środa, 24 lutego 2010

Przypadek

Autorzy powieści grozy chętnie wykorzystują niewinne z pozoru wydarzenie w charakterze łagodnego wprowadzenia w... efekt śniegowej kuli czyli narastające i nieuniknione wpadanie do mrocznej i głębokiej studni. Fragment mojej ulubionej powieści Patricka Senecala pt. "Ulica Wiązów 5150":

Zawracam rower i ruszam z powrotem.
Pokonuję niecałe trzysta metrów, kiedy pojawia się ten cholerny kot.
I pomyśleć, że niektórzy ludzie nie wierzą w przypadek... Przypadek istnieje, bez cienia wątpliwości. Omal go nie przejeżdżam rowerem. Ten kot wyskoczył nie wiadomo skąd, prze¬biegając metr od przedniego koła. Chcę go ominąć, ale nie sposób ominąć przypadek. Szarpię wściekle kierownicę i czuję, że wszystko się blokuje. Przerzutka wydaje zgrzytliwy jęk i sekundę później poznaję na własnej skórze ekstremalne emocje związane ze swobodnym lotem.
Wstaję, trzymając się za rękę i klnąc niczym stary związkowiec. Poza jednym czy dwoma zadrapaniami na rękach i leciutko otartą dumą nic mi nie jest. Powinienem przeżyć. Rozglądam się. Na ulicy nie ma żywego ducha, a dwie czy trzy osoby zajęte pracą przy własnych domach niczego nie zauważają. Doskonale. Czuję, jak moje poranione ego się zasklepia. Rower miał znacznie mniej szczęścia niż ja. Łańcuch zleciał, kierownica jest skrzywiona, a koło wygięte. Ponieważ nie należę do najzdolniejszych majsterkowiczów i nie potrafię wbić gwoździa, nie kalecząc sobie palców, myślę, żeby wezwać taksówkę. Nie podnosząc nawet z ulicy wraka roweru, ruszam w stronę dużego, dwupiętrowego domu, tego, który znajduje się nieco dalej od innych. Kolejny dowód na to, jak przypadek bawi się z nami; gdybym się przewrócił troszeczkę dalej, nic by się nie wydarzyło.
Na samą myśl o tym, płaczę z furii.
Dostrzegam, jak kot znika za ogrodzeniem. Jeśli zdołam wyjść żywy z tego koszmaru, wyznaczę nagrodę tysiąca dolarów dla tego, kto mi przyniesie jego obdartego ze skóry trupa. Nie, poprawka, dla tego, kto przyniesie kota żywego. Sam go obedrę z skóry.
Na parterze domu są trzy zakratowane okna; między drugim a pierwszym znajdują się drzwi wejściowe. Na drugim piętrze również są trzy okna. Dziwnym zrządzeniem losu pierwsze jest ciemniejsze od pozostałych. Zasłony? Nie, nie wygląda na to.
Po lewej widzę podwórze i jeszcze jedne drzwi z boku domu. Wchodzę na wylany asfaltem podjazd, na którym stoi samochód: stary, brązowy chevrolet z kogutem na dachu. Taksówka. Odrobina szczęścia zawsze się przydaje.
Dzwonię do drzwi. Za domem rozciąga się duży teren otoczony wysokim żywopłotem z cedrów, a dalej las. Spoglądam na zegarek – wpół do trzeciej. Dzwonię po raz drugi. Zaparkowana w podwórzu taksówka zachęca mnie, żebym się nie pod¬dawał.
Wreszcie drzwi się otwierają. Mężczyzna około czterdziestki jest ciut niższy niż moje 180 cm wzrostu. Mruga oczami niezdecydowany i wygląda na mocno zdziwionego moim widokiem. Wyjaśniam mu, co się stało, i wskazuję na pozostałości mojego roweru leżące na ulicy. Mężczyzna słucha mnie odrobinę nie¬ufny. Ma mały, ciemny wąsik i kasztanowe, kręcone włosy, nieco skołtunione – wygląda jak ćwok. Typowy mieszkaniec przedmieścia. Wychodzi na zewnątrz i wygląda na ulicę. Widząc mój rower uśmiecha się z rozbawieniem, a jego idiotyczny wąsik unosi się nieco. Najwyraźniej wszelkie podejrzenia znikły.
– A, wypadek rowerowy!
No cóż, jego to uspokaja, nie wiem czemu. Przygląda mi się z uśmiechem, jakbym opowiedział mu świetny dowcip. Śmieje się zresztą na głos.
– Z powodu kota! Ha, ha! To dopiero dobre. Gdybyś w niego uderzył, poniósłbyś mniejsze straty! Nigdy nie miałem zaufania do rowerów. Bardziej zdradzieckie niż samochód. – Moja sytuacja najwyraźniej go bawi, a ja uśmiecham się wbrew sobie. Facet w typie „dobrego wujaszka” wygląda raczej sympatycznie.
Wyjaśniam mu, że miałem zamiar wezwać taksówkę.
– Ja jestem kierowcą taksówki! Co za przypadek, nie? Tyle że dziś po południu akurat nie pracuję. Mam trochę innych za¬jęć...
Wygląda na to, że jest mu rzeczywiście przykro.
– Nie ma problemu... Czy nie będę przeszkadzał, jeśli wejdę do pana, żeby wezwać taksówkę?
Waha się chwilę i rzuca okiem do wnętrza domu. Pociera wąsik, jakby rozważał wszystkie za i przeciw. Czyżbym przeszkadzał mu do tego stopnia? Ma na sobie stare dżinsy, stary podkoszulek i jakieś plamy na ubraniach... Pewnie coś tam majstruje.
– Proszę posłuchać... Wie pan co, pójdę do domu obok, jeśli jest pan zbyt...
– Ależ nie, ależ nie! – wykrzykuje nagle znowu uśmiechnięty. – Wejdź.
Wchodzę bezpośrednio do dużej, dziwnie urządzonej kuchni. Zielona tapeta w fioletowe kwiaty, karmelowo brązowe szafki i lodówka w kolorze kukurydzy. Aż zęby bolą. Po lewej schody prowadzące na drugie piętro, a pod nimi małe drzwi zamknięte na kłódkę. Z przodu obok pieca obszerne wejście prowadzące do jadalni.
Gość wskazuje mi, gdzie znajduje się telefon, gdy drzwi wejściowe, które dopiero co przekroczyłem, otwierają się i wchodzi przez nie kobieta. Nieruchomieje, przygląda mi się zaskoczona. Trzyma za rękę małą dziewczynkę stojącą po jej prawej stronie.
– Maude! – Dziwi się facet. – Niedługo spacerowałaś.
Mówi to, jakby trochę zażenowany, jakby czynił jej wyrzut.
Kobieta natomiast cały czas przygląda mi się bardzo uważnie, wręcz z obawą.
– To chłopak, który rozwalił rower naprzeciwko nas. Przez kota!
I śmieje się. Najwyraźniej moja kraksa stanowi dla niego niewyczerpane źródło uciechy. Kobieta wydaje się wreszcie spokojniejsza. Przynajmniej odrobinę. Jest dość wysoką szatynką o siwiejących lekko włosach obciętych w kwadrat, niezbyt ładną. Na jej twarzy pojawia się wymuszony uśmiech. Daję jej przynajmniej czterdzieści pięć lat, ale być może zmęczony wyraz twarzy ją postarza.
– Moja żona, Maude.
Uśmiecham się grzecznie. Ona się czerwieni, unika mojego spojrzenia i rzuca szybko słabym głosem:
– Zaprowadzę Annę do pokoju.
Dziewczynka mniej więcej sześcioletnia jest drobniutka, chuda, ma długie, czarne włosy. Nie mówi ani słowa i stoi bez ruchu, bezwolna. Matka bierze ją za rękę, podprowadza do schodów, lecz nagle zatrzymuje się z wahaniem i bąka pod adresem męża:
– Chyba, że... Jest może za wcześnie, żebym szła na górę?
Facet zmienia się nagle na twarzy, jakby się poczuł nieswojo. Głosem, w którym słychać przymus, zadaje pytanie:
– No nie, dlaczego o to pytasz?
Fałszywemu pytaniu towarzyszy lodowate i pełne potępienia spojrzenie. Nic nie rozumiem z tego, co się dzieje, ale nie po¬doba mi się atmosfera. Nie mam ochoty uczestniczyć w scenach małżeńskich. Chcę tylko wezwać taksówkę i wyjść. Wreszcie kobieta opuszcza oczy zmieszana i wchodzi po schodach, nie puszczając dłoni milczącej dziewczynki.

8 komentarzy:

  1. Fajny kawałek, przyszło mi do głowy wiele rozwiązań:)
    A ja sobie czytam "Miasto Trumien" - autor tez mało znany w Polsce, chociaż jest zdobywcą Bram Stoker Award i kilku innych liczących się nagród.

    OdpowiedzUsuń
  2. O, nie znam. Zawsze się zastanawiałam, co sprawia - poza dziką reklamą, ale ta jak wiadomo niekoniecznie oddaje talent autora, vide lans niektórych niekoniecznie ciekawych autorów, którzy u nas są czemuś "gwiazdami" - że jakiś autor nagle trafia w gust ogromnej rzeszy ludzi. Jakaś iskra boża z pewnością, ale w końcu jest tylu pisarzy, a w sumie "idoli" niezbyt wielu ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. "Niekoniecznie ciekawych" - właśnie. Z tego powodu na wstępie zniechęcam się do niektórych autorów, ochy i achy ze wszystkich stron wywołują we mnie falę podejrzeń. Coelho znielubiłam zanim przeczytałam pierwsza pozycję.
    Ale wiesz, makabryczny ten Braunbeck...

    OdpowiedzUsuń
  4. Brzmi zachęcająco :D
    Co do Coehlo, już niektórzy się na mnie obrazili. Ja przeczytałam np Alchemika, czyta się płynnie, bo facet płynnie opowiada. Kiedy dotarłam do końca i chwilę się zastanowiłam, to mi ręce opadły. Ktoś potrafił wmówić polskim czytelnikom, że ta miernota to geniusz pióra.
    On mi przypomina - ze względu na konstrukcje zdań i całej powieści - a nie uchowaj boże na treść takiego francuskiego skandalizującego pisarza, autora powieści sensacyjnych z przymrużeniem oka, coś w rodzaju 007: przygoda, afera i tabun kobiet po drodze. Gość pisze jak z podręcznika do gramatyki wykorzystując zjawisko konotacji wyrazów dosłownie :) Można tłumaczyć z zamkniętymi oczami. Tak mniej więcej oceniam twórczość Coelha: przewidywalny do bólu.

    OdpowiedzUsuń
  5. Haha...uczucie chyba miałam to samo :) A weźmy fenomen grocholizmu? Dlaczego? No, dlaczego? Jak przeczytałam to byłam zła, a z drugiej strony rozbawiona, że historia taka przewidywalna, że język niespecjalny -- eee, tak grocholić to ja tez potrafię!!Chyba , że jest tam coś czego dostrzec nie potrafię.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie mogę się wypowiedzieć, bo przeczytałam tylko krótki fragment czegoś i nie tknęłam więcej. Mnie to po prostu nudzi.

    OdpowiedzUsuń
  7. A ja zanurkowałam sobie do naszej biblioteki i przyniosłam parę książek : np. John Everson Ofiara - ciekawe, że w przedmowie jest podziękowanie autora dla Mateusza Bandurskiego i Roberta Cichowlasa :)

    OdpowiedzUsuń
  8. straszliwie nie lubię wszelkich kodów da vinci i harrych potterów. dla mnie to są po prostu źle napisane książki. schematyczne, powierzchowne, stylistyka do bani, bohaterowie papierowi, jednowymiarowi, dialogi drętwe, zaskoczenie żadne... nie rozumiem, dlaczego taki rodzaj grafomaństwa odnosi sukces, ale lans i reklama mają w tym ogromny udział. coehlo to w ogóle osobny rozdział. wiem, że przeczytałam Alchemka, ale absolutnie nie pamiętam o czym jest, nic, zupełnie nic mi po tej książce nie zostało w środku. i z Zafonem mam teraz podobny problem. jak przeczytałam fragment, to mnie zemdliło od tych gładkich, okrągłych wyrazów. zero życia, zero prawdy. tyle papieru się marnuje na świecie... ;)

    OdpowiedzUsuń