem fascynację taką ciemną stroną ale mi przeszło, choć nie do końca bo serce nadal mam czarne:)Jak było z lądowaniem?

    OdpowiedzUsuń