czwartek, 15 lipca 2010

Dyrdymały , czyli fantastyki obyczajowej cz 5 i ostatnia, bo ile tak można kapać po kawałku?

Inżynier szalał.
- Jak wyjeżdżacie? Dokąd wyjeżdżacie? A umowa?
- Co umowa? Pracę wykonaliśmy – genialny wynalazca unikał wzroku inżyniera.
- No prawie – odparł tamten z przekąsem. – Zastanówmy się chwilę spokojnie. Dane mamy, pozostaje ocena i sporządzenie raportu. Zrób ten raport i napisz w nim, czy warto tu wydobywać ropę. Proste, nie? Decyzja i tak nie należy ani do ciebie ani do mnie.
Młody mężczyzna spojrzał na niego spokojniej. Westchnął i pokiwał głową.
- W sumie racja – powiedział.
- No widzisz. A powiedz mi coś jeszcze – inżynier wskazał ruchem głowy ekran z symulacją rozlokowania pokładów ropy. – Przecież te pokłady to nie bajoro w jednym miejscu, prawda?
Tamten pokręcił przecząco głową.
- Więc można dostać się do nich z innej strony, prawda?
- Można – potwierdził wynalazca.
- Czyli możemy się ustawić na terenach nie należących do kościoła, prawda?
- I tam będzie bezpieczniej? – spytał młody z powątpiewaniem.
- Nie wiem, może straszy tylko tutaj? Ale chyba warto spróbować. Zobacz – wskazał palcem na ekran – tu jest granica, zgadza się? Od tych skałek ziemia należy do... Nie wiem do kogo, w każdym razie nie do kościoła. Niech się Pąckiewicz martwi i wykupi albo co.
Tamten kiwał głową. Inżynier położył dłoń na jego ramieniu.
- Posłuchaj głosu rozsądku – powiedział uroczystym tonem. – Przeniesiemy prace i z innego miejsca sięgniemy do źródła. Powiedz uczciwie, kiedy twoim zdaniem trafi ci się następna taka okazja? Odpuścisz?
Młody wynalazca uznał najwyraźniej pytanie za retoryczne, bo nadal tylko kiwał głową. Blask czerwonych oczu Wiktora jakoś przybladł w świetle dnia.
- No dobrze. Zrobimy tak: ty spokojnie pakuj sprzęt, ale tak, żeby móc się przenieść dalej w każdej chwili. Nigdzie stąd nie wyjeżdżaj. Przed nami cały dzień. Ja jadę do Pąckiewicza i zdecydujemy, co robić. No! I bądź facetem! Miej jaja!
Młody wynalazca przypomniał sobie, do jak żałosnych rozmiarów skurczyły się jego klejnoty, gdy w jaskini pojawili się nocni goście, ale w końcu inżynier miał trochę racji. Teraz był dzień. Może te cudaki nie łażą w dzień? O ile mu było wiadomo wampiry dnie spędzały w trumnach. Chyba...
W każdym razie do wieczora mógł zaczekać, a nocy absolutnie nie zamierzał spędzać w jaskini. Skinął potakująco głową. Inżynier klepnął go po plecach i ruszył do samochodu.
- Pogadaj z chłopakami! Wyjaśnij im sytuację, a ja daję znać.

*

Edward Kulesiak stał przed wielkim lustrem w eleganckiej toalecie siedziby organizacji ekologicznej Zielony Gumiak przyczesując niesforną, grzywę. Wyjął z kieszonki czarnych jeansów ołówek i przysunął twarz do lustra. Stanowczo należało poprawić kreskę pod okiem. Tę kreskę, która nadawała mu mrocznego wyglądu. Edward z wprawą roztarł hennę palcem uzyskując efekt przydymionego oka i pomyślał z wdzięcznością o kinematografii amerykańskiej, dzięki której nie uchodził za dziwaka i niedojdę, lecz nieoczekiwanie stał się obiektem pożądania. Mlasnął z satysfakcją i przejechał językiem po białych kłach. Obejrzał ząbki w lustrze i uśmiechnął się do własnego odbicia. Nie będzie mi byle inkub podskakiwał do mojej Agusi, pomyślał z wyższością o Sylvio i jego nachalnym zachowaniu. Następnym razem dam w dziób, postanowił.
Jego rozmyślania przerwało pukanie do drzwi.
- Jesteś tam, Edwardzie? – usłyszał głos Joasi, filigranowej blond sekretarki.
- Jestem – odpowiedział i odkręcił kurek z wodą.
- Szef cię prosi – Joasia przekrzykiwała szum wody.
- Już idę!
Edward wytarł ręce i otworzył drzwi. Joasia spojrzała z podziwem. Jej podziw był dla dhampira równie cenny jak podziw licealistek, koleżanek Agusi, ale Edward kochał Agusię bez pamięci. Joasię zaś lubił, nawet bardzo. Była miłą, serdeczną dziewczyną i zawsze można było na nią liczyć.
- Nie wiesz, o co chodzi? – spytał.
Joasia pokręciła przecząco głową.
Edward podszedł do drzwi gabinetu szefa i zapukał dyskretnie.
- Proszę! – usłyszał w odpowiedzi.
Nacisnął klamkę i wszedł z uśmiechem.
- Szef wzywał?
- Siadaj, Edwardzie.
Edward usiadł w fotelu stojącym naprzeciwko biurka przewodniczącego i patrzył wyczekująco. Poza szperaniem w poczcie elektronicznej szefa nie miał sobie nic do zarzucenia, a szperania i tak mu nikt nie udowodni.
- O jak dawna dla mnie pracujesz? – spytał Pąckiewicz.
- Pół roku stażu – zauważył Edward.
- No tak, tak... A miało być 3 miesiące?
- Owszem. I podwyżka.
- No właśnie.
Pąckiewicz uśmiechnął się szeroko i zaczął szperać w papierach rozłożonych na biurku.
- Właśnie dlatego cię wezwałem. Należy ci się podwyżka i pełen etat, Edwardzie. Spisywałeś się nieźle przez te pół roku i zasłużyłeś na to, żeby pracować nadal. Joasiu! – zawołał przewodniczący.
Joasia weszła uśmiechnięta od ucha do ucha niosąc kilka kartek papieru i podała je przewodniczącemu. Odwróciła się i posłała Edwardowi promienny uśmiech, po czym wyszła z gabinetu.
- Tu jest umowa dla ciebie – powiedział Pąckiewicz. – Teraz będziesz moim asystentem na cały etat. Pasuje?
- Pasuje – Edward był przyjemnie zaskoczony.
- To podpisz.
Przewodniczący podpisał dwa egzemplarze umowy i odwrócił je na biurku w stronę Edwarda. Ten wstał z fotela, przejrzał pobieżnie tekst umowy, spojrzał uważniej na wysokość pensji i podpisał.
- Spoko, szefie – powiedział odkładając długopis na biurko.
Przewodniczący wstał zza biurka i wyszedł do Edwarda z ręką wyciągniętą do uścisku.
- Gratuluję, młody. Obowiązki te same. No, to do roboty! – rzucił potrząsając energicznie dłonią Edwarda.
Młody dhampir przyzwyczajał się stopniowo do myśli o awansie, który stał się jego udziałem. Nie bardzo wiedząc, jak się zachować w tej niecodziennej sytuacji, potrząsał głową z uśmiechem powtarzając na przemian „spoko” i „dziękuję”, wziął swój egzemplarz umowy, złożył go na pół i już kierował się do drzwi, gdy Pąckiewicz zapytał:
- Mieszkasz tam, gdzie mieszkałeś Edwardzie prawda?
Kulesiak stanął zdziwiony z dłonią na klamce.
- Tak.
- Wygodnie ci tam?
- Owszem. Domek nie jest nowy i przydałby się solidny remont, ale teraz – zamachał umową – jakoś powoli sobie poradzę. Lubię ten domek – dodał.
Pąckiewicz pokiwał ze zrozumieniem głową.
- A ziemia?
- Co ziemia? – spytał młody coraz bardziej zdziwiony.
- No te tereny tam za miastem, skałki.
- A! No są – młody wzruszył ramionami.
- Nie myślałeś, żeby sprzedać? Wtedy miałbyś na remont domu, stopa życiowa by ci się podniosła i prestiż. A ze skałkami co zrobisz? Kupa kamieni i tyle. Żaden prestiż.
- Ojciec, zanim zniknął, chciał tam podobno budować park rozrywki. W wielkim stylu. A na razie ziemia jest i tyle. Nie boli, jeść nie woła...
- Ja bym się tego pozbył na twoim miejscu.
Edward uśmiechnął się do przewodniczącego.
- Pomyślę, szefie.
- Pomyśl i to szybko. Jakby co, chętnie kupię od ciebie.
- Tę kupę kamieni? – Edward patrzył mu spokojnie prosto w oczy.
- Tak – przytaknął Pąckiewicz. – Ze względu na nietoperze – dodał szybko.
- Pan to kocha te nietoperze, szefie – Edward kręcił głową z podziwem.
- Tak, natura jest mi bliska. Zastanów się, Edwardzie.
- Jasne, szefie.
Kulesiak pomachał trzymaną w dłoni umową i nacisnął klamkę. Za drzwiami, w sekretariacie powitał go radosny pisk Joasi, która ucałowała go siarczyście w oba policzki i gratulowała awansu.

*

Na ekranie komputera harpia przemieniła się w krwawą miazgę. To była szósta z kolei. Edward oparł się wygodnie o siedzenie fotelika w swoim pokoju w biurze organizacji Zielony Gumiak. Była za pięć czwarta. Zaraz koniec pracy. Składał papiery i wyłączał komputer myśląc z zadowoleniem, że teraz jest nie tylko piękny ale również nieprzytomnie bogaty.

*

Przewodnicząca rady miejskiej w Dyrdymałach składała administracyjne plany miasta i okolic.
- Jesteś genialna, Marylko – szepnął Zawada całując ją w ucho.
Odstawiła segregator na miejsce i spojrzała na drzwi, bowiem rozległo się pukanie. Nie zdążyła otworzyć ust, kiedy drzwi się otworzyły i zajrzała sekretarka. Zawada cofnął się pół kroku.
- Jeśli pani burmistrz nie ma nic przeciwko temu, to ja już pójdę – powiedziała sekretarka wskazując na zegarek na nadgarstku. – Jest czwarta.
- Idź – odparła przewodnicząca. – Do widzenia.
- Do widzenia pani. Do widzenia, panie Zawada – dziewczyna zawinęła się i trzasnęła drzwiami.
Przewodnicząca zagryzła wargi, ale przemilczała. Mogła trafić gorzej. Dziewczyna może nie była najlepiej ułożona, ale przynajmniej nie rozpowiadała niczego. To była cenna cecha. Jak cenna, wiedziała tylko przewodnicząca wyznaczając kwartalne premie swojej sekretarce. W sumie i tak się opłacało.
- Musimy się upewnić, czy warto kupować te grunty – zauważył Zawada.
- Zażądam sprawozdania z postępu prac. Na pewno oficjalnie niczego nie powiedzą, więc pomyślę o jakiejś kontroli. I tak będziemy na miejscu przy przenoszeniu cmentarza. Może Sanepid?
- W jaskini? – powątpiewał Zawada.
- Nie bądź drobiazgowy – odparła przewodnicząca. – Każdy sposób jest dobry. Sam mógłbyś się trochę postarać. Nie możesz iść na wódkę z tym inżynierem i trochę go podpytać?
- Mógłbym, ale on chyba nie darzy mnie ani wielką sympatią ani zaufaniem. Może mu kogoś podstawić?
- Nie chcę nic o tym wiedzieć – szykowała się do wyjścia. – Ja działam z urzędu, a ty użyj własnych metod. W końcu jakoś każde z nas doszło do czegoś, prawda?
- Prawda, Marylko.
Zawada przyciągnął ją do siebie i wsunął dłoń pod spódnicę. Miał nadzieję, że razem zajdą dużo dalej.

4 komentarze:

  1. A czemu ostatni? Ja dopiero dochodzę do siebie, dopowiadam na maile, czytam i próbuję pisać a ty się wycofujesz raczkiem? Fe, koleżanko! Pisz więcej, piszesz świetnie i bardzo dobrze mi się czyta:))))

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciągnę, ciągnę :) ale i tak nie upcham tutaj całości :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To dobrze, bo tytuł mnie załamał. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. to ja sobie na wieczór zostawię czytanie zaległości :):) A nie mówiłam , że ja rodzimą literaturę jednak preferuję :):):)

    OdpowiedzUsuń