sobota, 27 lutego 2010

Ulica Wiązów 5150 (fragm. 2)

W salonie stół z szachownicą stoi gotowy i czeka na nas. Wydaje mi się, że uśmiechnąłem się wbrew sobie. Siadam po stronie czarnych, Beaulieu po stronie białych. Nie potrzebujemy nic mówić. To już nasz rytuał. Po kilku ruchach pytam możliwie najbardziej niewinnym tonem:
– Może mógłbyś mi zdjąć ten łańcuch przynajmniej na czas gry, co? Mógłbym się skoncentrować...
Bada mnie spojrzeniem i zastanawia się, gdzie jest haczyk. Wzruszam ramionami i rzucam niedbale:
– Chyba że się boisz, że cię pokonam...
Trafiony. Uśmiecha się porozumiewawczo, wstaje i idzie do kuchni. Słyszę, że Maude coś do niego mówi, a Beaulieu odpowiada jej oschłym tonem, po czym wraca. W ręku trzyma pęk kluczy. Podaje mi go i mówi:
– Sam się rozkuj. To ten mały klucz.
Rozkuwam się więc i obręcze spadają na podłogę. Powoli się prostuję, podaję Beaulieumu pęk kluczy ponad szachownicą. On go odbiera, nie spuszczając mnie z oczu, gotowy na wszystko. Przez dłuższy czas patrzymy na siebie, po czym on się odzywa:
– Ufam ci. Zawarliśmy umowę... Jestem pewien, że będziesz jej przestrzegał.
– Oczywiście – przytakuję, wyzywając go w duchu od kompletnych kretynów.
Kontynuujemy partię. Po raz pierwszy od tygodni nie interesuję się grą. Zastanawiam się nad ucieczką. W pewnej chwili wstanie, żeby pójść po lemoniadę, jak to robi zawsze podczas gry. Nie ma powodu, żeby tego nie zrobił dziś wieczór. Kuchnia jest tuż obok, ale i tak pozostawi mnie samego na kilka chwil. A ja je wykorzystam, żeby podejść do okna. Ot i tyle.
Gdy rozmyślam o tym wszystkim, Beaulieu w niecałe pięć minut zabiera mi laufra, wieżę i dwa pionki. Głosem, w którym słychać rozczarowanie, oznajmia, że da mi mata w trzech ruchach. Przyglądam się szkodom. Ustawiając szachy na miejsce, mój gospodarz zauważa, że coś dziś jestem nie w sosie.
– Grasz mniej więcej tak, jak wtedy, gdy graliśmy po raz pierwszy...
Jego uwaga jest dla mnie obraźliwa. Czuję się upokorzony, że rozegrałem tak kiepską ostatnią partię teraz, gdy jestem dobrym graczem. Ponieważ opracowałem już plan ucieczki, skupiam się na grze i poświęcam temu całą energię. Nie pozwolę, żeby Beaulieu zachował wspomnienie kiepskiego gracza!
Żałosne. Jak mogę rozumować w ten sposób? Teraz, gdy jest noc i wszystko należy do przeszłości, trudno mi sobie wytłumaczyć moje zachowanie. A przecież to, co nastąpiło potem, okazało się znacznie bardziej absurdalne...
Gram na poważnie, mając cały czas w pamięci, że Beaulieu może w każdej chwili wstać i wyjść do kuchni. Do salonu wchodzi mała Anna i zwraca ku nam trupią twarz. Beaulieu zdaje się tym zupełnie wytrącony z równowagi i zniecierpliwiony woła żonę.
– Zaprowadź ją do pokoju, Maude, nie mogę się skupić!
Maude przychodzi po córkę, która pokornie pozwala się wy¬prowadzić, kiedy jednak wychodzą z salonu, mała cały czas trzyma głowę zwróconą w stronę ojca i nie spuszcza z niego oczu. A ja dosłownie widzę pot spływający po czole Beaulieugo...
Gramy od ponad dziesięciu minut. Cały czas czekam, aż Beaulieu wstanie i wyjdzie do kuchni (zrobi to, bo zawsze to robi!). I nagle doznaję olśnienia. Gra jawi mi się z całkowitą jasnością i niewiarygodna, fantastyczna strategia staje mi przed oczami! Błyskotliwa kombinacja! Teraz, w dwóch ruchach mogę mu dać szacha! On zareaguje, przesuwając wieżę, bo nie będzie miał wyboru... A potem w trzech ruchach daję mu mata!
Tak, „i mat”! Widzę to, widzę wyraźnie na szachownicy. Mam wygraną w kieszeni! W kieszeni!
Zagrywam nerwowym ruchem. Błyskawicznie Beaulieu gra swoje. Wszystko się dobrze układa, tak jak przewidziałem. To nazbyt piękne! Przesuwam więc laufra przesadnie wolno, jakby szachy były z kryształu. Mija cała wieczność, zanim wreszcie ośmielam się wypuścić figurę z palców i wymawiam słowo, o którym od tak dawna marzyłem:
– Szach.
Zmuszam się, żeby wyszeptać to słowo, bo w przeciwnym razie wywrzeszczałbym je. Jednak w głowie słyszę krzyk. Moje uszy to dwa ogromne głośniki a w nich pełno skrzeczenia i trza¬sków. Beaulieu oszołomiony siedzi z miną pełną szczerego podziwu.
– Wysłałeś mnie w daleką podróż! Coś takiego, młody, szacunek! Po raz pierwszy dałeś mi szacha! Niewielu może się tym poszczycić!
Zamknij się i graj! Przesuń wieżę, żeby spróbować mi się wymknąć. Zrób tak, to jedyna rzecz, jaką możesz zrobić! Zrób tak, a wtedy ja będę mógł powiedzieć: „I mat w trzech ruchach”. Tak, „i mat”, ty cholerny czubku, „i mat” twoim debilnym teoriom na temat sprawiedliwości, „i mat” twojej pewności, że masz rację, „i mat” raz na zawsze! Potem będę mógł stąd wyjść jako wygrany! A wygram, ponieważ pokonałem twoje szaleństwo! Ja mam rację, a nie ty! Nie ty!
Dłoń Beaulieugo zawisa nad szachownicą, ale zamiast dotknąć wieży, przesuwa się na jej kraniec, chwyta laufra i wykonuje nieprzewidziany ruch...
– Nie odpuszczaj, młody – mówi Beaulieu bez cienia ironii. – Idzie ci naprawdę bardzo dobrze.
Nie poznaję już gry. Nie tylko nie ma szacha, ale niemożliwe jest danie mu mata. Moje arcydzieło strategii zostało właśnie starte w proch jednym posunięciem, którego nie przewidziałem...
Jak mogłem? Jak mogłem tego nie widzieć!
Nie tracić odwagi... Jeszcze nie jest za późno...
Wykonuję inny ruch, zbyt szybki. Beaulieu odpowiada pewnie i zabiera mi wieżę. Ja natychmiast wykonuję kolejny ruch. Beaulieu zabiera mi królową i łagodnym głosem oznajmia:
– I mat w sześciu ruchach.
Ma rację. Ma rację. Ma rację!
Powinienem poczuć się zdruzgotany, zrozpaczony, złamany. Tak niewiele brakowało... Właśnie! A ja przeciwnie, czuję się pełen energii, jestem pewny siebie, wypełniony ślepym zaufaniem! Udało mi się go zaszachować, a to jest znak! Zwycięstwo jest bliskie! Jeszcze dziś wieczór, tak, dziś wieczór go pokonam!
Drżącymi dłońmi ustawiam szachy i rozpoczynamy następną partię. W tej chwili nie myślę o niczym innym, tylko o tym, żeby go pokonać, chociaż... On wstaje, tak jak się tego spodziewałem, w samym środku czwartej partii, gdy przyszła kolej na mój ruch. Odchodzi od szachownicy, kierując się w stronę kuchni... A ja...
... ja...
... Siedzę tu! Siedzę! I zastanawiam się nad ruchem! Koncentruję się na grze!
I w tym momencie myśl o ucieczce nawet nie przychodzi mi do głowy! Dopiero teraz, kiedy jest już po fakcie, zdaję sobie z tego sprawę. A gdy Beaulieu wraca ze swoją lemoniadą i stawia dla mnie szklankę na stole, kompletnie go ignoruję... Rozgrywka trwa dalej. Rozgrywamy w ten sposób sześć lub siedem kolejnych partii. Cały czas gram w milczeniu, jak w transie, przekonany, że zaraz wygram... Po ósmym zwycięstwie Beaulieu przeciąga się i oznajmia:
– Znakomity wieczór! Na tym dziś skończymy...

8 komentarzy:

  1. Ooo, takie horrory śnią mi się po nocach. Mam w domu trzech szachistów (Jurand, Stary i brat). Ciągle jeżdżą na turnieje, a potem gadają o tym godzinami.
    Nienawidzę szachów.

    OdpowiedzUsuń
  2. A mnie się szachy dobrze kojarzą, cała rodzina grywała:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Oooo te są specyficzne :) Ale u Was nikt nie grał (nie grał) przykuty? :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Oni mają tak przykutą uwagę, że ja mogę konać obok i nic. No chyba, że wniosę pierogi...

    OdpowiedzUsuń
  5. Dobry tekst!

    mamamarzynia dobrze, że choć pierogi działają ;)

    u mnie też grywali, na szczęście okazało się, że nie jest to dziedziczne ani zaraźliwe ;) Na mnie nie przeszło

    OdpowiedzUsuń
  6. Fascynujące ... gracz do samego końca :):):):)

    OdpowiedzUsuń
  7. rewelacyjnie napisane. elektryzujące napięcie. ech, talent mieć... ;)

    OdpowiedzUsuń