czwartek, 2 czerwca 2011

Chory, chorszy, trup (fragm.1)

WYBIERZ SWOJĄ CHOROBĘ



Byłam u psychiatry, dostałam leki, ale bałam się ich brać.

wpis znaleziony w internecie


Dopiero na miejscu, siedząc w Gabinecie Inspiracji, nerwowo pocierając o siebie skrzyżowane nogi, obgryzając paznokcie i wodząc wzrokiem po nieprzyjemnie futurystycznym i odhumanizowanym wnętrzu, zaczęłam się zastanawiać, co ja tak naprawdę tu robię. Wcześniej jakoś nie przyszło mi to do głowy. Działałam jak w transie, chcąc za wszelką cenę wydobyć się z martwego punktu, w którym – trochę na własne życzenie – utkwiłam.
Po sukcesie pierwszej powieści napisanie drugiej okazało się niewykonalne. I nie było w tym nic dziwnego. Skoro w poprzedniej książce wyeksploatowałam się do cna, przelałam na papier wszystkie myśli i emocje minionych lat, wyczerpałam zasób słów i pomysłów, wycisnęłam siebie jak gąbkę, do ostatniej kropli, czego jeszcze mogłam oczekiwać? Powinnam chyba wyruszyć w podróż życia, zeszmacić się, przyćpać, przespać z drużyną hokejową, uczynić cokolwiek, byle tylko załapać się na inspirację, tę sprzedajną dziwkę sztuki.
Problem w tym, że nie zdążyłam, czy raczej nie odważyłam się na nic równie ekstrawaganckiego. A tymczasem pieniądze były na wyczerpaniu, blask sławy przygasał z wolna, nowych perspektyw zarobku brakowało. Na dodatek cholerna umowa nakładała na mnie obowiązek dostarczenia wydawcy dwóch powieści w ciągu trzech lat – gdybym się z tego nie wywiązała, musiałabym zwrócić zaliczkę, z której przecież zostały nędzne resztki.
Będąc o krok od artystycznego i finansowego bankructwa, zaczęłam obdzwaniać, mejlować i nachodzić znajomych, żeby ktoś mi łaskawie poradził, skąd na gwałt wytrzasnąć wenę potrzebną do wyduszenia z siebie kolejnych dwustu stron prozy, jeśli nie świetnej, to chociaż uczciwej wobec czytelnika.
Któraś koleżanka po piórze zasugerowała popełnienie samobójstwa:
- Zbudujesz legendę, wyrobisz nazwisko… Powaga, to najlepsze wyjście… Sama bym tak postąpiła, gdyby nie brakowało mi odwagi.
No, okej, jej debiut nie wywołał szału, miała może ze dwie pozytywne recki na kilkanaście, ale nie musiała się odgryzać na kimś sympatyczniejszym, ładniejszym i bardziej utalentowanym… Żmija!
Parę osób poleciło skorzystanie z ghost writera, który napisałby tekst za mnie, nie roszcząc sobie do niego żadnych praw. Super! Ekstra, naprawdę! Tylko skąd wezmę na to kaskę, skoro honoraria ciekły już ledwie cieniutką strużką, pismo, kiedyś wiszące mi dwa koła za stare felietony, okazało się przykrywką dla jakiejś mafijnej pralni, która przez media była wymieniana jednym tchem ze słowami takimi jak „narkotyki”, „prostytucja” czy nawet „niezidentyfikowane, rozczłonkowane ciała”. Nie było odpowiedniej kwoty, więc ghost writerzy odpadali w przedbiegach.
Wtedy Jurek Keret, mój kumpel z liceum, dał mi namiary na Gabinet Inspiracji.
- Eksperymentalna terapia – zachęcał. – Szybko i tanio. Full pomysłów gwarantowane. Zapisz się, zanim wypłyną na szersze wody i będą chcieli pięć koła za zabieg.
Brzmiał jak akwizytor, ale przecież zawsze tak było, bo zanim Jurek został wziętym prozaikiem, robił w marketingu.
- A nie będzie bolało?
- Nie pękaj, Ilonka. Nawet jak będzie, to potem spłodzisz taką powieść, że inni by za nią poszli na ukrzyżowanie.
Nie wymagałam cudów, wystarczyłby mi nawet dziennik Bridget Jones z trochę lepszą narracją, ale oczywiście arcydzieło byłoby mile widziane. Zagraniczne stypendia i perspektywa paru znaczących nagród zdecydowanie do mnie przemawiały. Już Madonna śpiewała, że jest materialną dziewczyną w świecie materialnym, to czemu miałabym jej słowa podważać? Wcale nie czułam się od niej lepsza, ba, gorsza, bo nie zarobiłam nawet promila tego co ona.
Siedziałam więc tutaj, zastanawiając się, w jaki sposób lekarze w białych kitlach i maseczkach na twarzach zdołają natchnąć mnie do pisarskiej roboty. Wokół pachniało chemikaliami, zza ściany coś miarowo brzęczało.


Zanim jeszcze zastosowałam się do rady Jurka, zafundowałam sobie spotkanie z przyjaciółką od serca, to znaczy z Aleksandrą, którą znałam chyba od zawsze, a w każdym razie na pewno od szóstej klasy podstawówki, kiedy to na przerwach wychodziłyśmy za szkołę i kurzyłyśmy podprowadzone rodzicom klubowe.
Ola i ja praktycznie należałyśmy do różnych światów. Ona, wysoko
sytuowana wicedyrektor banku komercyjnego – zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia, czym różni się bank komercyjny od niekomercyjnego – – no i ja, przez lata szara myszka, z pięcioma minutami sławy, które minęły, zanim zdążyłam się nimi nacieszyć.
Może właśnie to, że nie miałyśmy ze sobą zbyt wiele wspólnego, że poszłyśmy przez dorosłe życie zupełnie innymi ścieżkami, sprawiło, że nigdy nie stanowiłyśmy dla siebie konkurencji. Mogłyśmy więc być prawdziwymi przyjaciółkami, które zwierzały się sobie z najbardziej kłopotliwych i wstydliwych problemów.
Cieplarnia, wbrew swej nazwie, nie była przegrzaną knajpą. Temperatura wewnątrz oscylowała w okolicach dwudziestu stopni Celsjusza. Ciepło, ale bez przesady. Głównym atutem Cieplarni było to, że choć znajdowała się praktycznie na Rynku, niewiele osób o niej wiedziało, i dzięki niezbyt głośnej muzyce doskonale nadawała się na spotkania przy kawie i ciastku.
Umawiałyśmy się tam co dwa, trzy miesiące, nie na tyle często, by znudzić się sobą, ale i nie na tyle rzadko, by zapomnieć o swoich bolączkach.
- I jak? – zagaiła Ola, gdy na stoliku przed nami pojawiły się już zamówione specjały. – Ruszyłaś z tą powieścią?
- Coś ty! – Machnęłam ręką, omal nie wylewając kawy. – Bladego pojęcia nie mam, o czym pisać!
- A może… Wiem, że nie przepadasz za tym słowem, ale może powinnaś się dostosować – zauważyła moja przyjaciółka, oblizując łyżeczkę i zabawnie marszcząc nos.
- Dostosować? – Nie zrozumiałam.
- No wiesz, pisać o tym, co teraz modne: o gejach, wojnach polsko-ruskich i rusko-polskich, o Smoleńsku, mężatkach, które fundują sobie kochanków, biorąc odwet za tysiąclecia niewoli przy garach i dzieciach…
- E, bez przesady – zaoponowałam. – Jeszcze tak nisko nie upadłam. Mam coś innego na widoku.
- Lepszego niż ślepe podążanie za trendami? Nie wierzę! – Zachichotała.
- Znajomek opowiadał o takim jednym gabinecie, gdzie można sobie na jakiś czas zaimplantować chorobę psychiczną.
- Nie żartuj! – parsknęła Ola. – Choć z drugiej strony, kłopoty z głową niejednemu artyście zapewniły miejsce na kartach historii. Przecież większość wielkich pisarzy miała nierówno pod sufitem.
- Serio? – Moje zdziwienie było szczere, bo choć oczywiście słyszałam o jednym czy drugim, który zamiast na czerwonym dywanie w Hollywood wylądował w pokoju o miękkich ścianach, nie miałam świadomości, że problem jest tak powszechny.
- No jasne! Dostojewski, Kafka, Tołstoj… – Oczy przyjaciółki aż błyszczały podnieceniem, gdy wymieniała kolejnych ekscentryków. – – Że o Kyrczu i Kainie nie wspomnę; przecież jakiś producent psychotropów był nawet patronem medialnym ich zbiorku…
Cóż, wszystkie te nazwiska już dawno weszły do panteonu sław słowa pisanego. Skoro sama chciałam się tam znaleźć, też powinnam postradać rozum. Póki co byłam zbyt poukładana, bardziej rozważna niż romantyczna. Pewnego wieczoru zdarzyło mi się nawet dokonać w mieszkaniu niezbędnych pomiarów, by sprawdzić, czy mam choć trochę nierówno pod sufitem. Jak się łatwo domyślić, wynik mnie nie zadowolił.
- Wybiorę się tam za parę dni – zdecydowałam w końcu. – Bez pomocy tego gabinetu nie mam szans napisać kolejnej powieści.
- No dobrze, idź, skoro musisz. Ale czy to bezpieczne? – spytała Ola, bełtając palcem śmietankę w swoim cappuccino.
- Myślę, że nie – odparłam. – I właśnie dlatego tak mnie tam ciągnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz