środa, 8 czerwca 2011

Chory, chorszy, trup (fragm.3)

WYBIERZ SWOJĄ CHOROBĘ - cz. 3 i ostatnia

Gdy wreszcie wyszłam na zewnątrz, ulice przeobraziły się w coś nieskończenie przerażającego, nielogiczną układankę, rosnącą w absurd zwany miastem, labirynt bez wejścia i wyjścia, betonowo-asfaltowy koszmar.
- Ma pani zegarek? – spytał ktoś.
Popatrzyłam w kierunku, skąd dobiegał głos. Szara twarz zlewała się z tłem w jedną całość, zupełnie jakby fasadzie kamienicy wyrosły nagle usta, oczy i nos, niczym bąble na powierzchni wrzącej cieczy.
Zrozumiałam, że jestem taka mała, że nieznajomy mógłby mnie w każdej chwil rozdeptać.
- Proszę pani?
Co go to obchodziło! Może mam zegarek, a może mam okres i nie w głowie mi takie bzdury, takie głupie pytania. Jego słowa na pewno zawierały w sobie ukryty podtekst. Erotyczny? A może chodziło o naturę czasu? O ten przykry fakt, że właśnie wszyscy w tym mieście umieramy, a niewidzialna wskazówka krąży tuż pod powierzchnią i tnie, tnie, tnie, obierając nas z kolejnych minut… odbierając nam wszystko, by przewlec to z przyszłości w martwą przeszłość.
- Dobrze się pani czuje?
Objęłam jego twarz dłońmi, żeby móc oddzielić ją od szarego tła.
- Któraś z tych godzin będzie twoją ostatnią – szepnęłam i namiętnie pocałowałam nieznajomego, wbijając mu kciuki w gałki oczne, aż zaczął wrzeszczeć. A potem rzuciłam się do ucieczki, bo wiedziałam, że Policja Czasu lada moment złapie mnie na radary za zdradzanie tajemnic objętych ich konstytucjami i ustawami.
Biegłam jak wariatka; chodnik zwijał się pod moimi nogami niczym dywan, falował i marszczył się w grymasie oburzenia.
Szybko osiągnęłam prędkość dźwięku i bez trudu ją przekroczyłam. Dalej gnałam więc w miękkiej ciszy niby w wyłożonym pluszem tunelu.
Po jakimś kwadransie cała ta ucieczka wydała mi się niesamowicie zabawna, więc roześmiałam się i długo nie mogłam przestać, ale ze względu na prędkość, z jaką się poruszałam, mój śmiech rozbrzmiewał echem kilkanaście metrów za mną, chociaż moje usta pozostawały nieme, co było tak komiczne, że chyba się posikałam, hahahah…

W domu było już bezpiecznie, w każdym razie zrobiło się tak po tym, jak schowałam budzik do zamrażarki i zaciągnęłam zasłony w oknach. Przebrałam się w czyste rzeczy i wtedy dotarło do mnie, że jednak się nie posikałam. Odetchnęłam z ulgą, no bo co by ludzie pomyśleli.
- Jacy ludzie?! – spytałam głośno, chociaż nikogo nie było w pobliżu.
- Żadni ludzie – odpowiedziała rozczochrana wariatka gapiąca się na mnie z lustra.
Powinnam o tym napisać – pomyślałam. Zdecydowanie. O tych wszystkich Żadnych Ludziach, których pełno wokół – niewidzialnych istotach, śledzących każdy mój krok, zaglądających mi pod spódniczkę, o cieniach wciągających dzieci do szaf, żeby wyżerać im wnętrzności, no i przede wszystkim o Policji Czasu, która zamiast kajdanek zakłada aresztowanym zegarki, przykuwając ich do teraźniejszości.
- Będzie z tego cholernie chora i zajebista powieść! – krzyknęłam, klaszcząc w dłonie, ale wariatka z lustra tylko pokiwała głową z politowaniem.
- Nie przejmuj się nią – szepnęłam, zasiadając do lapka. I wtedy prawie zawyłam z rozpaczy, bo chcąc go włączyć, musiałabym naci-snąć przycisk, na którym widniała tarcza z dwiema wskazówkami. O nie, nie ma mowy!
Niedoczekanie!
Postanowiłam, że moją drugą powieść napiszę tak, jak robili to wieszczowie starożytności – ręcznie. Zabrałam ze stołu niepotrzebne-go już laptopa, nieomal wyrwałam z drukarki plik kartek, złapałam długopis z logo znienawidzonej przeze mnie Fabryki Słów i przystąpi-łam do dzieła.
Co chwilę rwał mi się wątek, bohaterowie bezsensownie zmieniali płeć, wygląd i imiona, niekiedy przeskakiwałam z narracji pierwszoosobowej na trzecioosobową bez żadnego wyjaśnienia czy powodu, ale nieważne, potem będzie czas na to, w końcu nie pali się, przy-najmniej ja nie czuję dymu, a zmysł powonienia mam wyjątkowo czuły. Zresztą, zdążę jeszcze poprawić to albo tamto, do cholery, redaktorzy w wydawnictwie za coś te pieniądze biorą, no nie?
Kolejne kartki zapełniały się w iście ekspresowym tempie, a kiedy ich zabrakło, wyjęłam z szafki nocnej całą ryzę, którą trzymałam tam na zapas, na wypadek krachu w branży papierniczej. Drżącymi ze zniecierpliwienia dłońmi rozerwałam opakowanie i co? I wtedy tak zwaną ciszę, która nie istnieje, rozdarł przenikliwy dźwięk dzwonka u drzwi. Podskoczyłam nerwowo, uderzając łokciem o abażur lampy. Na szczęście światło nie zgasło. I dobrze, bo bez niego nie poradziła-bym sobie, a macki gęstej ciemności tylko czekały na sprzyjający moment do ataku.
By nie utonąć, przełknęłam ślinę, która wypełniała mi usta.
Pomogło.
Dzwonek znów wwiercał się w uszy, więc ruszyłam sprawdzić, kto dybie na moją Wenę. Ktoś chce ją porwać?! Kto?!
W wizjerze natręt wydawał się niegroźny, lecz wiedziałam, że to pozory. Przebrał się za listonosza, jednak ja doskonale zdawałam sobie sprawę, kim był.
Jednym z agentów Policji Czasu.
Nacisnęłam klamkę i zanim zdążył się zorientować, zwolniłam sprężynę zabezpieczającą. Z mojego wiecznego pióra wysunęło się ukryte stalowe ostrze. Zamachnęłam się, by ciąć przeciwnika w tętnicę szyjną. Musiał być agentem, z pewnością, bo jak inaczej zdołałby sparować cios? Zasłonił się podkładką na dokumenty, jednocześnie uderzając mnie z liścia w policzek. Zapiekło.
Nie uszło mojej uwagi, że jest mężczyzną, więc z całej siły kopnęłam go w krocze. Jęknął cichutko, spurpurowiał i skulił się, nagle bezbronny. Złapałam go za czuprynę i szarpnięciem wciągnęłam do mieszkania.
Mogłam od razu zabić skurwysyna, oczywiście, ale najpierw chciałam poznać prawdę. Oszołomionego, walnęłam jeszcze dla pewności w kark, a kiedy stracił przytomność, usadziłam go na bujanym fotelu.
Bujaj się, palancie!
Korzystając z kolekcji moich pasków – wreszcie na coś się przydały! – przywiązałam mu ręce do oparć, a nogi – jakżeby inaczej! – do nóg wiklinowego siedziska.
Tych kilka minut jego nieświadomości udało mi się całkiem nieźle spożytkować – zapełniłam maczkiem dwie kolejne kartki, dodając do mojego dzieła motywy martyrologiczne, od dawna cieszące się wśród rodzimych czytelników sporym wzięciem.
– Czemu mnie związałaś? – wychrypiał nagle.
Popatrzyłam na niego ze strachem. Z jego ust, zamiast języka, zwisała gruba, czarna wskazówka.
- Masz mnie za wariatkę?! – krzyknęłam. – Myślisz, że jak się przebierzesz, to nie poznam, że jesteś jednym z Nich?!
- Jednym z kich? – spytał.
- Na zdrowie – odparłam, zaskoczona.
Co tu się wyprawiało, do jasnej cholery?
- Jak mnie teraz wypuścisz, to tego nie zgłoszę – powiedział, robiąc wielkie oczy.
- Najpierw powiesz, czemu tu przyszedłeś.
- Mam przesyłkę. Jest w torbie.
Przesyłka od Policji Czasu? Pewnie jakieś przeklęte zegary.
Przejrzałam jego torbę, walcząc z narastającym niepokojem. A jeśli była tam bomba? Mała atomówka, która w sekundę zmiecie to miejsce z powierzchni ziemi?
W końcu udało mi się znaleźć tę paczkę. Drżącymi palcami rozerwałam szary papier. Moim oczom ukazała się twarda oprawa jakiejś książki. Gabinet Inspiracji – brzmiał tytuł. Autorem był mój dobry znajomy Jurek Keret. Kompletnie ogłupiała, przeczytałam opis na odwrocie okładki:

„Gabinet Inspiracji” jest ostatnią powieścią zmarłego w ubiegłym roku Jerzego Kereta, jednego z najpopularniejszych prozaików w Polsce. Autor porusza w niej problem, który pod koniec życia dotknął go najboleśniej – historię jego przyjaciółki Ilony Piekarczuk, która tuż po napisaniu debiutanckiej powieści zachorowała na schizofrenię paranoidalną i całkowicie wyparła się wszystkich i wszystkiego, co wcześniej było dla niej ważne. Jerzy Keret z właściwą sobie subtelnością i stylistycznym mistrzostwem opisuje losy utalentowanej kobiety, która nie wytrzymując ciężaru sławy, zamyka się w świecie urojeń, centralnym punktem swojej nowej egzystencji czyniąc wymyślony przez siebie Gabinet Inspiracji, gdzie artyści muszą za swój geniusz zapłacić najwyższą cenę.

- To jakiś żart?! – wrzasnęłam piskliwie.
Zamiast agenta Policji Czasu czy choćby zwykłego listonosza w fotelu przede mną siedział teraz Stefan Król, doktor implantopsychopatologii, który niedawno przecież osobiście zaszczepił we mnie tę nieszczęsną paranoję.
- Niekiedy zabieg jest tak udany, że nawet przeszłość zaczyna wydawać się kompletnie nienormalna – powiedział i wybuchnął śmiechem tak straszliwym, że aż coś we mnie pękło i rozlało się wewnątrz. Raz po raz z jego oblicza odklejały się kolejne twarze: doktorka, listonosza, Kereta. Wszystkie po kolei opadały na podłogę, momentalnie obracając się w popiół.
Nie mogłam tego powstrzymać. Nie chciałam mu wierzyć, ale wiedziałam, że ma rację. Zegary w jego oczach zamachały wskazówkami, zgodnie obwieszczając mój koniec. A skoro nadeszło nieuchronne, mogłam już tylko przetrwać na kartach trzymanej w rękach książki. Wystarczyło zapomnieć o tym, że wszyscy poza Jurkiem zdążyli już o mnie zapomnieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz