- Proboszczu! Księże proboszczu!
Jurna Anka przeskakiwała przez kałuże i groby przedzierając się do skarpy nad rzeką, nad którą stał proboszcz Mątwicki. Proboszcz oderwał zatroskane spojrzenie od rzeki i ekipy sprzątającej, i spojrzał na rozemocjonowaną gospodynię. Na szczęście nie było powodu do paniki. Akcja przebiegała szybko i sprawnie. Więc skąd ten niepokój? Anka zatrzymała się przed proboszczem łapiąc oddech.
- Coś jedzie do nas i świeci jak cholera! Rydwan jakiś piekielny albo co.
- Oj, Anka, Anka. Pilnuj kobieto języka – strofował ją dobrotliwie.
- Niech się ksiądz sam przekona! – Anka wskazywała ręką w stronę drogi, skąd faktycznie coś połyskiwało jaskrawymi promieniami spomiędzy drzew.
Proboszcz podrapał się po policzku i ruszył w stronę kościoła. Mało miał kłopotów, teraz jeszcze jakieś nie wiadomo co. Rzucił okiem w prawo, gdzie zza przechylonego krzyża, który stał na mocno zniszczonym grobie wyglądała Monika. Strzyga patrzyła zmrużonymi złośliwie oczkami to na leśną drogę, to na proboszcza.
- A kysz – syknął Mątwicki bez większego przekonania.
- Że co? – dopytywała się Jurna Anka.
- Nic, nic, Nie zwracaj uwagi – proboszcz podkasał sutannę i stąpał ostrożne po błocie. – Za co mnie to spotyka? – biadolił pod nosem idąc po śladach Anki.
Jurna Anka tak naprawdę nazywała się Anna Jurna i była księżą gospodynią od czterech lat. Silna, zrównoważona, opiekuńcza, nie cackała się ani z losem ani z księdzem, ani tym bardziej z wikarym Pawlakiem, z którym sam Mątwicki nie zawsze sobie radził. Trzymała silną ręką całe gospodarstwo i nie straszne jej były żadne wyzwania. Potrafiła też skutecznie odstraszyć bardziej natrętnych parafian, za co proboszcz był jej w głębi duszy niezwykle wdzięczny. Nauczony doświadczeniem ufał Ance i nie podważał jej opinii. Zawsze się okazywało, że jej trzeźwy osąd sytuacji i szybkie decyzje były słuszne. Dlatego i tym razem podążał za Anką, bo skoro postanowiła, że tak trzeba, widać coś było na rzeczy.
Gdy wyszli oboje na leśną drogę prowadzącą do kościoła i niewielkiej plebanii, od strony miasta nadjeżdżał powoli dziwny – jak się proboszczowi zdawało – samochód, połyskujący w promieniach słońca. Całe szczęście, że przestało wreszcie padać. Pogoda dawała nadzieję, na uniknięcie dodatkowych kataklizmów i doprowadzenie cmentarza do ładu. Nie do pomyślenia, żeby się nieboszczycy poniewierali po okolicy. W dodatku te łazęgi pozbawione grobów powyłaziły na światło dzienne. Z wyjątkiem różnego wampirzego tatałajstwa, które się teraz kryło po zamkniętych grobowcach i pewnie pełzało w kościelnej krypcie szukając schronienia przed światłem słonecznym. Proboszcz nijak nie był w stanie zrozumieć, dlaczego potępieńcy szwendali się bezkarnie po kościele i żaden piorun w nich nie strzelał. Z tego, co czytał na ten temat, święte miejsce było dla nich niedostępne. Niestety miejscowe upiory zdawały się o tym nie wiedzieć. Woda święcona również nie robiła na nich wrażenia, choć wikary na polecenie proboszcza używał jej całkiem obficie. „Może była przeterminowana?”, pomyślał proboszcz i westchnął. Jego samego też się nie bały. W dodatku pokazywały mu się najbezczelniej w świecie. Ciekawe, dlaczego je widział?
Proboszcz Mątwicki stał na niewielkim placu, gdzie kończyła się droga i patrzył na podjeżdżające auto. Gdy pojazd stanął, otworzyły się drzwi i wyszedł zeń nie kto inny jak sławny na całe województwo, a może i dalej, ojciec Pąckiewicz we własnej osobie. Proboszcz starał się nie okazywać niechęci. Znał Pąckiewicza od wielu, wielu lat. Wychowali się razem w Dyrdymałach, ganiali po okolicznych lasach, łąkach i skałkach. Nawet razem trafili do seminarium duchownego, ale potem ich drogi się rozeszły. Pąckiewicza bardziej interesował biznes niż sprawy boskie, w czym nie byłoby nic złego, gdyby nie jego pazerność oraz wyjątkowe zakłamanie, które raziły prostodusznego proboszcza. Złość i zazdrość były jednak niechrześcijańskie, więc przywitał gościa z otwartymi ramionami udając, że nie widzi pierścienia, który Pąckiewicz wyciągał do niego trochę bez sensu i na pewno z przyzwyczajenia.
- Witaj, stary przyjacielu – zawołał radośnie gość zionąc koniaczkiem.
- Witaj, Zdzisiu.
Proboszcz odsunął się od ciężkiego krzyża wbijającego mu się boleśnie w brzuch przy tym szczerym uścisku.
- Co się sprowadza do mojej skromnej parafii?
- A tak wpadłem. Zobaczyć, co słychać. Wiem o powodzi i kłopotach. Pomyślałem, że może trzeba wspomóc starego druha?
- Pracą? – zainteresował się proboszcz.
- A choćby i dobrym słowem – odparł gość zacierając ręce. – Duże szkody?
- No trochę kłopotu jest – przyznał Mątwicki. – Ale już ekipy porządkowe wysprzątały prawie wszystko. Czeka mnie przeniesienie części cmentarza, umocnienie skarpy. I takie tam. Fachowcy powiedzą co i jak.
- A może przyślę ci moich fachowców? – ofiarował się z pomocą Pąckiewicz.
Mątwicki nie kwapił się z odpowiedzią. Wiedział z doświadczenia, że od tej pomocy może się później nie pozbierać, ale nie wypadało przecież odmówić tak obcesowo.
Pąckiewicz ujął go pod ramię i skierował w stronę przeciwną niż cmentarz. Wskazał dłonią skraj lasu przed nimi, łąki za lasem i pobliskie skałki.
- Tutaj będziesz przenosił cmentarz?
- Ano. Chyba tak. Trzeba się odsunąć od rzeki.
- Przejdźmy się – zaproponował gość prowadząc proboszcza pod ramię w kierunku łąk.
Mątwicki rzucił okiem na Jurną Ankę, która przyglądała się im podejrzliwie stojąc kilka kroków dalej i skinął do niej uspokajająco głową.
- Wstaw nam wody na herbatę i wyjmij ciasto – poprosił. – Zajdziemy po spacerze.
Anka odwróciła się na pięcie i ruszyła do budynku plebanii. Zza drzewa wyglądała Monika, która najwyraźniej podsłuchiwała rozmowę gościa z proboszczem. Mątwicki wykonał dyskretny ruch ręką, żeby odpędzić strzygę, lecz ta niewiele sobie z tego robiła. Szła kilka kroków z boku uważnie łowiąc szpiczastym uchem każde słowo. Zważywszy na doskonały słuch strzyg, nie miała z tym najmniejszego kłopotu. Proboszcz łypnął okiem na gościa, żeby sprawdzić, czy i on widzi Monikę, ale nic na to nie wskazywało. Pąckiewicz z szerokim uśmiechem patrzył przed siebie.
- Jeśli potrzebujesz przyjacielu – zwrócił się do proboszcza – mogę ci przysłać moją ekipę do prac geologicznych. Zanim tu przeniesiesz cmentarz trzeba zbadać teren. Młody załatwi wszystko od strony ekologicznej. Wiesz, żeby nie było kłopotów z urzędem.
Proboszcz starał się trzymać z daleka zarówno od urzędu jak i ekologów, ale musiał z nimi dobrze żyć. Na szczęście póki co nikt nikomu nie wchodził w drogę. Proboszcz musiał nawet przyznać, że urząd się spisał przy uprzątaniu cmentarza. Miał zamiar wziąć do pomocy miejscowego geodetę i bez wielkiej pompy przenieść te kilka grobów, których lokatorzy zresztą w większości i tak buszowali pomiędzy żywymi. Tak naprawdę, gdyby nie żywioł, proboszcz w ogóle by nie zauważył ich istnienia. Czasem padła gdzieś jakaś krowina albo zniknęło kilka kurczaków, ludzie chodzili niekiedy jakby trochę śnięci, ale zwalali to na karb niespokojnej aury. Tak było odkąd Mątwicki sięgał pamięcią.
- Co ty na to? Hm? – Pąckiewicz trącił proboszcza łokciem pod żebro.
- Pomyślę. I dziękuję ci, przyjacielu, za troskę.
- Drobiazg – zapewnił gość. – Geodeci mogą przyjechać już w tym tygodniu.
Proboszcz kiwał głową bez słowa. Znaleźli się na skraju lasu, a wyszedłszy na otwartą przestrzeń zobaczyli starą kobietę, która najwyraźniej czegoś szukała na łące. Towarzyszyła jej Mara. Zdążyła doprowadzić do ładu szykowną, koronkową suknię i teraz szła sobie najspokojniej w świecie zbierając kwiaty na łące. Pąckiewicz zmrużył oczy.
- To babka Maćkowiakowa? – spytał.
- Ano – potwierdził proboszcz.
- Co ta stara czarownica tu robi? Pozwalasz się jej tak panoszyć?
- Eee, nie jest ani groźna ani zła. Zbiera zioła i pomaga ludziom.
Mątwicki przypatrywał się gościowi ciekaw, czy usłyszy jakąś uwagę na temat Mary. Lecz Pąckiewicz najwyraźniej jej nie widział. „Tym lepiej”, pomyślał proboszcz patrząc jak przez łąkę kłusuje ku babce strzyga Monika.
- A ty gdzie tu, paskudo? – zawołała babka.
- Stara tak do nas? – oburzył się gość.
- Nie zwracaj uwagi. Ona czasem gada już od rzeczy. Wiek robi swoje. Wszystkich nas to czeka.
- To od tego, że pije te swoje zioła o północy skacząc na jednej nodze! – prychnął dostojny gość.
Strzyga zaglądała tymczasem do koszyka, żeby sprawdzić, co tam ciekawego babka zebrała. Babka szarpnęła koszykiem i machając ręką starała się odpędzić Monikę. Mara nie interweniowała wiedząc że Maćkowiakowa sobie ze strzygą poradzi. Ot zwykłe żarty. Nagle kosz zatoczył szeroki łuk w powietrzu i upadł niedaleko księżych nóg. Maćkowiakowa odwróciła się do lasu, gdzie stali duchowni.
- Oooo! Pochwalony! – zawołała donośnym głosem. – Widział ksiądz dobrodziej, jak paskuda rozrabia? Odkąd potracili groby biedactwa, trochę im się poprzestawiało pod sufitem.
Babka zataczała palcem kręgi przy skroni wskazując wymownie, że jej zdaniem miejscowe upiory sfiksowały. No tak! Proboszcza olśniło. Przecież babka Maćkowiakowa, choć już stara i trochę roztrzepana, miała kontakt z czarami i zaświatami od dziada pradziada. Tę umiejętność dziedziczyły wszystkie kobiety w jej rodzinie, o czym doskonale wiedziało każde dziecko w Dyrdymałach.
- O czym mówi czarownica? – zainteresował się gość.
Mątwicki westchnął.
- Nic takiego. Mówiłem, nie zwracaj na nią uwagi.
- O czym babko mówicie? – gość nie dawał za wygraną. – Komu się poprzestawiało? Co tu się wyprawia?
- Nic poza tym, że wąpory, wilkołaki i inne potępieńce woda wymyła i latają teraz niebożątka, bo nie mają się gdzie skryć – usłużnie wyjaśniła babka.
Mątwicki wzniósł oczy ku niebu. Jeśli chodzi o dyskrecję Maćkowiakowa była niezawodna.
- A? – Pąckiewicz spiorunował wzrokiem kolegę po fachu. – Babka bredzi, czy masz tu Złe? W domu bożym?
- Może nie tyle w domu bożym... – usiłował ratować sytuację proboszcz.
- Egzorcysty ci trzeba! – ryknął gość tak głośno, że strzyga i Mara zamarły w bezruchu. – Podejdź no tu dobra kobieto – wyciągnął pierścień do babki – i opowiedz mi, co widzisz. Co tu się panoszy?
Babka schyliła się po koszyk udając, że nie dostrzega pierścienia.
- Iiiii – połapała się, że chlapnęła ozorem za dużo – ja tu tylko kwiatki zbieram.
- A wąpory i wilkołaki? – gość nie mógł przepuścić takiej okazji.
- Wąpory to tylko kwiat paproci w nocy zbierają, ale wilkołaki czasem pomagają i w dzień, owszem – przyznała.
Proboszcz Mątwicki przygarbił się nieco. Monika i Mara słuchały z zapartym tchem. Gość spojrzał surowym wzrokiem na proboszcza.
- Prowadź na tę herbatę. Musimy poważnie porozmawiać, jak widzę. Tobie by się tu nie tylko geolog, tfu... znaczy geodeta przydał, ale i dyplomowany egzorcysta!
Popchnął Mątwickiego w kierunku plebanii.
- Mam wszystko, czego ci potrzeba, drogi przyjacielu. Nie opuszczę cię w potrzebie. Możesz na mnie liczyć.
Proboszcz Mątwicki przygarbił się nieco bardziej. Westchnął ciężko i razem ruszyli w stronę zabudowań.
Za ich plecami babka Maćkowiakowa tłumaczyła coś Marze i Monice, które były najwyraźniej niezadowolone z obrotu spraw.
*
Ojciec Pąckiewicz wytarł z ust resztki okruszków po cieście. Językiem wypolerował zęby, przepłukał herbatą i wstał od stołu.
- Dziękuję za gościnę, przyjacielu i powiadam: możesz na mnie liczyć! – zagrzmiał. – Mam papiery egzorcysty. Już niejednego diabła się wypędziło z szaraczków, to i z tym sobie poradzimy. A o miejsce pod cmentarz też się nie martw. Wystarczy jedno słowo twoje, albo biskupa i moja ekipa już tu jest.
Mątwicki kiwał głową.
- Nie fatygujmy jego wielebności.
- Ależ to dla mnie żadna fatyga!
- Miałem na myśli biskupa. Ja tu sobie z miejscowymi poradzę. Zapewniam cię, Zdzisiu.
- No jak chcesz! Ale przemyśl to jeszcze. Ja ci oferuję pełen pakiet usług!
- Dziękuję, przyjacielu. Z Bogiem, z Bogiem.
Wyszli przed budynek i wolnym krokiem wędrowali w stronę złotego rydwanu. Już na odchodnym Pąckiewicz pochylił się do ucha proboszcza:
- A urząd lepiej trzymaj z daleka. Wiesz, jakie teraz czasy. To sprawa kościelna. Nie może wyjść na jaw, że Złe się czai w świętym przybytku. Już i tak nas oskarżają o różne występki i szarpią dobre imię, nie szanują tradycji. We łbach się ludziom poprzewracało! Ujada pospólstwo na święte prawa i przywileje, nie podoba się gawiedzi! A to, że molestacje jakieś, a to, że polityka... a dawać na tacę po dobrawoli to nie łaska! Trzeba wyduszać każdy grosz! Fundacja mi podupada ostatnio przez te nieroby, co nie szanują namiestników Pana naszego! A sami nic tylko o seksie i o seksie. Nauk przedmałżeńskich nie stosują i stąd całe zło!
Pąckiewicz aż się trząsł z oburzenia. Proboszcz poklepał go uspokajająco po ramieniu.
- Jedź ostrożnie, Zdzisiu. Nie denerwuj się. Ja tu sobie poradzę.
- Mowy nie ma, żebym cię, przyjacielu zostawił samego w opałach! Ja tu wrócę niebawem!
Trzasnął drzwiczkami i ruszył z impetem.
Proboszcz patrzył w zadumie za złotym pojazdem sunącym niczym jeździec Apokalipsy. Jurna Anka i obie zjawy stanęły za jego plecami. Mątwicki odwrócił się do nich.
- Wzięłybyście się do jakiej pożytecznej roboty – westchnął ciężko.
- On nie odpuści, prawda dobrodzieju? – spytała Anka.
Proboszcz potrząsnął tylko smutno głową.
*
Nad ogrodem zamku w Dyrdymałach zapadał powoli zmierzch. Ciepłe majowe powietrze parowało delikatnie w ostatnich promieniach słońca po rzęsistych opadach, które przemieniły tę spokojną okolicę w teatr zdarzeń gwałtownych i dziwnych. Jak to zwykle bywa w niespokojnym czasie, z zakamarków wyłaziły różne sprawy i sprawki dotychczas bulgoczące pod powierzchnią. Zmory snuły się po okolicy i za dnia i nocą, choć nie te same. Coś się szykowało w Dyrdymałach. Czuli to przez skórę panujący na urzędzie, zwłaszcza widząc zza firanek gorączkową krzątaninę potomka tutejszych hrabiów, a obecnego przewodniczącego organizacji ekologicznej. Nie bez znaczenia była też wizyta wielebnego gościa. Oj, nie wróżyło to dobrze miejscowym urzędnikom.
Hrabiostwo przechadzali się po parku. Ostatnie promienie słońca przenikały przezroczyste zarysy niegdyś cielesnych powłok. Niewprawne oko nie odróżniłoby ich od obłoków pary unoszących się nad trawami. Zdradzał ich może tylko nieco bardziej srebrzysty odcień i coś jakby ruchliwa chmurka biegająca wokół jaśniepaństwa. To duch Fafusia, polował na ostatnie koniki polne szukające w trawie przytulnego posłania na noc. Pąccy przechadzali się tak prawie od wieku. Hrabia lubił te magiczne chwile przed zachodem słońca. Były właściwie jedynymi, kiedy jego ukochana, ale nieco męcząca małżonka nie wypominała mu grzeszków i słabości. Pącki spojrzał z rozrzewnieniem na żonę, a ta poprawiła kokieteryjnie lok, który się wymknął z misternie upiętej fryzury. Taaaak. Mieli dobre życie. Śmierć może już nie tak zabawną, ale w końcu na każdego przychodzi jakiś koniec. Za to hrabia miał co wspominać. Uśmiechnął się pod wąsem do własnych wspomnień, a potem objął żonę ramieniem. Ona oparła głowę na leciutko wytartym rękawie aksamitnego stroju i wspomniała własną bujną przeszłość. Hrabiostwo uważali się za szczęśliwą parę nawet po śmierci. A może zwłaszcza po śmierci. W ich pięknym ogrodzie kropelki wieczornej mgły mieniły się kryształowo i tęczowo na źdźbłach trawy żegnając dzień, witając noc, królową sennych marzeń i mar wszelakich.
Czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg.
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podoba ten typ humoru. :D
Fajnie się czyta.Bardzo ciekawe.
OdpowiedzUsuńA to Zdzisiek no ! Na moich ulubieńców z egzorcystą ? A kysz siło nieczysta ;))))) Czekam na to co królowa noc przyniesie ;))))
OdpowiedzUsuń