wtorek, 16 listopada 2010

Alicya (fragm.5) mistrzostwo absurdu, groteski i grozy

Wracam do siebie krokiem automatu. Nadal nie mogę uwierzyć w to, co mi się przytrafiło. W to, co zrobiłam. A jutro mam zacząć. Nie mogę się nadziwić, że Andromacha przyjęła mnie mimo tak słabego pokazu.
Jest dokładnie piąta. Zajrzę do Liszaja i opowiem mu. Ot tak sobie, nie wiem po co.
Bo jest jedyną osobą, z którą mogę porozmawiać...
Wchodząc do niego słyszę gwar dochodzący z pokoju. Ma gości. Co najmniej trzy osoby. Nie wygląda na to, żeby Liszaj był w dobrym nastroju. Dyskusja ożywiona i niezbyt miła.
- Przeklęci zdrajcy! Przecież powiedziałem, że nie chcę widzieć lekarza!
- To prawda, ale są pewne granice, Liszaj!
- Zdechniesz, jeśli czegoś nie zrobimy.
- Oni mają rację. Czy pan wie, że ma pan czterdzieści cztery stopnie gorączki?
Doktor? A więc są w tej okolicy lekarze? Nie zauważyłam przecież ani jednego gabinetu! Pewnie się ukrywają albo co!
Wchodzę do pokoju. Są tu Misha i Hugo. Bez piwa i bez skręta wręcz trudno ich rozpoznać. Razem z nimi przyszedł mężczyzna ubrany w garnitur, pod krawatem, prawie łysy, w okularach i z małą bródką. A Liszaj jak zwykle siedzi na podłodze. Ma wściekłą minę. Z radia ledwo dochodzi jakaś kolejna wspaniała piosenka wielkiego Michela Louvain. Wszystkie spojrzenia odwracają się w moją stronę.
- Tylko jej tu brakowało – zauważa Misha z westchnieniem.
- Taaa, trudno się od niej odczepić – dodaje Hugo.
- Co tu się dzieje? – pytam kompletnie ignorując oboje cwaniaków.
- Ten rzeźnik chce mnie zabrać do siebie! – pomstuje Liszaj.
- Rzeźnik, ha, ha, ha. Bardzo zabawne – mówi lekarz siląc się na uśmiech. – Proszę mnie posłuchać, panie Liszaj. Jeśli nie dokonamy pilnie operacji, to straci pan nie tylko nogę, ale całą resztę. Wdała się gangrena. Rozumie pan co to znaczy? Gangrena: gnicie i obumieranie tkanek.
Oceniam spojrzeniem zakażoną kończynę. Spodnie od piżamy zostały rozcięte, więc dokładnie widać nogę. Jeśli można to jeszcze nazwać nogą. Jest opuchnięte, rozdęte, wilgotne od ropy, żółtawe i zarazem czerwone. Z krateru po kolanie wypływa coś, co wygląda jak flaki, mieszanina majonezu i sosu pomidorowego. Nie znajduję słów, żeby to określić. Wtrącam się zaniepokojona:
- Słyszałeś, Liszaj? Gangrena! Teraz nie masz wyboru.
- Mała nowa ma rację – potakuje Hugo.
- Czasem potrafi powiedzieć coś z sensem, jak widzisz – dodaje jego towarzyszka.
- Nie ruszę się stąd! – upiera się stary waląc dłonią w podłogę, a w jego głosie brzmi zawadiactwo osłabione gorączką. – Nie chcę zniszczyć mojego kokonu! Już niedługo nastąpi wyklucie, nie chcę wszystkiego popsuć!
- Jeśli zostawimy nogę, umrze pan przed upływem trzech dni. Sprawa jest prosta.
Liszaj zamyka oczy i wzdycha. Wygląda jakby miał trzysta lat. Po raz pierwszy jest mi go naprawdę żal. To uczucie do, którego on sam nie jest jednak zdolny. Kracze z zamkniętymi oczami:
- Jeśli chcecie mi obciąć tę nogę, zróbcie to tutaj!
Misha i Hugo wzdychają zniechęceni. Lekarz natomiast zastanawia się chwilę i pyta:
- Właścicielka mieszka na dole, prawda?
- Tak – odpowiadam – pod numerem pierwszym.
- Zaraz wracam.
Wychodzi. Czego też może chcieć od właścicielki?
- To nierozsądne, Liszaj – strofuje go łagodnie Misha.
- Niepotrzebnie się upierasz – dodaje Hugo.
- Jak osioł.
- Jak muł.
- I pogrążasz się.
- Toniesz.
- Przegrasz.
- Sam się przekonasz.
Liszaj wzrusza ramionami. Ja nie za bardzo wiem, co powiedzieć. W każdym razie to nie jest odpowiednia chwila, żeby mu opowiadać o przesłuchaniu.
Michel Louvain nadal fałszuje.
Doktor wraca i oznajmia:
- Wasza właścicielka była tak uprzejma i pożyczyła mi to.
„To” jest siekierą. Z pewnością jakiś kiepski żart.
- Co to jest? – prawie się duszę.
- To? Siekiera przecież. Przyrząd, który służy do rąbania. Składa się z ostrza tnącego, w różnym kształcie przymocowanego do trzonka.
- Nie mówi pan poważnie?!
- Ależ przysięgam, że to siekiera.
- Nie ma pan chyba zamiaru obciąć mu nogi przy pomocy tego?
- A ma pani jakiś lepszy pomysł?
- Bez znieczulenia? Bez narzędzi? Bez usypiania go? Tak bez niczego?
- W torbie mam wszystko co potrzebne, żeby odkazić nogę, zamknąć ranę i obandażować kikut. Jeśli zaś chodzi o znieczulenie, musielibyśmy jechać do mnie. Wybór należy do pana.
- Tutaj – mamrocze ponuro Liszaj. – Zróbmy to tutaj i nie mówmy już o tym!
Pochylam się przerażona nad starcem.
- Liszaj, majaczysz przez tę gorączkę. To niemożliwe! Widzisz przecież, że domniemany doktor jest szaleńcem!
- Nie jest pani zbyt uprzejma, moja panno! Studiowałem na Uniwersytecie Montrealskim! I pracowałem przez dwanaście lat w szpitalu Montreal’s Children!
- Nie rób tego Liszaj! To wykończy cię szybciej niż gangrena! Poza tym będziesz cierpiał. Pomyślałeś o tym, że będziesz cierpiał?
Liszaj chwyta mnie za bluzkę i przysuwa pobrużdżoną twarz do mojej. Jego cuchnący oddech omal mnie nie powalił. Zjadł chyba truchło psa, daję słowo!
- Mam to gdzieś! Ciągle jeszcze nie zrozumiałaś! Ważne jest tylko wyklucie! Koniec, kropka!
Podnoszę się wstrząśnięta. Liszaj rzuca chłodnym tonem.
- Niech pan robi swoje, doktorze.
- Mógłby pan jednak wziąć coś, co pomoże panu znieść cierpienie. Nawet jeśli „ma pan to gdzieś”, jak pan mówi – proponuje pseudo-lekarz. – Nie ma pan czegoś na znieczulenie? Jakiegoś środka uśmierzającego, który zmniejsza wrażliwość na ból?
Liszaj szpera po kieszeniach, wyciąga fiolkę Makro i połyka trzy pigułki na raz!
Dość tego, muszę położyć kres temu szaleństwu! Podchodzę do lekarza wyciągając ręce:
- Halo, panie chory, proszę mi to dać!
- Chce pani sama operować? Nie jestem pewien, czy ma pani odpowiednie kwalifikacje.
- Misha, Hugo, zajmijcie się nią! – rzuca Liszaj.
Tamtych dwoje łapie mnie, każde za jedno ramię, i mocno mnie przytrzymują, a ja się szarpię jak w kiepskim filmie.
- Hej, wy dwoje! Puśćcie mnie natychmiast!
- Uspokój się, mała histeryczko.
- Bądź grzeczna.
- Nie szalej.
- Wyluzuj.
- Odetchnij.
- Posłuchaj śpiewu ptaków.
- Pomyśl o łące kwitnącej.
Przestaję się szamotać ledwo łapiąc oddech... Błagalne spojrzenie w stronę Liszaja... Ale on już mnie nie widzi. Taka dawka Makro działa bardzo szybko. I porządnie! Jego oczy robią się wielkie, prawie eksplodują niczym dwa słupy sztucznych ogni. Całe jego ciało się wypręża, na ustach pojawia się grymas. Mam wrażenie, że odmłodniał o dziesięć lat, a on zaczyna krzyczeć:
- Doskonale, jest doskonale! Dalej, doktorze! Obetnij mi tę nogę! Obetnij i do śmieci z nią! Chcę mieć zdrowe ciało do wyklucia! Ciało czyste! Dalej, obcinaj, ja się nie boję! Gardzę moją nogą, gardzę moim strachem, gardzę cierpieniem, gardzę siekierą! Tobą też gardzę, konowale! I wszystkimi wami gardzę! Gardzę wszystkim co jest ludzkie! Obcinaj! Dalej, jazda! Obcinaj, obcinaj!
- A zatem przystąpię do zabiegu – zauważa spokojnie doktor.
Unosi siekierę wysoko nad głową.
- Przestańcie! – wrzeszczę szamocząc się znowu. – Na litość boską, przestańcie!
I siekiera opada. Nie zamykam oczu, zupełnie jakbym się spodziewała, że siła mojego spojrzenia zmieni tor ruchu siekiery i że ta wbije się w podłogę obok nogi.
Ale nie.
Ostrze wchodzi w nogę nieco powyżej kolana. Słyszę nieprawdopodobny trzask. Bluzga potężny strumień krwi. Wydaję okrzyk, ponieważ czuję ból! Czuję go w sercu, czuję go w duszy! Zagryzam mocno usta, żeby przestać krzyczeć. Ale nadal słychać wrzask. To Liszaj! Długie i potężne wycie. Liszaj wyje i drapie podłogę, ale ma nadal siłę i energię na wyzwiska:
- Aaaaaaaaa! Tak jest! Obcinamy, obcinamy! Jeszcze raz doktorze, tnij jeszcze raz i skończmy z tym! Aaaa, cholera jak boli! Ale mam to gdzieś, mam to gdzieś! Pluję na cierpienie i sram na ból!
Doktor podrywa siekierę, a razem z nią podrywa się też noga, bo ostrze się zaklinowało. Lekarz potrząsa narzędziem, noga drga, krew bryzga wkoło. Dobry boże! To jakiś koszmar! Wydając głuchy pomruk, niezadowolony lekarz zapiera stopę w nogę Liszaja i ciągnie ze wszystkich sił. Coś trzeszczy i Liszaj wyje ze zwielokrotnioną siłą. A ja robię się miękka, coraz bardziej miękka i wszystko zaczyna się kręcić... Ostrze wreszcie wychodzi.
Zaraz zemdleję, to pewne, wydaje mi się, że jeszcze słyszę wycie Liszaja... oraz Michela Louvaina...

A cause d’un regard,
Maintenant plus rien ne nous separe.

Misha i Hugo puszczają mnie, a ja padam bezwładnie na podłogę.
- Lepiej, żebyś sobie stąd poszła.
- Tak, idź sobie gdzie indziej.
- Zajrzyj do innego pokoju.
- Albo odetchnij powietrzem.
- Wyjdź.
- Idź.
Pokój zaczyna wirować. Mimo to widzę lekarza, który z poważną miną, skupiony, znów unosi ociekającą krwią siekierę.
... wyjść... czym prędzej…
Poruszając się na czworakach wychodzę z pokoju. W kuchni czepiam się krzesła i podnoszę się z trudem. Wstaję, głowę mam opuszczoną i staram się powstrzymać odruch wymiotny.
Słyszę drugie uderzenie siekiery. Odgłos jest lepki i suchy zarazem. Kolejne wycie Liszaja, przerażające, zwierzęce.
Misha zaczyna krzyczeć:
- Żesz do cholery, doktorze, mógłby pan przynajmniej uderzyć w to samo miejsce!
- To samo miejsce, to samo miejsce, łatwo powiedzieć. Może się zamienimy?
Liszaj bulgocze jakieś niezrozumiałe słowa. Wydaje mi się, że słyszę „obcinaj” i „gardzę”. Mam nawet wrażenie, że słyszę śmiech między jednym a drugim rzężeniem pełnym cierpienia...
... hałas tłuczonej żarówki... krzyk Liszaja... Michel Louvain niewzruszony.
A ja nadal nie wymiotuję.
Chwiejnym krokiem wychodzę na korytarz. Drzwi tańczą przede mną. Udaje mi się dosięgnąć klamki. Dociera do mnie odgłos kolejnego uderzenia siekierą i jeszcze jedno wycie.
- Już prawie koniec! Jeszcze raz albo dwa i powinniśmy skończyć! Odwagi, mój drogi! Odwagi!
Wyjść, wyjść...
Otwieram drzwi, rzucam się do moich drzwi naprzeciwko. Wchodzę do mieszkania, wędruję zygzakiem i opadam na łóżko.
Przez ścianę, głuche wycie Liszaja ściga mnie i dogania. Zatykam uczy, zamykam oczy i krzyczę.
Szaleni! Wszyscy tutaj poszaleli. Banda wariatów, wariatów, wariatów!
W głowie mi huczy. Co chwila oślepia mnie fioletowy rozbłysk, a mimo to słyszę cichy, drwiący głos:
No jakże to, Alicyo. Jesteś przecież gdzie indziej. Nie zapominaj o tym... Gdzie indziej...

8 komentarzy:

  1. Dobryńkie!
    Jutro robię flaki w majonezie i sosie pomidorowym. Już dawno nikt tak jak Ty, Mażęciu, mię kulinarnie nie zainspirował!
    Tradycyjne całuski, zdjęcie potrawy dam na bloga ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mażenta moge się zapisać do klubu nietoperzy ? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. A to niespodzianka, wszelki duch! Zapisana :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Grunt, żeby w punkt trafiało ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. O matko, ledwo odnalazłam, przychodzę i pukam czy nadal tu mogę zachodzić. Strasznie pusto na interi, wywiało wszystkich.

    OdpowiedzUsuń
  6. Toska, jak miło :) Ciebie też z lekka wywiało.

    OdpowiedzUsuń