poniedziałek, 25 października 2010

Alicya (fragm.1)

ALICYA
czyli
„życie jest gdzie indziej” oraz inne niepokojące prawdy

Nasza opowieść rozpoczyna się, jak przystało na taką opowieść, od wyjściowej pozornej równowagi. Jest maj, świeci słońce i zapowiada się wspaniały dzień. Jeśli się jednak przyjrzymy sprawom z bliska, zauważymy, że nasza bohaterka, Alicja, już podjęła decyzję, która naruszyła tę równowagą i doprowadzi do wielkich zmian w jej życiu. O jaką decyzję chodzi? Podejdź, drogi czytelniku, podejdź bliżej! Alicja jest tu, w tym samochodzie. Jedźmy jej śladem na spotkanie przygody!

Przejeżdżam przez most.
Zabawne uczucie. Nie sam przejazd przez most Jacques-Cartier jako taki, przejeżdżałam przecież tędy setki razy, ale świadomość, że jadę na drugą stronę i już nie wrócę. Przynajmniej nieprędko. Rzeka Świętego Wawrzyńca, metalowe belki całkiem pordzewiałe, wieża Radia Kanada, wielki emblemat piwa Molson, wieżowce w centrum miasta... Nigdy się im nie przyglądałam z taką uwagą.
- Gdzie mam się zatrzymać, moja panno?
- Byle gdzie.
Po raz pierwszy również jechałam autostopem. Gdyby rodzice wiedzieli, nie byliby zadowoleni. Zresztą i tak nie są zadowoleni. Obwieściłam im wreszcie wielką nowinę. Decyzję podjęłam już dwa tygodnie temu, ale czekałam do końca szkoły. A przede wszystkim czekałam do dziś, dwudziestego piątego maja, dnia moich urodzin. Dziś kończę osiemnaście lat. Uważam, że to interesujące z punktu widzenia symboliki. W dodatku jest rok 2000. Skończyć osiemnaście lat w roku 2000 to nie przypadek. To znak. Dowód, że podjęłam właściwą decyzję.
Gdy zapytali mnie, do jakiej restauracji chcę iść świętować urodziny, odpaliłam bombę. Tato, mamo nie wracam do college’u w sierpniu. A w ogóle mam zamiar wyjechać do Montrealu.
Nie uwierzyli. Myśleli, że się wygłupiam. Ha, ha, Alicja jak zwykle żartuje. Ale nie śmieli się długo. W końcu zrozumieli, że to wcale nie są wygłupy.
Wtedy zaczęły się krzyki. Nie moje tylko ich. Można się było tego spodziewać. Zachowałam spokój prawie przez cały czas, nawet próbowałam im coś wyjaśnić. Podkreślam „próbowałam”, bo jeśli mam być całkiem szczera, dla mnie samej decyzja nie była całkiem jasna. Powiedziałam im, że od jakiegoś czasu zadaję sobie mnóstwo pytań i że długo nad tym rozmyślałam. Z pewnością zauważyli, prawda? Powiedziałam, że ich kocham, że kocham moich przyjaciół i że nie było mi źle w życiu, które wiodłam tutaj, ale...
- Ale co? – zagrzmiał ojciec. – Jaki masz z tym problem?
Tata udawał złego i surowego, chciał mnie przestraszyć, ale doskonale widziałam, że był zbity z tropu. Zachowałam spokój. Powiedziałam, że muszę poznać coś innego, bo są przecież inne rzeczy. Wiem o tym. Istnieją inne sposoby życia, inne podejścia do niego. Chcę doświadczyć, jak jest gdzie indziej, poznać własne możliwości aż do końca. Dowiedzieć się, co jest tam na zewnątrz, poza moją rodziną, przyjaciółmi i szkołą, a przede wszystkim poza konwencjami, regułami, poza konformizmem. W czym to życie jest lepsze niż inne? W czym ta linia prosta, którą staramy się podążać, jest słuszniejsza lub ciekawsza niż linia kręta? W tym momencie zobaczyłam, że nie bardzo za mną nadążają i nie wszystko rozumieją... Zeszłam więc na ziemię i zmieniłam temat;
- Może wcale mi się to nie spodoba, może osiądę tutaj. Ale muszę przynajmniej zobaczyć, spróbować, muszę doświadczyć, w przeciwnym razie przez resztę życia nie będę widziała. A na to nie mogę się zgodzić. Znacie mnie przecież dobrze, jestem zbyt ciekawa, zbyt zachłanna. Po prostu chcę spróbować i tyle.
Przyszła kolej na matkę. Jej atutem nie jest złość, ale rozczarowanie, rozżalenie, kiwanie głową, opadanie na krzesło, chowanie twarzy w dłoniach i cały ten cyrk. I w jej przypadku gra była uczciwa. Czułam to.
- Nie poznaję cię, Alicjo. Co ci się stało? Chcesz porzucić naukę?
Sprostowałam: nie porzucam, tylko robię przerwę, spróbować czegoś innego. Może znów wrócę do szkoły, zobaczymy. To wcale nie pocieszyło mojej mamy. Ale za co będziesz żyła w Montrealu, Alicjo? Nie martw się, mamo, znajdę sobie pracę. Ale dlaczego, Alicjo, dlaczego chcesz popełnić takie szaleństwo? Czego właściwie szukasz? Nie wiem, mamo, nie wiem, ale chcę poszukać. Chcę spróbować. Koniec, kropka. A jeśli się pomyliłam, to przecież wrócę. I tyle!
W oczach mojej matki pojawiły się łzy. Ojciec gotował się coraz bardziej. Krążył bez słowa jak lew w klatce. Było mi naprawdę przykro, że wpędziłam ich w taki stan, że ich tak zawiodłam. Nigdy by im nie przyszło do głowy, że podejmę taką decyzję. Po prostu mnie nie poznają, ale może zawsze widzieli tylko to, co było widoczne na powierzchni. Gdyby wiedzieli, co już zrobiłam do tej pory. Rzeczy, o których nie mieli pojęcia.
Znów zadudnił niski głos taty. Tylko kilka słów.
- Nie ma mowy!
Słowa absurdalne, groteskowe. Słowa zgodne z zasadami, a ja, mała grzeczna dziewczynka, przecież zawsze, przynamniej z pozoru, przestrzegałam tych zasad. Ale teraz się skończyło. Mam osiemnaście lat tato. Teraz nie możesz mi niczego zabronić. Jestem dorosła i robię, co chcę. Nie miałam zamiaru prosić was i pozwolenie. Chciałam was tylko uprzedzić, to wszystko. Daję sobie dwa tygodnie na znalezienie mieszkania i pracy w Montrealu, a potem wyjeżdżam, jeśli z waszym błogosławieństwem, będzie cudownie, ale to nie jest konieczne.
- Posłuchaj moja panno. Jadę na ulicę Rachel, a potem Saint-Denis aż do Jean Talon... jedziesz ze mną do końca czy chcesz wysiąść wcześniej?
Krótka chwila namysłu.
- Wysiądę... wysiądę na Saint-Denis.
Co za różnica, skoro i tak nie mam pojęcia, dokąd idę. Bo ostatecznie wyjechałam znacznie wcześniej niż planowałam, na tym właśnie polega problem. Możesz sobie planować różne rzeczy, ale nigdy nie wychodzi tak, jak sobie człowiek wymyśli. Przewidziałam, że rodzice będą smutni i że mnie nie zrozumieją, ale nigdy nie przypuszczałam, że mój ojciec posunie się aż do tego:
- Posłuchaj mnie, Alicjo, słuchaj mnie uważnie! Jeśli natychmiast nie zaniechasz tego szaleństwa, to wyjedziesz nie za dwa tygodnie ale w tej chwili!
To mną wstrząsnęło. A przecież tata zna mnie dość dobrze, żeby wiedzieć, że nie grozi się dziewczynie tak dumnej jak ja! Tak? Świetnie! Mój spokój i smutek ulotniły się w mgnieniu oka. Bez zastanowienia coś wrzasnęłam i poszłam spakować walizkę. Naprawdę małą. A potem było całkiem beznadziejnie. Ojciec mi groził, matka płakała i błagała, żebym się zastanowiła, a ja się czułam wyklęta, obrażona, zraniona, pakowałam walizkę wykrzykując coś w rodzaju: „Wiedziałam, że nie zrozumiecie, ale nie przypuszczałam, że będziecie mi grozić!”, albo „To, co mi powiedziałeś, tato, dowodzi, że słusznie chcę stąd wyjechać!” i inne wielkie słowa godne najbardziej beznadziejnego melodramatu.
Na progu matka błagała mnie po raz ostatni. Ucałowałam ją. Na ojca popatrzyłam i pomimo żalu, który czułam powiedziałam całkiem spokojnym ale i chłodnym tonem:
- Jeśli się pomyliłam, wrócę!
- Jeśli wyjedziesz, nie masz po co wracać!
Co za cholerny atak dumy. To oczywiste, że nie miałam wyboru! Wiem, że nie myślał, co robi, że to była desperacka próba, by mnie zatrzymać, ale też najgorsza rzecz, jaką mógł mi powiedzieć. Wyszłam już bez jednego słowa. Całkiem nieświadomie ojciec dał mi najlepszy powód, żeby odjeść.
No i tak. A wszystko to zdarzyło się niecałe trzy kwadranse temu. Przez całą drogę byłam nabuzowana. Nabuzowana, kiedy zatrzymywałam samochody, nabuzowana, kiedy gość mnie zabrał, nabuzowana, kiedy jechaliśmy bulwarem Taschereau. Zaczęłam się powoli uspokajać dopiero ma moście Jacques-Cartier. Teraz na ulicy Saint-Denis odzyskałam wreszcie panowanie nad sobą. Uświadomiłam sobie, co się wydarzyło i nie mogłam w to uwierzyć.
- Tu będzie dobrze?
- Doskonale.
Wysiadłam trzymając moją małą walizkę i podziękowałam mu.
Rozejrzałam się wkoło. Oto jestem w Montrealu. Na dobre. Nikt o tym nie wie, poza moimi rodzicami, wyjechałam w takim pośpiechu, że nie zdołałam nikogo uprzedzić, ani Melanie ani Juliena, nikogo. Pomyśleć, że dziś wieczór Julien zorganizował u siebie imprezę z okazji moich urodzin! No to się zdziwią.
Będę musiała zadzwonić do Juliena i powiedzieć mu, co się stało. Albo do Melanie. Ale nie chce mi się dzwonić, tłumaczyć, usprawiedliwiać... Nie czuję się teraz na siłach. Zadzwonię później, jak już osiądę, jak sobie znajdę miejsce.
Jest czwarta po południu, a ja stoję w samym środku Montrealu bez mieszkania, bez pracy.
Poczułam lęk, taki prawdziwy.
Lęk był tak silny, że wdarła mi się do głowy podstępna myśl: natychmiast wrócić do domu. W końcu nie byłam w Brossard aż tak nieszczęśliwa. Kilka rzeczy mnie może ograniczało, ale nieszczęśliwa nie byłam. Miałam przed sobą piękną przyszłość, miałam...
Zmusiłam tę część siebie, żeby natychmiast zamilkła. Hej, przecież chciałaś przyjechać do Montrealu. Jesteś tu niecałe pięć minut i już chcesz wracać do taty i mamy?
Pomyślałam wtedy o panu Laurent Lévy, moim profesorze filozofii. Dlaczego właśnie myśl o nim przyszła mi do głowy? Widzę go z tym uśmieszkiem pełnym wyższości i znudzoną miną, która oznacza: znowu coś ci się poplątało, Alicjo. Ale z wiekiem zrozumiesz.... Nic mi się nie poplątało do cholery! To on nie rozumie! Może już nie rozumie? On też był młody i na pewno chciał podbić świat. A teraz się zestarzał, ma stałą pracę, a mając do czynienia z młodymi, którzy przypominają mu jego własną młodość, ukrywa rozczarowanie pod tonem wyższości i ironią! Gdyby wiedział, co teraz robię, jestem pewna, że powiedziałby moim rodzicom: „Nie martwcie się, to chwilowy kryzys, normalny bunt młodej, bystrej dziewczyny, która jeszcze nie rozumie wszystkiego.” Odpieprz się, Laurent Lévy. Odpieprz się pseudointelektualisto, który już nie masz śmiałości!
Próbuję się uspokoić. Okej, sprawy mają się tak, że jestem sama, nieprzygotowana i nie mam niczego. Ale przecież jestem bystra i zaradna, mam też trochę oszczędności. W gruncie rzeczy wyzwanie będzie po prostu większe i ciekawsze! Gdybym wróciła teraz do domu, już bym nigdy nie wyjechała. Nie miałabym odwagi, tego jestem pewna. Wystarczyło sobie wyobrazić zwycięski uśmiech ojca! I matkę mówiącą: „Bardzo dobrze, Alicjo, to mądra decyzja”.
Mądra decyzja! Hej, ale ja właśnie już nie chcę być mądra!
Chwytam walizkę i ruszam przed siebie obserwując przychodniów mijanych po drodze, tę całą faunę montrealską, tak różnorodną, którą zawsze lubiłam.
Trzy miesiące. Daję sobie trzy miesiące, żeby spróbować innego sposobu życia. Jeśli coś pójdzie nie tak, jeśli będę nieszczęśliwa, jeśli nie dam rady, wrócę do rodziców. Mimo tego, co powiedział ojciec wiem, że pozwolą mi wrócić.
Ale muszę przynajmniej spróbować.
Skoro więc rzuciłam sobie wyzwanie, dotrę do końca. Jeszcze dziś muszę znaleźć mieszkanie, wszystko jedno jakie. Jeden warunek: potrzebuję dwóch pokoi, salon i sypialnia osobno, niedrogo i właściciel musi się zgodzić na podpisanie najmu na trzy miesiące. Biorę pierwsze, które mi będzie pasowało. Potem znajdę pracę (nie chcę zbytnio nadwerężyć oszczędności). Spróbuję przez te trzy miesiące, a potem zobaczymy.
Po prostu przygoda.
Doskonała decyzja. Maszerując uśmiecham się do siebie. Nie wiem, dokąd idę, ale idę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz