środa, 7 lipca 2010

Dyrdymały 4 cd

- No a co? Co niby miałem mu powiedzieć? Przecież ta maszyna stoi na środku jaskini jak wół. Nie da się udawać, że jej nie ma! – tłumaczył zdenerwowany inżynier przez telefon.
Stał przed jaskinią w zapadającym zmroku i przez chwilę słuchał swego rozmówcy kiwając ponuro głową.
- Dobrze – powiedział w końcu. – Postaram się nie denerwować. No tak – znowu kiwał głową. – Słusznie. Nie, proboszcz wcale nie wydawał się zły, tylko zaciekawiony. Powiedział, że rozumie. Nawet mówił, że go cieszy takie bogactwo naturalne w naszej okolicy, ale że od odkrycia do wydobycia droga jeszcze daleka, a on ma teraz głowę zajętą innymi sprawami. No poszedł. Przecież bym nie rozmawiał, gdyby był. Nie... Chyba nie podejrzewa niczego. Dobrze, panie Pąckiewicz, to my tu działamy. Tak, odezwę się, rzecz jasna. Do widzenia.
Zakończył rozmowę i schował telefon do kieszeni. Gdyby nie te cholerne komary, byłoby całkiem przyjemnie. Inżynier klepnął się zamaszyście w kark widząc oczyma wyobraźni kolejną plamę krwi rozbryzganą na sobie. Zjedzą mnie tu bestie, pomyślał i wszedł szybko do jaskini.
- No, panowie! Nocna zmiana zostaje przy odwiercie, reszta się zbiera. Nie ma co tu wysiadywać.
Po chwili wyjeżdżali samochodem terenowym inżyniera. Koła kolebały się na polnej drodze zostawiając ślady w piasku, a żuczki i koniki polne pierzchały byle dalej od drogi i jadącego nią potwora. Nad spokojną łąką między drzewami okalającymi teren przykościelny a skałkami powoli zapadała noc. Polne myszy wędrowały do norek, ostatnie ptaki zawracały nad starym suchym dębem świadome, że czas ustąpić miejsca tutejszym nietoperzom. Tu i ówdzie słychać jeszcze było ciche brzęczenie spóźnionych komarów, a gdzieniegdzie połyskiwały zimnozielone sygnały świetlików.

Lamia chwyciła świecącego owada i przyjrzała mu się uważnie, a potem wypuściła z łagodnym uśmiechem na pięknej, bladej twarzy. Jej oczy lśniły w ciemnościach podobnym blaskiem, co światełka robaczków świętojańskich. W swej nieskończonej mądrości przyroda obdarzyła samiczki ciekawą cechą. Niektóre z nich potrafiły naśladować błyski innych gatunków i wabiły tym sposobem lekkomyślne samce, by je pożreć. Lamia czuła pokrewieństwo dusz z tymi samiczkami. Gładziła rude włosy zastanawiając się, dlaczego samce różnych gatunków są tak łase na wabienie. Wprawdzie w cichych i spokojnych Dyrdymałach nie zjadała mężczyzn, których jej się udało skusić ani też dzieci, jak to miał w zwyczaju jej gatunek i na ogół zadowalała się sporadycznymi odwiedzinami w wiejskich kurnikach albo upolowaną drobną zwierzyną, ale instynkt czasami dawał o sobie znać. W tę ciepłą majową noc pełną zapachów i dźwięków czuła rosnące podniecenie.
Usłyszała trzask gałązek za plecami. Tak niezdarnie mógł się poruszać tylko ghul. Nie myliła się, bowiem nadeszli we trzech. Wiadomo, gdzie był ghul, tam musiał przebywać jego pan, martwiec Wiktor. Towarzyszył im Szymon w znacznie lepszej kondycji po okładach babki Maćkowiakowej, ale i tak trudno byłoby powiedzieć coś pochlebnego na temat jego urody.
- A gdzie Alonzo i Stefan? – spytała Lamia.
- Alonzo dziś nie pije – odparł Wiktor. – Zabrał się za projekty nowych witraży do kościoła. A Stefan chyba miał wyjść z wikarym, rozejrzeć się w mieście, posłuchać, co ludzie gadają.
- O! – Lamia okazała zdziwienie. – To chyba dobrze?
- Pewnie – kiwnął głową Szymon.
- Hyhyhy – potwierdził ghul.
Lamia nie chciała dyskutować z ghulem. Ghule nie uchodziły za mądre i nie bez przyczyny. To, że ich gamoń przemówił raz w nieżyciu po łacinie w niczym nie zmieniało sprawy. Był za to paskudny i silny, jak na trupojada przystało, a ta cecha zawsze się okazywała niezwykle przydatna do straszenia. I dobrze! Nikt niczego więcej od ghula nie wymagał.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki upiory ruszyły zgodnie w stronę jaskiń. Szły bezszelestnie. No, prawie bezszelestnie, jeśli nie liczyć cięższych stąpnięć i sapania ghula. Ich oczy świeciły w ciemnościach, ale tylko oczy Lamii można było wziąć za unoszące się w powietrzu świetliki, bowiem ślepia wampirów połyskiwały krwawym blaskiem, a ghula jarzyły się piękną barwą indygo. Lamia trochę mu zazdrościła i zachodziła w głowę, jakim cudem tak piękne oczy znalazły się w tak szpetnym pysku. Wyobrażała sobie, jak doskonale by harmonizowały z jej rudymi włosami. Niestety babka Maćkowiakowa, która powołała ghula do życia przez przypadek, pomyłkę i roztargnienie – tak przynajmniej twierdziła – zupełnie nie mogła sobie przypomnieć składników, których wtedy użyła. Lamia próbowała ją namówić na transplantację, ale i to nie zdało egzaminu.
- Trans co? – spytała babka, której Lamia nie dawała spokoju.
- No babka mu wydłubie te oczy i da mnie. To tak w skrócie – wyjaśniła Lamia.
- Z tej próżności miesza ci się w głowie – fuknęła babka. – To nie paciorki, żeby je wkładać i wyjmować. Nie da się i nie marudź, bo chłopy i tak za tobą latają. Nawet pewnie nie widzą, jak masz kolor oczu – mamrotała z dezaprobatą.
Lamia postanowiła odpuścić temat, bo babka miała przecież rację. Ale gdzieś w głębi krwiożerczej duszy żywiła nadzieję, że może kiedyś Maćkowiakowa znów się pomyli.
Stadko nietoperzy wyfrunęło z jaskini prosto na nich. Jasny krąg światła padał z wnętrza na piach przed wejściem i słychać było przytłumione głosy. Najwyraźniej nocna zmiana była gotowa do straszenia. Wiktor wyciągnął dłoń w stronę jaskini. W półmroku zadrżały zakrzywione szpony wampira i jakby w odpowiedzi na niewidzialny sygnał, światła w środku zaczęły mrugać, jarzyć się i przygasać na przemian.
- Coś się dzieje z zasilaniem, cholera! – upiory usłyszały stłumiony głos pełen troski. – Jeszcze pójdzie wiertło. Idź, sprawdź agregat!
Szymon zachichotał i błysnął kłem, a Lamia wciągnęła ze świstem powietrze i oblizała blade usta. Ghul stał z miną charakterystyczną dla ghula, choć był pełen podziwu dla umiejętności swego pana.
Z jaskini wyszedł młody mężczyzna i rozejrzał się niepewnie, ponieważ jego oczy nie były przyzwyczajone do panujących wkoło ciemności. Potrząsał trzymaną w ręku latarką, która się czemuś nie chciała palić, tylko mrugała nie dając światła. Mimo to ruszył w kierunku agregatu stojącego nieco dalej, za skalnym załomem. Słyszał znajome, nieprzyjemne buczenie maszyny. Przykucnął obok i otworzył klapę bezpieczników. Latarka zapaliła się na chwilę, więc skierował snop światła na urządzenie starając się wypatrzyć przyczynę ewentualnej awarii. Nagle poczuł za plecami czyjąś obecność, delikatne muśnięcie i słodkawy zapach. Zakręciło mu się w głowie. Przestał widzieć elementy maszyny. W umyśle miał obraz zmysłowej kobiety, rozkoszy, jakiej mógł zaznać w jej ramionach, zamiast dłubać w jakimś zepsutym agregacie tu, na tym zadupiu. Spojrzał w bok i zobaczył w kręgu światła latarki stopy obute w piękne, lekkie pantofelki, zgrabne kostki, smukłe łydki, długie nogi, szczupłą talię, całkiem wydatną pierś i ogromne zielone oczy w bladej twarzyczce okolonej burzą rudych włosów. Z wrażenia tkwił tak nieruchomo, przykucnięty z głową zadartą do góry. Kobieta, pochyliła się lekko i dotknąwszy palcem jego brody, skłoniła go, by jednak powstał. I powstał. A czy Ty byś nie powstał w takiej sytuacji, drogi czytelniku?
- Uwielbiam mężczyzn, którzy potrafią coś naprawić – wyszeptała zmysłowym, leciutko schrypniętym głosem.
- Ja też – odpowiedział, po czym się zreflektował. – Znaczy, ja potrafię.
- To dobrze. Jak masz na imię?
- Seba – wyszemrał Sebastian.
- Nie czujesz się samotny na tym odludziu?
- Strasznie – westchnął. – A ty, kim jesteś?
- Lamia – uśmiechnęła się przywołując najbardziej uwodzicielski spośród wszystkich swoich uśmiechów.
- To miło, że mnie odwiedziłaś Lamiu... Lamio... Lamia...
- Przyśniłeś mi się, mój miły – wyszeptała całując go delikatnie w szyję i namierzając językiem aortę, a jednocześnie wodząc dłonią po ciele Seby. Było to przyjemne, ponieważ na wodzenie reagował niczym różdżka, która właśnie odkryła potężną żyłę wodną.
- I co robiliśmy w tym śnie?
- Ty nic – odparła Lamia. – Ja się wszystkim zajęłam.
Zrezygnowała jednak z aorty przypomniawszy sobie, że ostatnim razem długo musiała spierać plamy z sukni i szukała językiem mniejszej żyłki. Sebastian objął Lamię i przyciągnął do siebie zbyt oszołomiony, żeby zadawać więcej pytań albo, żeby choć chwilę pomyśleć przytomnie. Poddał się uwodzicielskim zabiegom reagując na nie wdzięcznie i żywo, jak na młodego człowieka przystało. Nagle poczuł delikatne ukłucie tuż pod uchem, a potem znalazł się w oparach rudej rozkoszy o zielonych oczach. Świat zawirował i przestał istnieć. Nie przenikały do jego świadomości nawet okrzyki pełne przerażenia ani wołania o pomoc, które dobiegały z jaskini. Za to Lamia słyszała je doskonale.

*

Wynalazca genialnego wiertła i jego kolega siedzieli w kącie jaskini wparci plecami w skałę i patrzyli oczami wielkimi jak spodki na stojącego przed nimi Wiktora. Nie mieli już siły krzyczeć, zresztą i tak była niewielka szansa, że na tym pustkowiu ktokolwiek ich usłyszy i przybiegnie na ratunek, a Seba najwyraźniej nie reagował. Sylwetka potężnie zbudowanego wampira zdawała się przesłaniać nie tylko jaskinię, ale wręcz cały świat, który skurczył się do przeraźliwie klaustrofobicznych rozmiarów.
- Hyhyhy – dobiegła ich z boku nie całkiem skoordynowana wypowiedź ghula.
- Co tam masz? – spytał Szymon podchodząc do stolika, na którym stał otwarty laptop z wynikami pomiarów.
Jednak nie na wyniki patrzył ghul, bo i nie one wyświetlały się na ekranie. Ghul przekrzywił głowę usiłując zrozumieć, obraz, który miał przed oczyma. Jego mózg bombardowany informacjami groził przeciążeniem. Miał wrażenie, że widzi ludzi, ale nigdy wcześniej nie widział tak dziwnych ludzi, choć przecież na co dzień spotykał Jurną Ankę i proboszcza, i wikarego, a czasem trafił się ktoś z miasteczka, choćby Zawada, który nie dalej jak po południu był przy jaskini i ghul go widział.
Ale tego, co było teraz na ekranie, nie widział nigdy wcześniej. Nie rozumiał też, o czym mówiły dziwne postacie.
- Och tak, tak! Mocniej, mocniej, och! Szybciej, kochanie!
Dziwne kłębowisko na ekranie zmieniło konfigurację, więc ghul przekręcił łeb w drugą stronę.
- Ty głupi! – wrzasnął Szymon. – Co ty oglądasz?
- Yyyyy? – zapytał ghul w nadziei, że otrzyma wyjaśnienie.
- Nie zajmuj się bzdetami – skarcił go wąpierz. – Nie po to tu jesteśmy.
Podszedł do komputera i zaczął przyciskać co popadnie.
- Nie! – krzyknął rozpaczliwym głosem genialny wynalazca.
- Co nie? To podejdź tu i zrób coś z tym – warknął Szymon. – Interesują nas wyniki badań.
Wynalazca spojrzał oszołomiony na Wiktora, który skinął tylko głową w milczeniu. Drżąc na całym ciele, ojciec metalowego pająka, podszedł do stolika i wyłączył obraz na ekranie.
- Yyyy! – zaprotestował ghul.
- Daj spokój – odezwał się Szymon. – Później sobie pooglądasz. Najpierw interesy.
Wynalazca wystukiwał coś na klawiaturze, aż ukazały się tabele i wykresy kompletnie niezrozumiałe dla laika, choć bardzo efektowne. Wiktor stanął za jego plecami.
- Wyjaśnij – zażądał. – Jak duże są złoża?
- Bardzo duże – odparł tamten drżącym głosem. – Nawet trudno określić.
- Jakie są zamiary Pąckiewicza?
- Nooo, ja nie wiem dokładnie.
- To po co tu jesteś?
- Mam zrobić odwiert i ustalić, czy warto wydobywać.
- I co? Warto?
Wynalazca przełknął ślinę.
- Ja bym wydobywał, gdybym miał na to pieniądze.
- A Pąckiewicz ma?
- On sam to może nie, ale jego stryj to łoi taką kasą, że mu na pewno nie zabraknie. Choćby chciał tu nie tylko wydobywać, ale i przerobić plebanię na rafinerię!
Wiktor pokiwał głową w zadumie i spojrzał mu groźnie w oczy. Genialny wynalazca poczuł, że w głowie wirują mu czarne i czerwone kręgi. Były wielkie, ogromne, wypełniły całą jaskinię. Gdzieś z oddali słyszał monotonny głos:
- Pójdziesz dziś na wódkę i zapomnisz o wszystkim, a rano spakujesz ten cały majdan i wyjedziesz stąd na zawsze. Zrozumiano?
Kiwał tylko głową, ale niczego nie rozumiał. W głosie mu huczało, „na wódkę, na wódkę... zapomnisz”.

Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd tak stał, gdy poczuł nagle czyjąś dłoń na ramieniu. To był Sebastian, jakiś blady i niezbyt przytomny. W kącie na ziemi siedział trzeci pracownik. Obejmował ramionami kolana i kiwał się miarowo w przód i w tym mamrocząc coś pod nosem. Po chwili wynalazca jakby się otrząsnął z odrętwienia.
- Pierdzielić to wszystko, panowie. Muszę się napić. Zostawiamy ten majdan i jedziemy na wódkę.
Tamci spojrzeli na niego niepewnie, ale po chwili pokiwali głowami.
- Tak – powiedział Sebastian. – Ja też czuję, że muszę się odprężyć.
Potarł dłonią szyję przy uchu i pokręcił niepewnie głową. Czuł się dziwnie słaby.
Wszyscy trzej wsiedli do rozklekotanej toyoty i ruszyli w kierunku miasteczka.
Wiktor stał z założonymi na piersiach rękami i patrzył za odjeżdżającym pojazdem. Potem czwórka upiorów ruszyła z powrotem ku plebanii.

*

Gdy wikary Pawlak wracał ze Stefanem było już dobrze po północy. Wędrowali sobie spokojnie w świetle księżyca usiłując zebrać w logiczny ciąg plotki, które – sporo sobie wypiwszy – opowiadał w pubie pewien urzędnik. O wielkich złożach ropy na skałkach, o tym, że teraz w Dyrdymałach wszystko się zmieni, będzie metropolia, widoki jak w Teksasie, kasyna, domy rozpusty i rafinerie.
- To okropne! – denerwował się Stefan.
- Ja bym nie demonizował – odparł wikary. – Zaczekaj na mnie dwa kroki dalej. Te rafinerie to nie tak, hop i od razu.
Wikary zszedł na bok ciemnej drogi, żeby ulżyć nieco pęcherzowi.
- Zapomnieć! – rozległ się nagle wrzask, który przestraszył Pawlaka nie na żarty.
- Co tam ksiądz mówi? – zawołał Stefan.
- To nie ja! Podejdź no tu, ktoś leży w rowie.
W świetle księżyca starali się rozpoznać trzech nieszczęśników leżących pokotem w zielonej trawie.
- A to ci trzej inżynierowie z jaskini, co byli w pubie i opowiadali jakieś niestworzone historie o złym, co straszy – rozpoznał ich wikary.
- Na szczęście nikt im nie uwierzył – uśmiechnął się pod nosem Stefan.
- Na wódkę i zapomnieć! – wrzasnął znowu jeden z pijaków i zachrapał.
- Co z nimi zrobimy? – zatroskał się Pawlak.
- Nic – Stefan wzruszył ramionami. – Noc ciepła i spokojna. wyśpią się i rano pójdą do jaskini. Dobrze, że samochód zostawili pod pubem.
Wikary i Stefan ruszyli w swoją stronę pozostawiwszy mamroczących w rowie mężczyzn. Dyrdymalska noc, ciepła i spokojna, jak słusznie zauważył Stefan, utuliła ich w troskliwych objęciach przykrywając liśćmi łopianu, a żabki kumkały dla ukojenia ich skołatanych nerwów. Czasami przeleciał sznur nietoperzy, a świetliki unosiły się błyskając zalotnie zielonym światłem. Sebastian zasypiał słodko patrząc w oczy świetlików, rudej Lamii, świetlików, rudej Lamii, świetlików...
- Lamiu – wyszeptał jeszcze, zanim wypita wódka uniosła go do krainy ciężkiego snu i potężnego bólu głowy.

2 komentarze:

  1. tak spokojnie, wieczornie, nastrojowo... akurat pasuje:)

    OdpowiedzUsuń
  2. ojej, super! Gdzie mi to uciekło! Dopiero dzisiaj zauważyłam ale mam tyły. Smaczne jak arbuz w lecie! Naprawdę!!!!

    OdpowiedzUsuń