piątek, 28 maja 2010

Szkarłatny Anioł (2)

DORVAL, 29 WRZEŚNIA 1997 r.

Obojętny na zdziwienie, z jakim przyglądały mu się mijane osoby, Jan Béluterre przemierzał wielkimi krokami lotnisko Dorval. Dzięki butom na grubej podeszwie wydawał się jeszcze wyższy i mierzył dobre dwa metry. Skórzany kombinezon opinał mocno umięśnione, zwinne ciało. Z lewego ramienia mężczyzny zwisał wypchany, wojskowy worek koloru khaki. Jasnokasztanowe włosy sterczały na jego głowie niczym szczotka, a mocno ogorzałą kanciastą twarz częściowo zakrywały gogle o ciemnych szkłach, trzymające się na głowie dzięki czarnej gumce. Nie miał nawet trzydziestu lat, lecz był tak zniszczony, że z łatwością można by mu dać czterdziestkę.
Przemieszczając się przez różne strefy przepełnionego lotniska, stwierdził, że w powietrzu wisi atmosfera ogólnego niezadowolenia. Z pewnością było ono spowodowane przeniesieniem lotów międzynarodowych z lotniska Mirabel do Dorval. Już kiedy czekał na swój wojskowy worek przy taśmie, widział podróżnych rozwścieczonych tym, że nie mogli znaleźć walizek. Teraz, stojąc w długich kolejkach, wczasowicze i turyści tracili cierpliwość, gdy tymczasem obsługa starała się nie stracić panowania nad sobą.
Béluterre zauważył stanowisko informacyjne. Skierował się tam i zajął miejsce w ogonku, licząc na to, że nie będzie czekał zbyt długo. Poszukał wzrokiem czegoś, co mogłoby go zainteresować i skrócić czas oczekiwania.
Po jego prawej stronie trójka dzieciaków, które stwierdziły, że rodzice zbyt zajęci podróżą nie zwrócą na nie uwagi, wymyśliła sobie grę. Jeden brzdąc o długich, czarnych włosach i drugi o krótkich, jasnych lokach – każdy siedział okrakiem na walizce – bawili się w wyścigi konne. Przed nimi stała ruda dziewczynka i przyglądała się im, przygryzając delikatnie dolną wargę. Najpoważniej w świecie czekała na wynik wyścigów.
Patrząc na tę scenę, Jan uśmiechnął się. Gdy miał dziesięć lat, przeżył nieomal identyczną przygodę. W parku niedaleko domu ścigał się z innym chłopakiem pod uważnym spojrzeniem uroczej, rudej panny, która zadecydowała, że zwycięzca wyścigów otrzyma w nagrodę jej serce. Jan wtedy przegrał. Nie umiejąc pogodzić się z porażką, wyrżnął rywala pięścią w twarz. Z nosa polała się krew, a Jan przegrał i wyścig, i rudą.
Czarny jeździec bódł walizkę ostrogą, pokrzykując energicznie „hija, hija!”. Pochylony do przodu na swym rumaku blond jeździec koncentrował się na drodze pełnej przeszkód widocznych tylko dla jego oka.
Béluterre przymknął powieki. W jego wyobraźni pojawiła się krótka scena, a w niej ruda dziewczynka całująca blond jeźdźca. W tej samej chwili, już w rzeczywistości, czarny jeździec ześlizgnął się z konia, a blondynek z szerokim uśmiechem wyprostował się na rumaku. Mężczyzna w skórzanym kombinezonie otworzył oczy w chwili, gdy ruda księżniczka całowała zwycięzcę w usta.
Wynik wyścigów był dokładnie taki, jakim ujrzał go w swoim widzeniu Jan Béluterre.

*

Uzyskawszy potrzebną informację, Jan minął automatyczne drzwi prowadzące na zewnątrz i przedarł się przez tłum osobników objuczonych bagażami, którzy popychali się nawzajem, żeby złapać najbliższą taksówkę. Udało mu się dotrzeć do okienka z biletami autobusowymi. Było ciemno i deszczowo, zdjął więc gogle, który zwisały teraz na jego piersi.
- How much for downtown Montreal? – zapytał otyłego, młodego człowieka za szybą.
- Nine dollars – odparł ten bezbarwnym głosem, starając się

nie spojrzeć po raz drugi w intensywnie niebieskie oczy klienta
o niepokojącym wyglądzie.
Jan wyciągnął kanadyjski banknot dziesięciodolarowy.
Pracownik wydał mu złotą monetę i bilet.
- O której godzinie najbliższy autobus?
- Siódma dwadzieścia.
Jan rzucił okiem na zegarek. Do odjazdu zostało nie więcej niż siedem minut.
Przyłączył się do osób, które stały przy słupku, wskazującym przystanek w kierunku Montrealu. Wzbudził natychmiast najprzeróżniejsze reakcje. Jakiś punk o różowych włosach rzucił mu pełne podziwu spojrzenie, kobieta o beztroskim wyglądzie posłała mu zalotny uśmiech, młodzieniec w okularach zaczął nagle bardziej się interesować dziwną postacią niż magazynem, który czytał, kobieta interesu uniosła krytycznie brew najwyraźniej czymś urażona, jakiś dzieciak przyglądał mu się wielki-mi ze zdziwienia oczami, jego rodzice tymczasem wyglądali na zszokowanych.
Dokładnie o siódmej dwadzieścia autokar zatrzymał się na przystanku. Kierowca, siwiejący grubasek o jowialnym wyrazie twarzy, wysiadł z pojazdu, otworzył bagażniki i zaczął układać w nich torby oraz walizki, które mu podawali pasażerowie.
Béluterre trzymał swój wojskowy worek na ramieniu. Nie rozstałby się z nim za żadne skarby świata. Było w nim wszystko, co miał.

*

Jakieś pół godziny po opuszczeniu Dorval, autokar zaparkował na końcowym przystanku. Montreal był ciemny i ponury.
Taszcząc na ramieniu ciężki worek, Béluterre wszedł do budynku i stwierdził, że panuje w nim banalna, bezosobowa atmosfera. Nijaka. Jakby czas zatrzymał się w latach osiemdziesiątych. Włóczyli się tu tacy sami jak kiedyś nieogoleni osobnicy o podejrzanym wyglądzie, młodzi ludzie oczekujący przyjaciół, stęsknieni zakochani, którzy z trudem ukrywali niecierpliwość, czekając na ponowne spotkanie ze swoją miłością, mężczyźni i kobiety interesu liczący na oddaną obsługę, by dotrzeć na czas na zebranie, i studenci, którzy na cały tydzień wyjeżdżali do Ottawy albo Sherbrooke.
Jedynym nowym elementem były zainstalowane przy Hershel’s Deli automatyczne kasy z biletami w przedsprzedaży, za które można było płacić kartą kredytową.
Wchodząc na ruchome schody prowadzące do metra, Jan przypomniał sobie londyński Underground. Prawdziwy koszmar dla cierpiących na klaustrofobię. Nieskończenie długie, prostokątne korytarze – równie wąskie co niskie – nie miały nic wspólnego z przestronnymi przejściami i wysokimi sklepieniami większości stacji w Montrealu. Chociaż i tak niektóre korytarze, jak ten łączący dworzec autobusowy z najbliższą stacją, były beznadziejnie szare.
Béluterre podszedł do kasy na stacji Berri-UQAM. Wziął po drodze kilka darmowych tygodników. Przerzucił szybko najświeższy z nich – „Ici”, po czym wcisnął go pod pachę razem z trzema innymi. Skręcił następnie w korytarz, który prowadził do skrzyżowania Berri z Sainte-Catherine, z zamiarem zatrzymania się w La Petite Bouchée.
Oczyma wyobraźni ujrzał siebie w 1992 roku – pierwszym roku spędzonym w Montrealu – jak popijał obrzydliwą kawę w tej nędznej knajpie, do której chodził regularnie. Gdy tylko się tam pojawiał, Gina, mocno zbudowana kelnerka o szerokim uśmiechu i włosach żółtych jak skórka dojrzałego banana, stawiała przed nim filiżankę z kawą w kolorze brudnej wody po zmywaniu. Jan lubił La Petite Bouchée, ponieważ ceny były tam żałośnie niskie, a stali klienci wręcz fascynujący. Ogromny Robert wiecznie opowiadał o swoich rozmaitych obsesjach, a stary Pat o twarzy pomarszczonej jak u marynarza lubił „jeszcze raz” przypomnieć największe wyczyny swego życia. Przychodziła też Karine, młoda ćpunka. Miała oczy podkrążone z rozpaczy i myśli samobójcze. No i Dorota, kobieta o nieprawdopodobnie żywej wyobraźni, ale kompletnie pustym spojrzeniu, która niedawno wyszła z zakładu psychiatrycznego. Była też, rzecz jasna, Gina, wzór doskonałej kelnerki. Ledwo ciągnęła od pierwszego do pierwszego, ale dawno już zrezygnowała z dorabiania sobie napiwkami. Bardziej niż do pieniędzy była przywiązana do swoich klientów: bezrobotnych, studentów, opóźnionych w rozwoju i pupilków opieki społecznej. Gina zawsze miała dla każdego dobre słowo albo gest, żeby podtrzymać na duchu potrzebującego. Jan pamiętał, jak w ciężkich chwilach życia doceniał jej pełne energii poranne klepnięcie w ramię.
Béluterre był już prawie na końcu korytarza, gdy zatrzymał się, by spojrzeć na wyścielone brązowym papierem witryny tonącego w ciemnościach lokalu. La Petite Bouchée już nie istniała.
Jedno ze wspomnień Jana umarło.
Z pewnością nie ostatnie.

1 komentarz:

  1. No, tom się naczytała na noc i porcja marzeń sennych zapewniona!

    OdpowiedzUsuń