piątek, 29 października 2010

Alicya (fragm.2)

Powinnam może pomyśleć o jakimś konkretnym miejscu i tam rozpocząć poszukiwania.
Niedaleko przede mną ulica Sainte-Catherine. Na rogu stoją punki i skiny, „młodzież ulicy”, jak ich nazywają w programie „Enjeux” i innych bardzo, bardzo poważnych audycjach.
Wyciągając ręce żebrzą o pieniądze.
- Może trochę drobnych? Poproszę...
Jeden z nich jest nawet dość nachalny:
- Proszę pana, proszę mi dać trochę drobnych, chociaż ze trzydzieści centów...
Zatrzymuję się i obserwuję ich przez chwilę. Pewnie oni też opuścili domy spragnieni absolutu. Tyle że niczego nie zrozumieli. Ja nie tego szukam, nie chcę się stać taka jak oni. Zgodzę się na wszystko z wyjątkiem inercji. Zarówno ciała jak i umysłu.
Jakiś mężczyzna przechodzi szybkim krokiem obok młodych. Trzy dłonie wyciągają się w jego stronę.
- Może się znajdzie trochę drobnych, proszę pana?
Mężczyzna przystaje, przygląda się im z wahaniem. Nie odchodzi. Wreszcie wyciąga portfel. Klik! Trzy pary oczu zapalają się niczym reflektory samochodu. Mężczyzna wyciąga banknot i podaje go ot tak, nikomu konkretnie. A przecież nie wygląda na bogacza. Ma na sobie zniszczone, stare ubranie, które z pewnością kiedyś było bardzo ładne. Ale od tamtej pory musiało mieć spory przebieg.
Współczująca dusza, litościwa jak sądzę. Osoba z sumieniem.
Czyjaś ręka chwyta banknot. Byle jakie podziękowania. Mężczyzna rusza w swoją stronę krokiem dwa razy szybszym niż przed chwilą. Spoglądam za nim odruchowo. Wsuwa roztargnionym ruchem portfel do kieszeni i siup! Portfel leży na ziemi.
Facet idzie dalej. Niczego nie zauważył.
Kilku przechodniów sunie chodnikiem, ale nikt nie spostrzegł portfela, a mężczyzna jest coraz dalej.
Podnoszę portfel. W środku może być jakieś pięćdziesiąt dolarów, a tamten przechodzi właśnie na drugą stronę Saint-Denis. Bez zastanowienia, trzymając portfel w jednym ręku a walizkę w drugim, rzucam się w pogoń za nim.
Jednocześnie w głowie dudni mi głos mojego profesora filozofii:
Dlaczego nie zatrzymasz tych pieniędzy, Alicjo?
Jak dlaczego? Bo to nie w porządku. Nie są moje! Muszę je oddać.
Rozumiem. Przestrzegasz zatem pewnej społecznej i moralnej umowy, w tym konkretnym przypadku – uczciwości.
A co to za ironia? Znikaj, Laurent Lévy! Nie jesteś już moim nauczycielem, więc nie wciskaj się do mojej świadomości! Chwytam wirtualny rewolwer i pakuję mu kulkę w łeb. Nareszcie będę miała z nim spokój.
Mężczyzna przeszedł na drugą stronę i prawie biegiem zdąża do metra Berri. Chcę mu oddać ten portfel, ale mógłby mi trochę pomóc. W dodatku taszczę walizkę! Zanim przeszłam przez ulicę, on już zniknął. Z pewnością wszedł do metra. Ruszam więc tą samą drogą co on. Zjeżdżam ruchomymi schodami, idę szybko podziemnym korytarzem wytapetowanym reklamami, pełnym ludzi. W dali widzę go, jak kupuje bilet w okienku. Przyśpieszam kroku, wołam nawet „Hej, proszę pana!” całkiem głośno, ale tamten nie słyszy. Kiedy docieram do okienka on jest już za bramką i schodzi na perony.
No to trudno! Przecież nie zapłacę jeszcze za bilet metra, żeby mu oddać portfel! W końcu są jakieś granice!
No ale pięćdziesiąt dolców. Może się poczuć nieszczęśliwy, kiedy sobie zda sprawę, że już ich nie ma. Naprawdę nie wygląda na bogatego.
Ach to wahanie, wahanie, wieczne wahanie.
Płacę wreszcie za bilet, mijam bramkę i wchodzę na perony. Tak czy inaczej kiedyś bym w końcu wsiadła do metra, prawda? Podjeżdża pociąg. Szukam wzrokiem tego pana. Jest tam! Wchodzi do wagonu, szybko, szybko. Rzucam się za nim i pruję w stronę wagonu. Niczym Indiana Jones wślizgnęłam się między drzwiami, który się już, już zamykały.
Stawiam walizkę na podłodze i śmieję się z zadowolenia. Kiedy on zobaczy, ile zrobiłam, żeby go złapać, może mi da dziesięć dolarów w ramach podziękowania. Nigdy nie wiadomo...
W wagonie jedzie czterech innych pasażerów, w tym rzecz jasna i on. Siedząc zaciera nerwowo ręce. Nie wygląda na zbyt pewnego siebie.
- Proszę pana...
Nie słyszy.
- Hej, proszę pana.
Wreszcie spogląda na mnie. Jasny szatyn o kędzierzawych włosach, zdziwione niebieskie oczy. Moim zdaniem ma koło czterdziestki. Jego niepewne spojrzenie zatrzymuje się na mnie, ale zupełnie nie zwraca uwagi na portfel, który mu trzymam tuż przed nosem.
- Zgubił pan to, proszę pana.
Podaję mu „to” nalegając. Wreszcie widzi. Ale nie rozumie. Szuka w kieszeniach starej marynarki, starych spodni. Ma czarny krawat tak samo powycierany jak reszta ubrania. Typ gościa, który pomimo ubóstwa chce zachować wygląd faceta z klasą. Komiczne i smutne zarazem.
Wreszcie zajarzył.
- O! Ja... o! Nooo... coś takiego!
Wyciąga rękę, żeby odebrać swoją własność.
- Dzię... dzię...kuję... baa...baaa... bardzo pa...pa...paaa...
Jąkała. Sprawa nie będzie prosta.
- ...paaaani.
Jego oczy znów spoczywają na mnie i teraz mam wrażenie, że faktycznie mnie widzi. Dłoń, która prawie dotarła do celu nagle zamiera w bezruchu. I w jego oczach dostrzegam przemianę. Zupełnie jakby ktoś wkręcił nową żarówkę. Dłoń opada nie odebrawszy portfela.
- Bardzo pani dziękuję.
No nareszcie. Nie było tak strasznie, co? Stary Krawacie.
Cały czas patrzy na mnie z miną pełną fascynacji, a potem rzuca od niechcenia:
- Uczciwość jest dziś tak rzadką cechą. Zwłaszcza u młodych, którzy odrzucając całkowicie zdanie starszych, odrzucili zarazem podstawowe wartości reprezentowane przez nich.
Ja cię kręcę! Książka! Gadam z książką! Mówi trochę przez nos, ale jakby nie patrzeć to książka.
- Nie trzeba tak uogólniać – zauważam rozbawiona. – Są też młodzi, którzy potrafią się zachować.
- Oczywiście, ma pani rację. Uogólnianie jest niebezpiecznym skrótem intelektualnym. To grubiański błąd z mojej strony. Ale cóż errare humanum est!
Niemożliwe. Musi być profesorem literatury na uniwersytecie, albo pracuje w sekcji kultury Radia Kanada. Jednak w przeciwieństwie do tej bandy pozerów nie ma w nim nic pretensjonalnego, żadnej sztuczności. Jest absolutnie naturalny pewnie sobie nawet nie zdając z tego sprawy.
Metro zatrzymuje się na następnej stacji. Dwóch pasażerów wysiada, jeden wsiada.
- W takim razie życzę miłego dnia.
Już mam wysiąść, gdy sobie uświadamiam, że nadal trzymam w ręku portfel. Podchodzę do Starego Krawata. Za mną drzwi się zamykają. Trudno, wysiądę na kolejnej stacji. Wyciągam do niego portfel.
- Za chwilę zgubi go pan po raz drugi!
- Jak się pani nazywa?
Nie zwraca uwagi na portfel. Chce pogadać. Czyżbym mu wpadła w oko? Ta myśl mnie rozbawiła.
- W sumie nie musi pan mówić do mnie pani. Dopiero skończyłam osiemnaście lat.
- Jak sobie życzysz. W takim razie, jak się nazywasz?
- Alicja.
A to ci reakcja! Gdybym powiedziała „Romuald” pewnie by mniej wytrzeszczył oczy!
- Alicja – wymamrotał – to... to bardzo ładne imię.
- A pan jak się nazywa?
Ma taką minę, jakby nie był pewien, czy nadal powinien ze mną rozmawiać. Na koniec znów się uśmiecha.
- Karol.
- W takim razie, Karolu, oto pański portfel.
I wyciągam do niego ten przeklęty portfel myśląc, że kiedyś go w końcu odbierze, ale on go nawet nie widzi! Pożera mnie wzrokiem. To się już staje prawie kłopotliwe.
- A co Alicja robi w życiu, jeśli mogę sobie pozwolić na taką niewinną niedyskrecję?
- Właśnie opuściłam dom w Brossard, żeby rozpocząć życie tutaj, w Montrealu.
- Ach tak? A szkoła? Wyobrażam sobie, że chodzisz do college’u, prawda?
- Prawda i właśnie już nie będę chodziła. To mnie owszem wzbogaciło, ale było dość mdłe jak na mój gust.
- Co zatem będziesz robić?
- Przeżyję coś innego. Odkryję inne życie. dotrę aż do końca.
- Do końca? Do końca czego?
I tu mnie zaskoczył. Nie bardzo wiem, co odpowiedzieć, więc wzruszam ramionami i rzucam niedbale:
- Do końca wszystkiego.
W porządku, wiem, że to nie jest zbyt błyskotliwa odpowiedź, zgadzam się. Lévy rechocze za moimi plecami. Zamknij gębę, trupie jeden!
- Można zajść bardzo daleko na ten koniec wszystkiego, moja panno. Bardzo daleko, czasem za daleko. Do miejsc, których istnienia nawet się nie podejrzewało.
O nie, tylko bez morałów, proszę. Wyjechałam od taty i mamy właśnie po to, żeby przestać żyć w świecie Walta Disneya! A w ogóle co we mnie wstąpiło, że mu o tym opowiadam?
- A pan, co pan robi?
Znów jest zakłopotany.
- Z wykształcenia jestem matematykiem. Przez piętnaście lat uprawiałem ten trudny, lecz pasjonujący zawód. Nawet przez kilka lat uczyłem w Anglii.
- Tak? Jest pan Anglikiem?
- Nie, ani trochę. Jestem rodowitym Quebekerem. Zaproponowano mi ciekawy kontrakt w kraju mgły...
Kraj mgły! No, no!
- ... i spędziłem tam prawie pięć lat.
- Wrócił pan uczyć tutaj?
- Nie... Powiedzmy, że... Właściwie to już skończyłem z nauką...
- Tak? Dlaczego?
Do licznych oznak braku pewności siebie Karol dodał jeszcze jeden: zaczął zagryzać dolną wargę. Nie wiem czy miał zamiar odpowiedzieć, tymczasem jakiś chłopak wyciągnął go z opresji. Wysoki, chudy, wyglądał na Hiszpana, ubrany super modnie.
- Nie wiesz, która godzina?
Metro zwalniało, w końcu stanęło. To już trzecia albo czwarta stacja od początku naszej rozmowy. W wagonie pozostał tylko Karol, Modny Latino i ja. Wreszcie Karol zrozumiał pytanie skierowane do niego i spojrzał na zegarek.
- Je... jeeeest... sze...eee... snasta... dwa... dwaaa... naście.
Facet podziękował i wyszedł. Drzwi się zamknęły a metro ruszyło dalej. Ale Karol nadal wpatrywał się w zegarek, jakby ten pokazywał mu coś wyjątkowo obscenicznego.
- Sze...szeee... snasta... dwa... dwaaa... naście! Słodki Jezu!
I hop! Zerwał się na równe nogi i zaczął krążyć po pustym przedziale. Wrócił stres i wróciło jąkanie. Przestałam istnieć, a on mówił sam do siebie.
- Poo.. powie... działa, że eee... po sze...eee... snastej... trzyyy... dzieści juuuż jej nieee bę...bę...dzie. A ja... jaaa mu....szę jeee... jeeszcze wpaść dooo do... mu!
- Spóźniony na spotkanie?
Nagle sobie o mnie przypomniał. Stanął jak wryty.
- Nie!... To znaczy tak! To nieco skomplikowane.
Stanął przed drzwiami, a więc wysiada na następnej stacji. Szkoda. Chciałabym się o nim dowiedzieć czegoś więcej. Wydaje mi się dość zabawny.
- Dlaczego właściwie pan już nie uczy matematyki?
Metro zwalnia. Karol patrzy mi w oczy. Z wielką powagą.
- Nie ma już żadnej logiki.
Chwytam to zdanie, rozkładam na stole operacyjnym, kroję na kawałki, przeszukuję i nie znajduję w nim nic. Absolutnie nic.
Co to za odpowiedź?
Metro stanęło, drzwi się otworzyły i Karol wysiada.. zerwałam się i rzuciłam w jego stronę:
- Miłego dnia!
Odwrócił się do mnie. Długo patrzymy na siebie przez drzwi. Drzwi, które zresztą pozostają otwarte.
Coś się dzieje. Czas stanął w miejscu. Zawsze mi się wydawało, że ta metafora jest idiotyczna, ale po raz pierwszy zrozumiałam, co ona znaczy.
Karol i ja nadal patrzymy na siebie stojąc nieruchomo. On na peronie, jakby chciał mi coś powiedzieć, lecz nie śmie, ja w przedziale, pełna różnych przeczuć i niezdecydowana, co mam robić.
A drzwi nadal się nie zamykają.
Nagle Karol rusza przed siebie, prawie biegiem.
Co ja trzymam w ręku? Cholera! Niemożliwe! Portfel!
- Hej, Karolu!
W tejże chwili czas ruszył ponownie i podjął bieg, bo drzwi zaczęły się powoli zasuwać. Chwyciłam walizkę i powtórzyłam numer Indiany Jonesa tyle że w drugą stroną. Ledwo wyskoczyłam z przedziału, a metro za moimi plecami ruszyło.
- Karolu!
Odwrócił się wreszcie stojąc już u wylotu korytarza prowadzącego do wyjścia. Pomachałam portfelem, zrozumiał. Wrócił do mnie. Punkt styczny. Wymiana towarowa. Wreszcie!
- Dziękuję. Roztargnienie to mój najstarszy towarzysz.
- Nic się nie stało – odparłam głupio.
Znowu się zawahał. Ten facet chyba spędza połowę życia w takim stanie. Spojrzał na zegarek i wpadł w panikę.
- Naprawdę muszę lecieć. Do widzenia, Alicjo i... wracaj do siebie.
Co za niemiły, zimny prysznic! Karol ruszył truchtem. Zniknął w korytarzu pędząc w kierunku wyjścia a stukot jego butów pobrzmiewał jeszcze chwilę, aż całkiem ucichł.
Wrócić do siebie? Też mi coś!
Usiadłam na ławce i czekałam na następne metro. Wydaje mi się, że to spotkanie było mimo wszystko dobrą wróżbą dla mojego nowego życia w Montrealu. Jakby portfel, który znalazłam, był znakiem od losu. Zabawne. Bardzo zabawne.
Rozejrzałam się wkoło. Nic. Kompletnie nikogo, zupełna pustka. Prawie słychać jak świerszcze śpiewają. I gdzie ja w ogóle jestem? Patrzę na ścianę za sobą. Nigdzie nie widzę nazwy stacji. Patrzę na peron po przeciwnej stronie torów. Też pusty. I też nie ma nazwy. Kiedy wyjeżdżałam z Berri nie zwracałam uwagi na stacje. Wiem tylko, że jestem na zielonej linii, ale nie wiem, w którym kierunku.
O, widzę kogoś po drugiej stronie, na końcu peronu. Jakaś dziewczyna ubrana w gorset i krótką spódniczkę. Nie wygląda najlepiej. Jej ubranie jest w strzępach a włosy potargane, ciemne długie włosy tak jak moje. Zastanawiam się, czy ślady na jej twarzy i nogach nie są przypadkiem śladami krwi. Siada, a właściwie opada na ławkę. Wydaje się, że jest mniej więcej mojego wzrostu i ma tyle lat co ja, albo coś koło tego...
Wręcz można by powiedzieć, że...
Całkiem jakby ona...
Wpatruję się w nią z niedowierzaniem.
To przecież jakieś szaleństwo? Nie widzę jej dokładnie, ale mogłabym przysiąc, że...
... zupełnie jakby ona...
Wstaję nie spuszczając z niej wzroku. To niemożliwe! Muszę to sprawdzić! Ruszam na drugi koniec peronu, chcę dotrzeć na jej wysokość. Oddzielona tylko torami nie powinnam mieć kłopotu z odróżnieniem rysów twarzy.
Im bardziej się zbliżam, tym wyraźniej ją widzę. Siedzi na ławce jak bezwładny pakunek. Jest naprawdę wykończona. Wygląda, jakby ją przejechał autobus. Nagle z drugiej strony nadjeżdża metro i zasłania dziewczynę. Zaczynam biec. Muszę się jej przyjrzeć przynajmniej przez szybę wagonu. Widzę ją w dali, jak wsiada chwiejnym krokiem do metra. Szybciej, szybciej! Ale metro rusza. Biegnę najszybciej jak umiem, ale metro przyśpiesza! Chwila! Muszę ją zobaczyć! Zaczekajcie! Pociąg jedzie, rzecz jasna, szybciej niż ja biegnę i kiedy trzy sekundy później docieram wreszcie na koniec peronu, kpiące światło reflektorów jest już daleko w tunelu.
Trochę zdyszana wzruszam ramionami, No cóż, trudno. Prawdopodobnie gdybym ją zobaczyła z bliska podobieństwo byłoby mniej uderzające.

1 komentarz: