niedziela, 7 listopada 2010

Alicya (fragm.3)

Schodzę po schodach nieco oszołomiona. Mijam chłopaka, który wchodzi na górę. Ma mniej więcej dwadzieścia lat, czarne, długie włosy związane w koński ogon, skórzana marynarka. Śliczny jak nie wiem co. Nie mogę się powstrzymać i świdruję go spojrzeniem. Kiedy jakiś facet mi się podoba, bez wahania daję mu to do zrozumienia. Przyjaciółki zawsze mnie uważały za zuchwałą w tych sprawach. Często chłopcy opuszczają głowę zawstydzeni. To mnie bawi. On jednak nie tylko wytrzymuje moje spojrzenie, ale rzuca mi bardzo śmiały uśmiech. Odprowadzam go wzrokiem zaskoczona, zmieszana i zachwycona. To ten rodzaj spojrzenia, które mógłoby nas zaprowadzić bardzo daleko, gdybyśmy spotkali się w jakimś barze. Chłopak wchodzi na trzecie piętro do mieszkania numer 6 i słyszę jak woła:
- To niemożliwe, znowu słuchasz tego szajsu!
Zamyka za sobą drzwi.
Czy tu mieszka? Taki przystojny sąsiad bardzo by mnie urządzał. A ten drugi? Mieszkają razem? Śmiech brzmiał dość staro. Może to jego ojciec?
Po wyjściu z budynku ruszam w stronę Lutwidge, prawdopodobnie głównej ulicy w tym rejonie. Na wprost widzę czerwony budynek z metalowymi drzwiami.
Koniecznie muszę odkryć, co się za nimi kryje.
Na fasadzie sąsiedniego budynku, jakieś sześć metrów nad ziemią wisi ogromna imitacja klucza z napisem: ŚLUSARZ. Podsuwa mi to myśl, żeby sobie dorobić klucz do nowego mieszkania.
Wchodzę do warsztatu: długa lada, wszędzie na ścianach wiszą klucze. Za ladą stoi kobieta. Ma skupioną minę i ogląda przez lupę jakiś klucz.
- Dzień dobry.
Podnosi głowę. Włosy ma zmierzwione. Jest po czterdziestce. Przygląda mi się, najpierw zaskoczona, wreszcie się uśmiecha:
- Tak?
- Chciałabym dorobić klucz.
Ona przytakuje.
- Wybrłaś najlpsze miesce do tgo. Ślsarz numr jedn w dzielncy to ja, pni Letndre.
A to co? W jakim języku ona mówi? Zrozumiałam, co powiedziała, ale mam wrażenie, że to jakiś bełkot. Odłożyła lupę i mówi do mnie:
- Dj tyn klcz. Zrbię to od rynki.
Co to za dialekt? Całkiem jakby przybysze z kosmosu naśladowali nasz język. Podaję jej klucz wpatrując się w nią, jakbym patrzyła na kalekę.
- Pani jest panią Letendre?
- Letndre, tk, to ja.
Jest bardzo miła i bierze ode mnie klucz.
- Dskonle, to zamie tlko chwilczkę.
Pochyla się nad maszyną odwrócona do mnie plecami. Niesamowite, to musi być jakaś choroba atakująca wymowę albo coś w tym rodzaju.
- Prsz brdzo. Należ się cły dolr i pdziesiąt cntów.
Biorę klucze i płacę wpatrzona w nią jak cielę. W końcu uzna mnie za niegrzeczną. Ale nie, bierze pieniądze jakby niczego nie zauważała i uśmiecha się do mnie.
- Dzkuję, mja panno. Dwidznia.
Idę do drzwi, a za moimi plecami pani ślusarz rzuca:
- Jśli bdziesz jszcze czgokolwk potrzbwać, przjdź do mnie.
- Czegokolwiek? Przecież pani robi klucze, prawda?
- A czy jst coś wżniejszgo niż klcz, mja panno? On otwira wszstko.
Uśmiecham się z pobłażaniem; chyba zbyt poważnie traktuje swoją pracę.
- dziękuję pani Let... hm, dziękuję pani.
Wychodzę. Coś takiego! To dopiero dziwaczka! Docieram do ulicy Lutwidge, trafiam na małą restaurację. Zjadam lasagnę. Całkiem niezła. W restauracji jest prawie pusto. Tylko kelnerka dziwnie się zachowuje i koniecznie usiłuje mnie przekonać, że posiłek nie będzie mi smakował.
Kawa i chwila refleksji. Co będę robiła pierwszego wieczoru w Montrealu? Wyjdę gdzieś? Do kina? Do klubu? Poczytam książkę? Właściwie na nic nie mam ochoty. Jestem zmęczona, wykończona. To był ciężki dzień.
Wracam więc do mojego nowego mieszkania, rozpakowuję walizkę, wieszam te kilka ubrań, które przywiozłam, układam książki, płyty.
A potem zanurzam się w „Hygiene de l’assassin” powieści Amelie Nothomb. Lektura na kilka dobrych godzin.
Docierają do mnie dźwięki muzyki. Płyną z mieszkania nr 6 obok. Znowu jakiś beznadziejny kawałek. Czy ten gość pali słuchając tych knotów?
Zastanawiam się, czy przystojny chłopak jest teraz razem z nim.
- Ścisz trochę, do cholery, albo zabieram się stąd! – rozlega się głos przytłumiony ale całkiem wyraźny.
Mam odpowiedź.
Muzyka gra ciszej, a towarzyszy jej ten sam chropowaty śmiech co wcześniej.
Staję przy otwartym oknie, opieram się łokciami o parapet i wyglądam na zewnątrz. Obserwuję ulicę słabo oświetloną latarniami. Pusto.
Widzę przechodnia. Znika.
Nieco dalej w prawo, po drugiej stronie ulicy, stoi czerwony budynek. Nad metalowymi drzwiami płonie żarówka, również czerwona.
Wypisz, wymaluj burdel.
Otwierają się drzwi do pozaziemskiej bazy. Ho, ho! Robię się czujna. Kto się pojawi w drzwiach? Karol? Odźwierny? Przybysz z kosmosu?
Dwaj mężczyźni przystają na chodniku. Światło czerwonej żarówki jest dyskretne, niełatwo ich więc zobaczyć. W każdym razie jeden z nich ma dziwny kapelusz. Można by pomyśleć, że to cylinder. Rozmawiają chwilę, potem głośno się śmieją i odchodzą razem w stronę ulicy Lutwidge.
Znów spoglądam na czerwony budynek. To burdel, teraz jestem tego pewna, a ci dwaj, którzy stamtąd wyszli to pewnie klienci.
Karol chodzi do burdelu? Kompletnie nie pasuje...
Chciałabym go znów spotkać.
Ziewam. Godzina dziesiąta, a ja jestem zmęczona. Pora do łóżka. Jutro naprawdę rozpocznę nowe życie, a dzisiaj już się wyłączę.
Łóżko to kolejne wyzwanie. Coś skrzypi, brzęczy, jest zbyt miękkie i z całą pewnością nie jest nowe. Na pewno stało tu już podczas wojny w Korei. Długo leżę z otwartymi oczami.
Pojawiają się drobne igiełki lęku. Ulotne myśli dla taty i mamy.
Trochę obaw. Trochę strachu.
Nie ma co przesadzać, to normalne. Moja pierwsza noc w nowym miejscu. Muszę sobie dać szansę.
Nie mogę się jednak powstrzymać, by nie myśleć o rodzicach, o Brossard, o college’u. A potem zaczynam się cofać: liceum, mój pierwszy chłopak... Cofam się jeszcze: lekcje gry na pianinie. Podstawówka. Już kiedy miałam osiem lat, byłam odważna i wszystkiego chciałam spróbować.
Wielkie drzewo stojące na szkolnym podwórku. Zakazane.
Tak je nazywaliśmy, bo nauczyciele nie pozwalali na nie wchodzić. Ale ja, uparciuch, stanęłam kiedyś podczas przerwy pod drzewem i pomyślałam sobie: „No dalej, właź!”. Wiedziałam, że czeka mnie za to kara, a jednak chciałam to zrobić. Na przekór wszystkim i wszystkiemu. Pewnie, że jest wiele takich dzieci, jednak ja, jeśli już byłam nieposłuszna, to wcale się z tym nie kryłam. Robiłam to na oczach wszystkich. Z dumą afiszowałam moje nieposłuszeństwo.
Już miałam się wspiąć na drzewo, kiedy podeszła dozorczyni. To była zabawna kobieta. Z nikim nie rozmawiała, ale wcale nie wygląda na niedobrą. Spojrzała na mnie i powiedziała łagodnie:
- Jeśli chcesz, dziewczynko, wejdź na to drzewo. Nie jest ważne, czy to dozwolone czy zakazane. Ważne, żebyś umiała ponieść konsekwencje własnych czynów.
Dla ośmioletniej dziewczynki to było dziwne zdanie.
Wlazłam więc na drzewo, na samą górę, na najwyższą gałąź. Tryumfowałam, podczas gdy na dole uczniowie patrzyli na mnie z zachwytem, a nauczyciele wrzeszczeli, żebym natychmiast zeszła.
I spadłam! Ano tak! Paskudny upadek! Upadłam na rękę i ją złamałam. Wrzeszczałam, ryczałam jak bóbr. Myślałam, że wypluję płuca. Wszyscy wpadli w panikę, ale mimo łez i bólu widziałam dozorczynię. Nie denerwowała się ani trochę tylko patrzyła na mnie u uśmiechem. To nie był uśmiech kpiący ani moralizatorski, nie, nie. Tym uśmiechem zdawała się zadawać mi pytanie. A pytała: „No i jak, dziewczynko? Umiesz ponieść konsekwencje swojego czynu?”. Prawie natychmiast przestałam płakać. Właśnie coś zrozumiałam.
Przez trzy tygodnie nosiłam gips na ręku, ale nigdy nie żałowałam, że wlazłam na to drzewo. Nigdy. Zniosłam konsekwencje.
Kiedy wróciłam do szkoły, dozorczyni już tam nie pracowała. Krążyły na jej temat różne historie. A to, że była szalona, a to że popełniła straszną zbrodnię, że uciekła z więzienia. Gadali, co im ślina na język przyniosła. Dzieci wszystko wyolbrzymiają.

2 komentarze:

  1. Przeczytałamż. Mam czy pytania (pytajne): gdzie można spotkać tego gostka z kucykiem, gdzie można dostać tę książkę o higienie morderców i dlaczego babka ma na imię AlicYa.
    Całuski mój skarbie - Marzynia

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten z kucykiem jest TAM. TAM też jest rzeczona książka, a Alicja jest AlicYa również TAM ;)

    OdpowiedzUsuń