Piękna majowa noc zawisła nad Dyrdymałami. Po ostatnich ulewach powietrze wciąż było wilgotne i ciepłe. Księżyc na niebie wypełnił się nieomal całkiem, co zapowiadało rychłe poruszenie wśród wilkołaków i podobnego tatałajstwa na ziemi. W blasku księżyca, leśną drogą mozolnie poruszał się cień objuczony innym cieniem uwieszonym na jego ramieniu.
- Weź się w garść, Alonzo. To, że jesteś artystą a ja zwykłym hrabiowskim parobkiem, nie znaczy, że będę cię niósł.
- A wiesz? Ja myślałem, że po śmierci, to się już nie można upić. Popatrz jak ten świat jest dziwnie urządzony.
- Sprawdzasz to już kolejny raz i nic się nie zmienia – burknął Stefan podciągnąwszy nieco wyżej towarzysza, któremu plątały się nogi.
- A gdzie zgubiliśmy wikarego?
- Już dawno poszedł spać. Chyba jest bardziej odpowiedzialny niż my.
- Ha! – zakrzyknął Alonzo. – Zobaczymy jak to z nim będzie po śmierci! Za życia to każdy mądry. Zatrzymaj się Stefan.
- Po co?
- Coś chyba słyszę.
Postąpili w ciszy jeszcze kilka kroków, nagle przytomniejsi i czujni. Początkowo nic nie było słychać, ale nagle z boku rozległ się plusk, jakby ktoś wpadł w grząski grunt i ciche przekleństwo.
- Co ty tu robisz? – wyszeptał Stefan.
- Ciiii – Sylvio położył znacząco palec na ustach wskazując głową w przestrzeń przed sobą, za pobliskimi zaroślami.
Alonzo oparł się drugą ręką o Sylvia i przechylił tak mocno, że omal nie upadł. Na szczęście wprawiony w bojach Stefan podtrzymał przyjaciela w samą porę.
- Ale co ciiii? – spytał nadal szeptem.
- Sam zobacz, tylko dyskretnie – uśmiechnął się Sylvio.
Stefan skierował przenikliwe spojrzenie na polankę.
Na niewielkiej wysokości nad ziemią unosił się lekko dziwny stwór. Stefan wytężył mocniej i tak przecież doskonały wilkołaczy wzrok i otworzył usta ze zdziwienia. W stworze rozpoznał splecione w uścisku dwa ciała: Agusi i Edwarda. Nie dość, że były splecione, to się w dodatku całowały. Trzej podglądacze wstrzymali oddech. Oddechy tamtych dwojga przeciwnie przyśpieszyły. Wreszcie Agusia złożyła główkę na ramieniu dhampira.
- Ach Edwardzie – szepnęła. – Gdybym mogła to opowiedzieć. Wszystkie dziewczyny w klasie by mi zazdrościły. Fruwać w ramionach prawdziwego wampira! Jak w filmie!
- Dhampira – sprostował Edward. – Wiesz, że mama była bibliotekarką.
- Nie psuj wszystkiego – fuknęła Agusia. – Wampir czy dhampir, wszystko jedno. Ważne, że jak w filmie.
Edward wylądował bezpiecznie na łączce i postawił Agusię w trawie. Mimo swoich ledwie siedemnastu lat dziewczyna mogła niejednemu zawrócić w głowie. Na widok krągłych piersi, długich, nóg, wielkich oczu i zmysłowych ust, człowiek czy upiór, każdy tracił głowę. Sylvio głośno przełknął ślinę.
- Kto tam jest? – wrzasnął natychmiast czujny Edward. – Czego tu szukasz, pętaku?
Już sunął niebezpiecznie szybko w stronę trójki podglądaczy, którzy nie mogli uciec ze względu na osuwającego się Alonza.
- Czołem – uprzejmie przywitał się Alonzo na widok rozsierdzonego dhampira. – Pójdziesz z nami na jednego?
W ciemnościach błysnęły kły Edwarda.
- Czy was kompletnie pogięło? Podglądacie nas?
- My właściwie nie – rzucił Stefan. – Tylko przechodziliśmy, ale on owszem – wskazał głową Sylvia.
- Co tu się dzieje? – spytała Agusia podchodząc bliżej.
- Słodka Agusiu – wyszemrał Sylvio – marnujesz czas z tym nieopierzonym dhampirem. Toż to nawet nie jest wampir, tylko jakiś mieszaniec. Spróbuj rozkoszy ze mną.
- Ty szujo! – ryknął Edward. – Chciałbyś co?
- A chciałbym – przytaknął Sylvio. – I ona by chciała, gdyby wiedziała, ile rozkoszy kobiecie dają inkuby – zmrużył piękne oczy i wodził spojrzeniem po Agusi.
Dziewczyna zadrżała i złożyła ręce na piersiach, a Edward natychmiast otoczył ją ramieniem.
- Chodź, odprowadzę cię do domu. Późno już i nie będziemy się zadawać z tymi zboczeńcami.
- O, przepraszam, jeśli już to jednym! – poprawił go Stefan mocniej podtrzymując Alonza.
Wytoczyli się wreszcie we trzech na drogę.
- Wierz mi Agusiu, warto spróbować – szepnął jeszcze Sylvio na pożegnanie – podpierając spitego wilkołaka z drugiej strony i cała trójka ruszyła raźno w stronę plebanii.
*
Inżynier zsunął nieco czapeczkę na tył głowy i podrapał się w czoło. Słońce wznosiło się coraz wyżej i dzień zapowiadał się upalny. Dobrze, że właściwe prace trwały w jaskini, miejscu zacienionym i przede wszystkim dyskretnym, ponieważ wykonanie tego zlecenia nie należało do najłatwiejszych.
Po odsłoniętym terenie między pasmem drzew, łąkami a skałkami krzątali się geodeci wytyczając teren pod nowy cmentarz. Wyposażeni w stosowne przyrządy dokonywali pomiarów. To na nich miała się skupić uwaga, gdyby ktoś się zanadto interesował pracami na skałkach. Z tych prac inżynier zdawał sprawę proboszczowi Mątwickiemu. Zaś w jednej z jaskiń dyskretnie prowadził odwierty w poszukiwaniu cennego surowca. Czy ktoś z was, drodzy czytelnicy, próbował kiedyś dyskretnie robić odwierty? Inżynier żałował, że się zgodził, ale propozycja była bardzo intratna. No i tłumaczył sobie, że gdyby on się nie zgodził, to fuchę dostałby ktoś inny. Po co marnować taką okazję? W końcu nie ma w tym niczyjej krzywdy, uspokajał sumienie. I miał z tym spory kłopot.
Podszedł do młodego człowieka pochylonego nad planem rozłożonym na prowizorycznym stole i obciążonym na rogach polnymi kamieniami dla pewności, że nie odfrunie.
- Nie spieszcie się za bardzo. Pracujcie dokładnie – powiedział.
Młody spojrzał zdziwiony, ale nie dyskutował z szefem.
- Jasne, panie inżynierze. Wszystko dokładnie i bez pośpiechu.
Inżynier spojrzał mu przez ramię, oglądając plany, a potem przeniósł wzrok na pozostałych pracowników. Nagle spojrzał na nogawkę spodni i potrząsnął energicznie nogą. Obejrzał starannie nogawkę, potem podniósł głowę do nieba, znów spojrzał na nogawkę i dla pewności wierzgnął raz jeszcze na oczach zdziwionego pantomimą młodego pracownika.
Fafuś drapał energicznie trawę wszystkimi łapami na przemian w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku i satysfakcji z pomyślnego załatwienia potrzeby. Pąccy przyglądali się pupilowi rozbawieni tą zemstą zza grobu. Wprawdzie takie zachowanie nie byłoby dobrze widziane na salonach, ale przecież nie byli na salonach, a i pewne konwenanse wydawały się niewiele warte po śmierci. Inżynier stanowczo nie zyskał ich sympatii. Właśnie spojrzał raz jeszcze na nogawkę spodni, lecz tym razem się pochylił i strzepnął dłonią spodnie. Powąchał dłoń i strzepnął raz jeszcze. Wreszcie wyprostował się i odchrząknął.
- Zajrzę do ciebie później – oznajmił pracownikowi i ruszył w kierunku jaskiń, gdzie trwały główne prace.
Hrabiostwo postanowili mu towarzyszyć, żeby się na własne oczy przekonać o prawdziwości doniesień Edwarda. Poza tym bawiły ich miny inżyniera, który najwyraźniej wyczuwał ich obecność, choć nie widział. Ale komu przychodzi do głowy, że może być w biały dzień obserwowany przez duchy? Inżynierowi w każdym razie nie przyszło.
W jaskini było całkiem widno, sucho i przyjemnie. Nietoperze akurat spały, a ich spokoju nie zakłócali pracujący tu w skupieniu ludzie. Pod ścianą na stoliku stał otwarty laptop. Gdyby hrabiostwo się znali na analizie rezonansu akustycznego i potrafili prawidłowo odczytać wyniki, to by wiedzieli, że właśnie pod tą jaskinią znajdowało się prawdopodobnie największe źródło ropy. W miejscu wyznaczonym obliczeniami stała dziwna, niewielka maszyna. Wyglądała trochę jak kosmiczny pająk wzrostu człowieka. Groźnie połyskiwała metalowymi, solidnym odnóżami wbitymi w grunt. W centrum maszyny znajdowała się złota tulejka, a właściwie gruba rura wbita w grunt. Urządzenie wydawało ciche dźwięki. Czasem słychać było głośniejszy chrzęst i pająk wypluwał część zmiażdżonej i wyjętej na powierzchnię masy skał.
- Jak tam? – spytał inżynier.
Jeden z mężczyzn spojrzał na niego znad maszyny i dumnie wypiął pierś.
- W dziesiątkę! – oznajmił. – Technologia kosmiczna, mój własny wynalazek. Za jakieś dwa, trzy dni przebijemy się pewnie do pierwszej warstwy.
Inżynier kręcił głową z podziwem.
- Niesamowite! I że tak cicho pracuje, no, no. Ciekawe jak wielkie jest to złoże.
- Pewności nie ma, ale z analizy danych wynika, że może być po byku. Jeszcze się okaże, że to największe złoże w Polsce. A jeśli łączy się w głębszej warstwie z innymi...
Inżynier rozmarzył się na samą myśl o przyszłym stanowisku i tarzaniu się w pieniądzach do końca swoich dni.
- No dobrze, to wiercimy dalej, ale musimy się zwijać. Potrzebny nam wynik.
- Jasne, szefie! Się zrobi.
Inżynier podrapał się tym razem z satysfakcją w czoło, odwrócił na pięcie i przeszedł na wylot przez hrabiostwo stojące tuż za jego plecami. Poczuł dreszcz i otrząsnął się z dziwnym uczuciem, że coś jest nie tak, jak być powinno. Spojrzał podejrzliwie na nietoperze, by się przekonać, czy przypadkiem nie mają nic wspólnego z tym niemiłym wrażeniem, ale zwierzaki spały spokojnie zwieszone głowa w dół. Inżynier zerknął na zewnątrz. Widział z daleka, że młody pracownik wytyczający nowy cmentarz dyskutuje z jakąś babinką, a w dodatku od strony miasteczka nadjeżdżał ktoś na rowerze. Zdecydowanie należało unikać ciekawskich. Albo pacyfikować, skoro już się pojawili. Inżynier ruszył do boju.
Nie zdążył dotrzeć do młodego, który miał zresztą całkiem zadowoloną minę przyjmując jakieś smakołyki przyniesione przez babinkę. Już wołał kolegów i najwyraźniej szykowali się do przerwy śniadaniowej. Drożdżówka babki Maćkowiakowej z całą pewnością warta była przerwy. Inżynier musiał się chwilowo obejść smakiem i miał nadzieję, choć nikłą, że młodzi nie zmiotą wszystkiego do ostatniego okruszka.
Tymczasem podjeżdżał komendant miejscowej policji. Inżynier rozpoznałby go z zamkniętymi oczami i z daleka. Był to najbardziej znany komendant w całym województwie choćby z tego powodu, że nigdy żaden z podwładnych nie zgłosił go do plebiscytu Złotej Pały. To, że w Dyrdymałach posterunek był niezbyt wielki liczebnie w niczym nie umniejszało zasługi komendanta Tokarskiego.
- Dzień dobry – przywitał się uprzejmie komendant zsiadając z roweru.
- Dzień dobry – odparł równie uprzejmie inżynier salutując do czapeczki i wciągając brzuch łypnąwszy na nienaganną sylwetkę Tokarskiego.
Komendant wskazał brodą młodych.
- Jak idą pomiary? Trzeba się zwijać, żeby proboszcz mógł jak najszybciej przenieść cmentarz.
- Oczywiście. Staramy się, ale sam pan wie, że to trudny teren. Tu łąki, tam skałki... ale rzecz jasna zwijamy się, jak w ukropie. Wszystko idzie zgodnie z planem.
Komendant pokiwał głową i spojrzał na jaskinię.
- A tam?
- Co tam, panie komendancie?
- Co robicie w jaskini?
- Aaaa, w jaskini? W jaskini mamy sprzęt, bazę, ekipę badawczą. Uzgodnione z ekologami.
- Tak, wiem – komendant szedł już w kierunku grupki młodych prowadząc rower.
- Dzień dobry, Maćkowiakowo – przywitał się. – Witam panów,
- Dzień dobry, dzień dobry. Może się pan komendant poczęstuje?
- A z przyjemnością – sięgnął po porcję ciasta.
- Matko! Jaki on przystojny – jęknęła Tamara dając szturchańca w bok babce Maćkowiakowej.
- Hy – stęknęła babka i wymamrotała, - Co tu wieś robisz? A pódźże!
- Co mówicie babko? – komendant wbił bielutkie zęby w kruszonkę.
- A nic, kochanieńki. Wiesz ja tak sobie czasem gadam...
- Do siebie?
- Do kwiatków, do drzewek, motylków...
- Gadajcie sobie babko, byleby wam ciasto zawsze takie pyszne wychodziło.
- Bardzo pyszne – przytaknęła ochoczo reszta towarzystwa.
- Moja żona – wyznał komendant – to wspaniała kobieta, ale piec nie potrafi za grosz.
- Jego żona? – warknęła Tamara. – Ma żonę?
- Ano, wszyscy wiedzą. Ale za to dzieci macie piękne i mądre, takie aniołeczki – pochwaliła babka.
- Oj tak. Dzieciaki wspaniałe, choć może nie całkiem aniołeczki – komendant z dumą wyprężył pierś.
- A dużo tego ma? – spytała Tamara znowu szturchając babkę w bok.
- Chłopak na schwał – odpowiedziała babka masując bok – a dziewczynka śliczna po mamusi.
- A żeby ich! – syknęła Tamara mściwie.
- A ty, jaki masz z tym problem? – mruknęła babka pod nosem.
- Słucham? – spytał komendant.
- Mówię, że niejeden ma problem z dzieciakami, a komendant może spać spokojnie.
- Toteż śpię – roześmiał się Tokarski.
- No, na mnie już pora – babka postanowiła nie przedłużać rozmowy. – Zwłaszcza, że następny gość wam się tu szykuje.
Spojrzeli wszyscy w kierunku, który babka wskazała ruchem głowy. Faktycznie w obłoku lekkiego kurzu polną drogą sunął ku nim piękny terenowy samochód.
- Zawada! – jęknął inżynier.
- Ciekawe, co go tu sprowadza – mruknął komendant.
Młodzi spojrzeli po sobie, dokończyli ciasto i sięgnęli szybko po narzędzia.
- To my wracamy do pracy, panie inżynierze.
- Tak, tak – inżynier machnął ręką. – Wracajcie. A ja tu będę przyjmował wycieczki.
Komendant spojrzał na niego z ukosa.
- Znaczy nie rozumiem, po co tu Zawada – inżynier wzruszył ramionami.
- Zaraz się pewnie dowiemy – komendant machnął do babki, która oddalała się w stronę plebanii. – Zaczekajcie no chwilę! Chcę was o coś spytać.
Komendant odwrócił do inżyniera.
- Proszę przytrzymać na chwilę rower. Dosłownie na momencik, zaraz wracam.
Ruszył dziarsko do babki. Przeszli jeszcze kilka kroków, jakby komendant chciał się upewnić, że nikt nie usłyszy ich rozmowy i odezwał się ściszonym głosem:
- Dochodzą mnie słuchy o dziwnych zjawiskach na cmentarzu i w mieście. Czy jako kobieta wiedząca babka coś przypadkiem słyszała?
Tamara nadstawiła pilnie ucha wpatrzona z zachwytem w komendanta.
- A o czym niby? – upewniła się babka.
- Ludzie widzą podobno różne rzeczy – komendant postanowił mówić bezpośrednio. – Ale nie wszyscy i nie zawsze.
- A bo one się nie wszystkim i nie zawsze pokazują – babka pokiwała głową patrząc mu prosto w oczy.
- Czy waszym zdaniem ma to związek z powodzią i tym, że część grobów została zniszczona?
- Jasne jak słońce! – oznajmiła babka z całym spokojem. – Nieumarli potrzebują schronienia. Wie o tym nawet ksiądz proboszcz.
Komendant przyglądał się babce poważnie.
- Daleki jestem od wiary w gusła i zabobony. Ale wydarzyło się ostatnimi czasy sporo rzeczy, których nie potrafię wyjaśnić logicznie.
Babka spojrzała z zaciekawieniem. Komendant zadał pytanie wprost:
- Wiecie coś o tym babko?
- O zaświatach? Niejedno, kochanieńki. Wiem też, że nasze upiory nie są złe, ale jeśli ktoś ich pozbawi spokoju, mogą się zdrowo wkurzyć i nabruździć żyjącym. Tak już to jest. My się nie mieszamy do ich świata, one się nie mieszają do naszego. Ostatnio równowaga została zakłócona. Sporo ciekawskich się pojawiło w naszej okolicy, szperają, szukają... Wiesz, o czym mówię? – spojrzała pytająco na komendanta.
Ten skinął głową i machnął ręką, bo poczuł lekkie muśnięcie na szyi. Babka spojrzała karcącym wzrokiem na sukuba, ale Tamara, nic sobie z tego nie robiąc, lubieżnie liznęła komendanta raz jeszcze w ucho.
- Proszę mnie informować dobrze? Gdyby się babka czegoś dowiedziała. Nie zależy mi na drakach w naszym mieście. Było spokojnie i niech tak pozostanie.
- Dobrze, kochanieńki. Obiecuję – wskazała ręką w stronę jaskiń. – Jeszcze jednego ciekawskiego tam przyniosło. Musi chodzić o grubszą sprawę.
- Tak – powiedział komendant w zadumie. – Zajmę się tym. Do zobaczenia.
- Bądź zdrów – pożegnała się babka i wymierzyła koszykiem cios w Tamarę.
Komendant odwrócił się i ruszył szybko skontrolować sytuację. Stanowczo zbyt wiele osób interesowało się nagle tą okolicą. Coś tu śmierdziało i Tokarski postanowił się dowiedzieć, o co w tym chodzi.
*
Zawada bębnił niecierpliwie palcami po biurku pani naczelnik.
- W każdym razie Pąckiewicz nie przywiózłby tutaj swojego księżowskiego tyłka, gdyby nie chodziło o naprawdę duże pieniądze. A młody krząta się koło jaskiń już od czasu tych nietoperzy. Niby chodzi mu o ochronę, ale... kto go nie zna, ten go kupi. No i ten cały ich inżynier! Jest jak bull terier. Na pewno coś ukrywa. Nawet Tokarskiego nie wpuścił do jaskini. Fakt, że komendant się nie pchał specjalnie, ale już ja wiem swoje!
- Nie martw się, miasto przecież uczestniczy w przenoszeniu cmentarza. Trzymamy rękę na pulsie. To nie jest prywatne przedsięwzięcie.
- Ale oddaliście wykonanie i nadzór prac temu hrabiczowi!
- Bo jaskinie są pod ochroną, a młody ma fundusze. Ale to przecież nie znaczy, że nie będziemy wiedzieć, co się tam dzieje – naczelnik uśmiechnęła się, wyciągnęła stopę pod biurkiem i oparła ją o kolano Zawady.
- Mówię ci – Zawada masował stopę – tam się coś kroi. Czuję to przez skórę. Już dawno przecież była mowa o pokładach ropy, ale nikt w to nie wierzył.
- Badania kosztują duże pieniądze. Pozwól się tym zająć Pąckiewiczowi. Nie stracisz na tym, kochanie. Pamiętaj, że pozwolenia nie biorą się z księżyca. Niech się młody wykaże. Jeszcze nie ma wyników, nic nie jest przesądzone. Tymczasem jest cmentarz do przeniesienia.
- Też niezły pieniądz.
- Daj coś zarobić mojemu mężowi – naczelnik roześmiała się i szarpnęła nogę do siebie uderzając się boleśnie kolanem o biurko, bo rozległo się pukanie i sekretarka, nie czekając na zaproszenie, zajrzała do gabinetu.
- Pan przewodniczący Zielonego Gumiaka prosi o dwa słowa!
- Ile razy mam ci powtarzać, że trzeba zaczekać, aż usłyszysz „proszę”, zanim wejdziesz?
Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem.
- To może wejść? – spytała.
Zawada podniósł się z krzesła, a pani naczelnik dyskretnie założyła but.
- Proś.
Młody Pąckiewicz rzucił Zawadzie surowe spojrzenie, gdy mijali się w progu gabinetu.
Czytamy sobie z rana :):):) No to mamy tu Zmierzch , Plebanię i Księdza Mateusza w jednym :):):):):) Fajnie się tak posmiać na dobry dzień :):)
OdpowiedzUsuńJa tyż czytołam wczora ;))))
OdpowiedzUsuń