Długie sekundy milczymy, siedząc jeden naprzeciw drugiego. Poorana zmarszczkami twarz ojca Lemaya przypomina antyczny posąg. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że nie powinno mnie tu być, że nie powinienem był tu przychodzić. Teraz jednak nie potrafiłbym wyjść.
Wkrótce wątpliwości zostaną rozwiane. Jedne z dwojga drzwi się otworzą. Na oścież. Zaczynam trochę niezręcznie:
-Musi mi ksiądz powiedzieć, co ksiądz wie.
Zdaję sobie sprawę z tego, że moja prośba jest zbyt ogólna. Ojciec Lemay potrząsa głową niewzruszony.
-Nie, nie od razu. Najpierw pan musi mi powiedzieć, co pan wie.
Głos ma spokojny, głęboki, zużyty wiekiem i zgnębiony, ale mimo to subtelny.
Potakuję głową. Przyznaję księdzu rację. Zakładam nogę na nogę, żeby wyglądać na człowieka rozluźnionego, ale nic z tego. Zażenowany zdejmuję więc nogę i kładę dłonie na kolanach.
-Więc tak... Jakiś miesiąc temu znaleźliśmy Roya w...
-Czytam gazety i wszystko to wiem – przerywa mi łagodnie ksiądz. – Proszę przejść do sprawy zasadniczej.
Odchrząkuję.
-Nazywam się Paul Lacasse. Od czasu przyjęcia Roya do szpitala opiekuję się nim.
Wyjaśniam mu przypadek Roya, jego sny, jak również nasze odkrycia związane z ojcem Pivotem i ojcem Boudraultem. Ojciec Lemay słucha mnie uważnie, trzymając złączone palcami dłonie pod brodą. Na koniec pyta mnie:
-A dlaczego pan Roy śni o ojcu Pivocie?
-Ksiądz chce mnie sprawdzić, czy rzeczywiście nie zna odpowiedzi?
On chwilę milczy.
-Mam niejasne pojęcie o tym... ale mam nadzieję, że jestem w błędzie. Dzięki temu przetrwałem przez te wszystkie lata. Dzięki nadziei, że się mylę...
Jest o wiele bardziej spokojny niż przed chwilą. Przestał walczyć.
Wzdycham.
-Nie wiem, czy ksiądz się pomylił, ale to, co powiem, z całą pewnością księdza nie podniesie na duchu.
Pozostaje nieruchomy. Jego jasnoniebieskie oczy wpatrują się we mnie. Drapię się w ucho, a potem, czując się niezręcznie, zaczynam wyjaśniać:
-Roy zdaje się wierzyć, że... za każdym razem, gdy przychodzi mu na myśl jakaś przerażająca scena, a potem zaczyna ją opisywać, pojawia mu się we śnie ojciec Pivot, żeby doprowadzić go w miejsce, w którym pomysł Roya się urzeczywistnia.
Przerywam i obserwuję reakcję mojego rozmówcy. Półcień nie pozwala mi zobaczyć wyraźnie, ale wydaje mi się, że jego twarz lekko się skrzywiła, a ciało zesztywniało.
-I pan w to wierzy? – pyta obojętnym tonem, ale trochę głośniej niż przed chwilą.
Przez moment mam wrażenie, że siedzę przy konfesjonale. Przeganiam niemiły obraz.
-Wiem, że to pokręcone. Moja praca nie upoważnia mnie, bym wierzył w takie rzeczy, ale... odkryliśmy szczegóły, które, muszę przyznać, są raczej niepokojące. Na przykład to, że Roy w ciągu ostatnich dwudziestu lat był świadkiem wielu krwawych tragedii... tragedii, które opisywał w swoich książkach... I zdołaliśmy udowodnić, że faktycznie o niektórych z tych tragedii myślał, zanim doszło do nich w rzeczywistości.
Zmartwiony potrząsam głową:
-Muszę przyznać, że już nie bardzo wiem, co o tym myśleć, ojcze... Ale cała ta historia jest na tyle bulwersująca, że poświęciłem się jej z całej duszy. Już nie zawodowo, ale osobiście. To coś, czego nigdy wcześniej nie zrobiłem.
Widzę, że ojciec Lemay podnosi dłoń do twarzy. Czubkami palców pociera czoło z łagodnością pełną smutku.
-Mój Boże – szepcze ledwo słyszalnym głosem.
Jego reakcja mnie przeraża. Moje ciało jest napięte aż po czubki palców.
-Czy to prawda? Czy to, co opowiada Roy, jest prawdą?
Moje pytanie brzmi nieco naiwnie. Jestem jak dziec-ko, które pyta, czy święty Mikołaj istnieje naprawdę. Ale nic sobie z tego nie robię. To jedyne prawdziwe pytanie. Jedyne ważne.
Dłoń księdza opada na oparcie fotela. Ledwo się poru-sza, a jego twarz pozostaje w cieniu.
-Naprawdę pan uważa, że mam na to odpowiedź?
-W każdym razie wie ksiądz więcej niż ja.
-Nie wiem wszystkiego...
Słowa padają każde z osobna.
-Niech ksiądz tak nie mówi! – wykrzykuję. – Proszę nie mówić, że przyjechałem tu nadaremnie!
On przechyla głowę na bok zaintrygowany.
-Dlaczego tak panu zależy na odpowiedzi? Tylko w związku z poszukiwaniem prawdy, czy też po to, by rozproszyć swoje wątpliwości?
Źle przyjmuję ten cios. Znów mam wrażenie spowiedzi. Ale odpowiadam, jak mi się wydaje, możliwie najszczerzej:
-Obydwa.
Następuje krótka chwila ciszy, a potem słyszę, jak stary ksiądz znów wzdycha.
-Co za ironia, nieprawdaż? Konfrontacja religii z nauką. Piętnaście lat temu, gdy ludzie chcieli znać prawdę, zwracali się ku religii, a potem sfrustro-wani stopniowo zwracali się w stronę nauki. Teraz siedzimy jeden naprzeciw drugiego... bez jasnej odpowiedzi.
Słucham go zaniepokojony, a potem pytam:
-Kto więc zdaniem księdza zna prawdę?
-Nikt. I tak będzie zawsze.
Krzywię się. Zalatuje podstawowym kursem filozofii. Mam wrażenie, że odbiegamy od tematu. Podejmuję go więc ponownie z większą siłą:
-Proszę przynajmniej powiedzieć, co ksiądz wie! Jestem pewien, że to mi pomoże!
On milczy przez sekundę.
-W każdym razie mnie pomoże z pewnością – stwierdza. – Pomoże mi oczyścić duszę. Albo-wiem jeśli Roy mówi prawdę, jestem przeklęty. I ojciec Boudrault także. Być może to ostatnia próba przed śmiercią. Mam sześćdziesiąt osiem lat, ale moja dusza ma lat tysiąc...
Sześćdziesiąt osiem lat! Jego twarz wydaje się o wiele starsza! Powtarzam z prośbą w głosie:
-Proszę mi powiedzieć, co ksiądz wie! Jaki jest związek między Royem a ojcem Pivotem? To jego syn, prawda?
Potrząsa głową.
-Nie, gdyby to było tak proste...
Dziwię się, jestem rozczarowany.
-Ale ksiądz zna związek między nimi, jestem tego pewien...
Cisza. Ksiądz oddycha nieco głośniej, a ja ciągnę niecierpliwie:
-Pivot kierował sektą, prawda? Ksiądz i ojciec Boudrault wiedzieliście o tym...
Spogląda w bok, w kierunku bladego okienka w ścianie i wreszcie się zwierza, nie odrywając oczu od tego okna. Opowiada. Jego głos jest spokojny, ale nieszczęśliwy. Pojmuję, że robi to po raz pierwszy.
-Przyjechałem tu w sierpniu 1955 roku, około dziesięć miesięcy przed tymi przerażającymi wydarzeniami... Miałem dwadzieścia siedem lat i byłem świeżo upieczonym księdzem. Przed rozpoczęciem pracy w parafii chciałem przeprowadzić obszerne badania nad praktykami religijnymi mieszkańców małych miast. Na teren badań wybrałem Mont-Mathieu. Władze archidiecezji zachwycone moim projektem przedstawiły mi ojca Boudraulta. Ten bez wahania zgodził się udzielić mi gościny na czas moich poszukiwań, czyli mniej więcej na rok. Mieszkaliśmy więc we czworo na plebani: ojciec Boudrault, służąca Gervaise, ja i ojciec Pivot...
Ojciec Boudrault miał wtedy czterdzieści cztery lata i od dziesięciu lat pracował w parafii w Mont-Mathieu. Był odrobinę fanatyczny, tak jak niektórzy księża w tamtych czasach. Żyliśmy w epoce Duplessisa?* i władza religii była totalna. Ojciec Boudrault wierzył we Wszechmocny Kościół i uważał, że ci, którzy nie przychodzili na niedzielną mszę, byli skazani na męki piekielne. Krótko mówiąc, religia katolicka była dla niego jedyną drogą zbawienia. Przyznaję, uważałem go za nieco surowego. Niemniej bardzo go lubiłem. Była to jedna z najbardziej miłosiernych dusz zawsze gotowa nieść pomóc każdemu, kto się znalazł w potrzebie.
Gervaise to zagadka. Jest niema, jak pan bez wątpienia zauważył. Była gospodynią ojca Boudraulta od chwili jego przybycia do Mont-Mathieu. On sam niewiele o niej wiedział. Znaleziono ją błąkającą się w jednym z miasteczek. Nie miała rodziców, przyjaciół, domu. Zakonnicy otoczyli ją opieką i przysposobili do służby u księży. Była już wtedy dorosła, więc nikt nie wie, ile właściwie ma lat. Wówczas dawano jej między czterdzieści a pięćdziesiąt. A więc dziś miałaby coś między osiemdziesiąt a dziewięćdziesiąt.
-I cały czas jest gospodynią?
-Cały czas. Od wielu lat próbuję ją przekonać, żeby dała sobie z tym spokój, żeby dożyła spokojnie swoich dni w jakimś domu opieki, ale ona odma-wia. Zawsze służyła księżom w Mont-Mathieu i będzie to robiła aż do śmierci, jak sądzę. Jest zresztą zadziwiająco dobrego zdrowia. Znacznie lepszego niż ja w każdym razie.
Jego spojrzenie staje się nieobecne.
-Początkowo uważałem ją za dziwną. Nie tylko dlatego, że jest niema, lecz także z powodu jej zachowania. Nigdy nie widziałem, żeby się uśmiechnęła, ani razu w ciągu czterdziestu lat, żeby płakała, żeby wyrażała jakąkolwiek inną emocję. Pomimo kamiennej twarzy jest zawsze skuteczna. Wypełnia wszystkie obowiązki bez cienia zmęczenia lub irytacji. Całkiem tak jak dziś.
-W sumie prawdziwe błogosławieństwo.
Osobliwy błysk pojawia się oczach księdza.
-Nie jestem tego taki pewien.
Ta uwaga zaciekawia mnie, ale ojciec Lemay wraca do tematu:
-Jednym słowem mimo jej dziwnej obecności i nie-zbyt przyjaznego wyrazu twarzy Gervaise stała się w probostwie nieodzowna. Ojciec Boudrault nie okazywał jej specjalnego przywiązania, ale wiem, że bardzo ją lubił. Jeśli zaś chodzi o ojca Pivota...
Przez chwilę milczy. Unoszę brodę, podwajając uwagę. Ojciec Lemay odchrząkuje. Jego głos jest nadal łagodny, ale bardziej posępny.
-Ojciec Pivot pełnił obowiązki wikariusza w Mont-Mathieu od pięciu lat. Był chodzącą łagodnością. Podczas naszych wspólnych kolacji, gdy ojciec Boudrault złościł się na bezbożność niektórych parafian i życzył im, by spłonęli w piekle, ojciec Pivot zawsze ze spokojem brał stronę grzeszników. Bardzo lubiłem ojca Pivota. Uważałem jednak, że jego relacje z ojcem Boudraultem nie są do końca jasne. Dobrze się rozumieli, często ze sobą rozmawiali, grali w szachy, ale czasami ojciec Boudrault patrzył na niego z dziwnym niepokojem...
Przeprowadzając swoje badania, zadawałem wiele pytań mieszkańcom okolicznych miasteczek i zauważyłem, że bardzo lubili ojca Pivota, doceniali jego kazania. Ojciec Pivot zaś był bardzo uprzejmy wobec wszystkich. Wyglądał zadziwiająco: wysoki, postawny, łysa głowa... ale biła od niego łagodność. Prawie cały czas się uśmiechał. Zauważyłem jednak, że w jego zielonych oczach bezustannie czaiło się rozgoryczenie, jakiś odprysk smutku, który nie pasował do jego osobowości.
Ojciec Lemay delikatnie się gładzi po policzku. Przez okno widać niebo, które nabiera płomiennych barw. Ksiądz mówi dalej:
-Przypominam sobie, że pewnego wiosennego wieczoru ojca Boudraulta nie było z nami. Ojciec Pivot i ja siedzieliśmy tu, w tym salonie. Na dworze szalała burza, a mój kolega wydawał się zamyślony. Smutek w jego spojrzeniu widać było szczególnie mocno tego wieczoru, dlatego zapyta-łem go, czy wszystko w porządku... On się zawahał, ale wreszcie przemówił. Przyjął święcenia, ponieważ wierzył w Moc Dobra. Chciał dostąpić tej mocy, służąc Dobru najlepiej, jak potrafił. Ale przyznał się, że od kilku miesięcy ma pewne wątpliwości... Nie czuł tego, żeby dobroczynna moc wywoływała rzeczywiste skutki. Widział wokół siebie nieszczęścia, niesprawiedliwość, ludzi coraz słabszej wiary. Wierzył, że Dobro da mu moc rozwiązywania problemów, ale zdał sobie sprawę, że to bardziej skomplikowane. Wydał mi się wtedy trochę próżny. Ale on uśmiechnął się do mnie tym swoim ciepłym uśmiechem i powiedział: „Nadal jednak czynię Dobro... Nadal mam nadzieję...”. I zmieniliśmy temat.
Kilka dni później powiedziałem o tej rozmowie ojcu Boudraultowi, a on się rozgniewał i oznajmił: „Proszę więcej z nim nie rozmawiać, André! Zrozumiałeś mnie?”. Wiedział więc o wątpliwościach wikariusza i uznawał je za niezdrowe. Nie naciskałem.
Ach...chyba dobrze wybrałam:)
OdpowiedzUsuńKrwawe opisy wywołują u mnie dreszcze, ale cz. 2 mnie zaintrygowała. Chyba ruszę na poszukiwania :)
OdpowiedzUsuńdobre książki mają to do siebie, że kiedy spojrzy się na jakąś, wyrwaną z kontekstu linijkę, nagle się stwierdza, że minęło kilka godzin, a my ciągle czytamy. niewielu pisarzy ma coś takiego w sobie i w sumie nie rozumiem tego zjawiska, ale ono istnieje:)
OdpowiedzUsuńMoże talent gawędziarza? :) Po prostu niektórzy potrafią opowiadać i wciągają jak czarna dziura.
OdpowiedzUsuń