niedziela, 5 czerwca 2011

Chory, chorszy, trup (fragm.2)

WYBIERZ SWOJĄ CHOROBĘ (c.d.)

- Zapraszam panią – powiedział stojący w drzwiach gabinetu dżentelmen w białym kitlu.
Rozejrzałam się wokół, szukając osoby, do której skierowane były te słowa. W poczekalni nie było jednak nikogo oprócz mnie. Czemu więc miałam dziwne wrażenie, że jeszcze przed chwilą były tu całe tłumy?
- Mam na imię Stefan Król, jestem doktorem implantopsychopatologii i moim zadaniem będzie przeprowadzić panią przez cały proces – – powiedział, ściskając moją dłoń na powitanie. Potem wskazał mi miejsce przy wielkim, lśniącym bielą biurku, gdzie natychmiast usiadłam, czując już miękkość w kolanach.
- Zacznijmy od podstaw: co panią sprowadza do Gabinetu Inspiracji?
- Mam kłopoty z napisaniem drugiej powieści. Znajomy twierdzi, że będziecie umieli temu zaradzić.
- W rzeczy samej, droga pani. Pomoc artystom, którzy borykają się z brakiem weny, należy do naszych głównych zadań. Jak zapewne pani wie, wielu twórców z pani branży czerpało niebagatelne zyski z własnych chorób psychicznych. Czy gdyby Sylwia Plath nie miała depresji, ktokolwiek by o niej usłyszał? Czy Emile Cioran bez wieloletniej bezsenności byłby w stanie tworzyć równie wycyzelowane aforyzmy? A to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Najwięksi spośród ludzi pióra otrzymali swoje dolegliwości niejako w jednym bonusowym pakiecie z talentem. Taka mała promocja od staruszka Boga. Gabinet Inspiracji jest w stanie zapewnić wielkość każdemu śmiertelnikowi, żądając jedynie symbolicznej opłaty.
- Rozumiem – powiedziałam, nieco speszona pewnością siebie siedzącego przede mną mężczyzny. – Jak wygląda wasza oferta?
Energicznym ruchem otworzył jedną z szuflad biurka, wyjął z niej broszurę formatu A4 i położył przede mną.
Pełna lista chorób psychicznych i uszkodzeń mózgu oferowanych przez Gabinet Inspiracji – głosił napis na okładce. Po chwili przekonałam się, że katalog – prócz obszernych opisów – zawiera również ceny.
- Proszę się nie spieszyć. Takich wyborów należy dokonywać po odpowiednim namyśle. Nie chciałaby pani przecież kupić u nas pakietu maniakalno-depresyjnego, tak naprawdę od dziecka marząc o autyzmie, prawda? – powiedział Stefan, wybuchając śmiechem, od którego przeszyły mnie ciarki.


Problemem jak zwykle okazała się kasa. Większość chorób i wad mózgu, która znalazła się w ofercie, wymagała raczej zasobnego portfela. Przykłady? Nerwica frontowa – 999 zł, rozległe urazy płata czołowego – 789 zł, depresja w wersji light „jesienna melancholia” – – 699 zł, depresja w wersji hardcore „samobójcze ciągi” – 1059 zł, rozdwojenie jaźni „dla samotnych par” – 809 zł. Właściwie jedynym, na co było mnie stać, poza agorafobią (569 zł) i oklepaną jak paciorek klaustrofobią (499 zł), była objęta w tym tygodniu promocją klasyczna schizofrenia paranoidalna – przeceniona z 789 złotych na jedyne 449.
Wybrałam właśnie ją.
- No proszę, królowa chorób psychicznych! – Doktor Krejzol aż klasnął z zachwytu. – Schizofrenia to prawdziwa legenda, wśród arty-stów otaczana kultem ze względu na niezawodność i swego rodzaju oldskulowość… Van Gogh, Wojaczek, Dick. Długo by wymieniać… Kiedy zatem chciałaby pani mieć zabieg?
- Im wcześniej, tym lepiej – odparłam, wyjmując portmonetkę z torebki. – Terminy mnie gonią.
- Jeśli tak spieszy się pani do własnego kiziu miziu, to nie ma problemu, możemy to zrobić nawet za moment. Dopiero na wieczór mam klienta zapisanego przez żonę na psychozę o zabarwieniu masochistycznym.
Z samego zabiegu niewiele pamiętam. Wysmarowano mi skronie jakimiś wilgotnymi glutami, przyklejono do nich zakończone przy-ssawkami druciki, przywiązano skórzanymi pasami do fotela i włożono do ust gryzak, wykonany ze sztucznego tworzywa. Zapewnienia, że nie będzie bolało, przyjęłam ze zrozumiałą w tej sytuacji rezerwą, ale naprawdę miałam nóż na gardle. Jeśli nie chciałam znaleźć się na bruku, musiałam znaleźć inspirację, nie było innego wyjścia.
Później bez uprzedzenia zgasło światło, czy może raczej ja zgasłam. A kiedy otwarłam oczy i rozejrzałam się z obawą, przeszył mnie dreszcz paranoicznego lęku. Wszędzie wokół widziałam mnóstwo przewodów i kabli… Kryły się w ścianach, podłodze, wiły się niczym oślizgłe jadowite węże... Jak to możliwe, że wcześniej ich nie dostrzegłam?
Obserwujący mnie spod zmrużonych powiek facet w kitlu pomógł mi wstać z fotela i wręczył plastikowy kubek wypełniony mętną cie-czą.
- Proszę wypić – poradził. – To złagodzi objawy przejścia w odmienny stan świadomości.
Nie miałam ochoty niczego pić, ale coś w oczach doktorka kazało spełnić jego polecenie. Gdybym nie była mu teraz posłuszna, mogłoby stać się coś strasznego.
Opróżniłam kubek dwoma haustami. Napój miał lekko gorzkawy smak i rzeczywiście poczułam się po nim nieco lepiej.
- Da pani radę iść? – zapytał z troską, w której autentyczność jakoś nie potrafiłam uwierzyć. – Zamówić taksówkę?
Kiedy usłyszałam o taksówce, intuicja podpowiedziała mi, że wkrótce spadną na mą głowę kolejne, nieopisane wręcz nieszczęścia. I wtedy usłyszałam cichy jęk, dobiegający zdawałoby się zewsząd, skargę zmęczonego materiału, betonu, a może gipsu; zależnie od tego, z czego był zbudowany ten cholerny dom.
Nagle uświadomiłam sobie z bezwzględną pewnością, że nie mogę liczyć na niczyją pomoc, że tym, co przyniesie mi przyszłość, są wy-łącznie godziny spędzone w lodowatej ciemności, naszpikowane wrastającym w moje ciało bólem, przed którym nie jest w stanie ochronić żadna zbroja, żaden pancerz, nawet gdybym go posiadała. Że ostre kolce smutku będą bez końca przenikać mi duszę, niwecząc w zarodku jakiekolwiek przebłyski radości.
- Nie… ja sama – wydukałam, ruszając chwiejnie przed siebie.
Podłoga nagle zrobiła się pochyła. Rozłożyłam szeroko ramiona, żeby nie stracić równowagi. Kształty tego pomieszczenia zmieniały się z minuty na minutę. Raz było ciasną klitką, wypchaną tętniącymi elektrycznością przewodami, których zwoje przypominały opuszczone gniazda, to znów przeobrażało się w długi na całe kilometry korytarz o ścianach z popiołu, śmierdzących spalenizną.
- Początkowy szok niedługo minie – powiedział ktoś za moimi plecami. Jednak kiedy odwróciłam się, nie zobaczyłam nikogo, tylko tamte wyszczerbione tysiącami kroków schody, rosnące w nieznane, sięgające, gdzie wzrok nie sięgał.

4 komentarze:

  1. To naprawdę polska proza ? To ja się bardzo zainteresowałam :):)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jako żywo polska :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Polacy nie gęsi, i swój horror mają :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak horrera!
    Też to odkryłam :D

    OdpowiedzUsuń